Na wodzie mają meczet, szkoły czy sklepy, a nawet boisko do siatkówki.
Kampung Ayer to jedna z nielicznych porażek miłościwie i absolutnie panującego sułtana. Chciał on zburzyć wodną wioskę (nieprzystającą zupełnie do mitu arcybogatego kraju), jednak musiał ugiąć się wobec protestów mieszkańców. Obecnie oznaką nowoczesności w Kampung Ayer są domy budowane wprawdzie na tradycyjną modłę, ale z użyciem cementu zamiast drewna.
Po wzięciu kolejnej wodnej taksówki i trzech minutach podróży dostałem się na drugi brzeg rzeki, z którego tylko kilka minut spaceru dzieliło mnie od symbolu Brunei, pięknego meczetu sułtana Ali Saifuddina. Miałem szczęście, trafiając akurat na porę, w której meczet był otwarty dla zwiedzających – musiałem tylko nałożyć czarną suknię i trzymać się ścieżki dla niewiernych, z której na szczęście widać to, co najważniejsze. Zdjęć w środku oficjalnie robić nie można i nie ma wielkiej straty, bo to raczej z zewnątrz meczet prezentuje się bardziej okazale.
Na wieczór obmyśliłem innego rodzaju atrakcję- chciałem spróbować narodowego dania Brunei zwanego ambuyat. Okazało się to nie takie proste – najbliższe miejsce, w którym go serwowano, znajdowało się jakieś 3 kilometry od hotelu. Podjąłem wysiłek idąc piechotą, co opłaciło mi się z nawiązką. Nie tylko zobaczyłem stolicę w wymiarze nieturystycznym, ale wracając wieczorem miałem okazję podziwiać największą świątynię Brunei, wspaniale oświetlony Meczet Jame'Asr Hassanil Bolkiah, zaopatrzony w 29 pozłacanych kopuł i czarujący przepychem. Mimo później pory był pełen ludzi, a ja nie miałem problemu z jego zwiedzeniem.
Wróćmy jednak do samego ambuyat. Danie składa się z kilku różnych półmisków (mięso, ryba, warzywa) wraz z dość ostrym sosem. Najważniejszym i wyróżniającym je składnikiem jest kleik z mąki sago, konsystencją (i chyba smakiem) przypominający nasz krochmal. Je się to pałeczkami (tak jak myślicie, nie jest prosto nabrać krochmalu tym narzędziem), przed konsumpcją maczając w sosie. Gdyby nie dodatki mięsno-rybne, spisałbym ambuyat na straty – sam kleik ma naprawdę nijaki smak. W każdym razie dana mi porcja dla jednej osoby wystarczyłaby na wyżywienie dwóch-trzech. Kosztowała mnie ta przyjemność niecałe 20 dolarów brunei (około 50 zł).
Część V - Aceh, spotkanie z orangutanami i podsumowanie
Z Brunei poprzez Labuan i Kuala Lumpur udałem się do Indonezji, zaczynając od prowincji, która raczej rzadko widnieje na trasie podróży do tego kraju. Poleciałem do Banda Aceh, stolicy prowincji Aceh, zajmującej północną część Sumatry. Aceh w zasadzie od początku istnienia państwa indonezyjskiego było prowincją odrębną, której stosunki z rządem centralnym były, delikatnie mówiąc, chłodne (choć, jak się chlubią, sfinansowali pierwszy indonezyjski samolot, który wspomógł młody kraj w walce o niepodległość i stanowił pierwszy krok pod budowę linii znanych obecnie jako Garuda Indonesia).
Przez ponad ćwierć wieku Aceh walczył z rządem Indonezji, domagając się pełnej niepodległości, a region był dostępny dla turystów wyłącznie po uzyskaniu specjalnego zezwolenia. Nic nie wskazywało na poprawę sytuacji, dopóki w proces pokojowy nie wtrąciła się sama natura. Jak część czytelników zapewne pamięta, w 2004 r. katastrofalne tsunami doszczętnie zniszczyło stolicę i prawie całe wybrzeże morskie Acehu. Katastrofa była tak wielka, że zwaśnione strony zawiesiły broń, umożliwiając organizacjom humanitarnym pracę. Wkrótce potem podpisano porozumienie pokojowe, po którym do regionu wrócił spokój, z którego, jak się wydaje, wszyscy są zadowoleni. Aceh nadal cieszy się szeroką autonomią, a podobno znacznie większa niż kiedyś część dochodów generowanych w prowincji pozostaje w regionie. Cieszą się też turyści – Aceh nie wymaga już specjalnych permitów.
Prowincja nadal się bardzo różni – jako jedyna część Indonezji oraz w zasadzie jedyne miejsce w regionie ustanowiła szariat jako prawo obowiązujące również niemuzułmanów (tak szerokiego zastosowania szariatu nie ma nawet w Brunei). Za „zbrodnie” typu stosunki homoseksualne czy nawet przebywanie ze sobą przed ślubem grozi publiczne batożenie i to barbarzyńskie prawo jest czasem egzekwowane, o czym ochoczo donoszą światowe media. Mimo wszystko nie jest to islam w stylu Zatoki Perskiej – kobiety zakrywają głównie włosy, bardzo rzadko twarz, a jeśli chodzi o pary, to widziałem kilka razy młodych ludzi ewidentnie w fazie zakochania, spędzających czas tylko ze sobą. Oczywiście mogli być już małżeństwem, ale nie wydaje mi się, żeby ta zasada była tak rygorystycznie przestrzegana, przynajmniej nie w stolicy prowincji.
Chciałem w Banda Aceh odwiedzić Muzeum Tsunami, ale z powodu dwugodzinnego opóźnienia samolotu było zbyt późno. Ślady tsunami są jednak widoczne - na drodze z lotniska do miasta mija się masowy grób, w którym (według relacji mojego kierowcy i gospodarza) pogrzebano kilkadziesiąt tysięcy ofiar żywiołu. Osobliwością Banda Aceh jest też ogromny statek, który morze wyrzuciło kilka kilometrów w głąb lądu i który obecnie został zamieniony na muzeum.
Z rozmowy z gospodarzem wiedziałem, że w 2004 r. miał roczną córkę. Zapytałem, w jaki sposób udało im się uratować z tsunami – odpowiedział, że gdy zobaczył, że rano morze cofnęło się na kilka kilometrów, zabrał szybko żonę i córkę i motorkiem uciekli w wyżej położone rejony pod miastem. Być może było zbyt wcześnie na taką masową ewakuację (trzęsienie ziemi nastąpiło o 8 rano, fala uderzyła około godzinę później), nie było też świadomości możliwości zaistnienia takiej katastrofy – ostatnie tsunami o zbliżonej skali uderzyło tam jeszcze w XIX wieku.
Obecnie, po 13 latach, trudno sobie wyobrazić skalę zniszczeń w Banda Aceh. Miasto jest odbudowane i choć nie grzeszy urodą i porządkiem, nie odróżnia się specjalnie od dwóch innych miast w Indonezji, które miałem okazję zobaczyć. Na pewno najjaśniejszym jego punktem jest Wielki Meczet Baiturrahman z XIX wieku, który z tsunami wyszedł bez większych zniszczeń. Meczet jest centralnym punktem miasta i miejscem spotkań, a rozległy plac przed nim był pełen ludzi.
Z Banda Aceh udałem się do Medanu, stolicy Sumatry Północnej. Tak naprawdę wcale nie chciałem zwiedzać miasta, nastając się na dość szaleńczy wypad do Parku Narodowego Gunung Leuser. Plan był mocno napięty – między samolotami miałem 11 godzin przerwy, a droga pomiędzy lotniskiem w Medan a Gunung Leuser zajmuje około 3,5h w jedną stronę. Na miejscu zostały mi więc maksymalnie 4 godziny i liczyłem na to, że w tym czasie uda mi się obejrzeć największą atrakcję tego parku – sumatrzańskie orangutany.
Na miejscu zapisałem się na 3-godzinny trekking, ale mój przewodnik od początku nie dawał mi wielkich złudzeń – według niego szanse zobaczenia orangutana podczas takiej krótkiej wycieczki wynoszą jakieś 30%. Żeby mieć pewność zobaczyć te zwierzęta trzeba zapisać się na całodzienny, a jeszcze lepiej dwudniowy trekking. I rzeczywiście, minęło już półtorej godziny, weszliśmy na wzgórze będące najlepszym punktem widokowym w okolicy, ale orangutanów nie było. Powoli kierując się do wyjścia z parku minęliśmy grupę turystów, której przewodnik wyznał, że żadnych małp nie spotkali. W zasadzie pogodziłem się już z porażką, gdy – dosłownie dwie minuty po minięciu tamtej grupy – mój przewodnik szarpnął mnie za rękaw i powiedział:
- Masz szczęście, patrz tam!
I rzeczywiście, jakieś kilkadziesiąt metrów od nas, na wierzchołku drzewa, zauważyłem mały brązowy kształt. Sam na pewno bym go nie zauważył, stąd wielkie brawa dla przewodnika, który zresztą od razu wyjął z kieszeni paczkę orzeszków, którą zaczął szeleścić, cmokając, parskając i wydając inne dźwięki, mające przywołać orangutana. Nie minęły trzy minuty, a orangutan był już przy nas. Okazało się, że była to samica z mniej więcej dwuletnim dzieckiem, które po kilku minutach również do nas przyszło. Orangutany, choć żyjące na wolności, były widocznie przyzwyczajone do obecności turystów, bo bez problemu dały się karmić. Trzeba było tylko pamiętać, że nie wolno było dawać orzeszka dziecku w czasie, w którym matka niczego nie jadła – taka sytuacja kończyła się brutalnym biciem i odebraniem dziecku przysmaku.
Spędziliśmy z orangutanami dobre pół godziny w bardzo prywatnej atmosferze – dwóch ludzi na dwie małpy, potem doszła do nas kolejna grupa turystów. Doświadczenie było absolutnie fantastyczne i nie równa się podobno z oglądaniem orangutanów na malezyjskim Borneo – słyszałem, że w najsłynniejszym ośrodku Sepilok Orangutan Reserve na jednego orangutana przypada kilkudziesięciu turystów. W drodze powrotnej miałem jeszcze okazję wpaść do samego Medanu – miasto jest brzydkie i odstręczające, choć jego wizytówka – Pałac Maimun – prezentuje się całkiem okazale.
Podsumowanie
Choć nie był to koniec mojej podróży, pozostałe miejsca były albo wielokrotnie opisywane (Singapur), albo na tyle nieciekawe, że nie zasługują na specjalne notki (Batam w Indonezji, Johor Bahru w Malezji) – w związku z tym pozwolę sobie zrobić małe podsumowanie. Region jest znany i bardzo popularny, jednak nawet tutaj można dość łatwo znaleźć miejsca, gdzie turystów prawie nie ma. Prawie wszędzie podróżuje się niezmiernie łatwo, a Malezję z pełną odpowiedzialnością uważam za kraj, który jest idealny dla każdego turysty, który chciałby po raz pierwszy wybrać się poza Europę. Jest tania, bezpieczna, cywilizowana ale egzotyczna, i wszyscy mówią po angielsku. Od innych krajów tego typu odróżnia ją jedna ważna rzecz – tutaj nikt nie próbuje cię oszukać, przez co wyjazd jest znacznie luźniejszy i mniej stresujący.
Wszystkim czytelnikom dziękuję za poświęcony czas i… do następnej relacji. Jak wszystko dobrze pójdzie, opiszę w niej październikowe spotkanie największych podróżników świata, na którym, choć formalnie nie pasując do tego towarzystwa, będę miał przyjemność się pojawić. Jeśli komuś coś mówią nazwiska takie jak Heinz Stucke, Jorge Sanchez, Andre Brugiroux czy Jeff Shea, będzie wiedział, o jakiego kalibru podróżników chodzi.
Na wodzie mają meczet, szkoły czy sklepy, a nawet boisko do siatkówki.
Kampung Ayer to jedna z nielicznych porażek miłościwie i absolutnie panującego sułtana. Chciał on zburzyć wodną wioskę (nieprzystającą zupełnie do mitu arcybogatego kraju), jednak musiał ugiąć się wobec protestów mieszkańców. Obecnie oznaką nowoczesności w Kampung Ayer są domy budowane wprawdzie na tradycyjną modłę, ale z użyciem cementu zamiast drewna.
Po wzięciu kolejnej wodnej taksówki i trzech minutach podróży dostałem się na drugi brzeg rzeki, z którego tylko kilka minut spaceru dzieliło mnie od symbolu Brunei, pięknego meczetu sułtana Ali Saifuddina. Miałem szczęście, trafiając akurat na porę, w której meczet był otwarty dla zwiedzających – musiałem tylko nałożyć czarną suknię i trzymać się ścieżki dla niewiernych, z której na szczęście widać to, co najważniejsze. Zdjęć w środku oficjalnie robić nie można i nie ma wielkiej straty, bo to raczej z zewnątrz meczet prezentuje się bardziej okazale.
Na wieczór obmyśliłem innego rodzaju atrakcję- chciałem spróbować narodowego dania Brunei zwanego ambuyat. Okazało się to nie takie proste – najbliższe miejsce, w którym go serwowano, znajdowało się jakieś 3 kilometry od hotelu. Podjąłem wysiłek idąc piechotą, co opłaciło mi się z nawiązką. Nie tylko zobaczyłem stolicę w wymiarze nieturystycznym, ale wracając wieczorem miałem okazję podziwiać największą świątynię Brunei, wspaniale oświetlony Meczet Jame'Asr Hassanil Bolkiah, zaopatrzony w 29 pozłacanych kopuł i czarujący przepychem. Mimo później pory był pełen ludzi, a ja nie miałem problemu z jego zwiedzeniem.
Wróćmy jednak do samego ambuyat. Danie składa się z kilku różnych półmisków (mięso, ryba, warzywa) wraz z dość ostrym sosem. Najważniejszym i wyróżniającym je składnikiem jest kleik z mąki sago, konsystencją (i chyba smakiem) przypominający nasz krochmal. Je się to pałeczkami (tak jak myślicie, nie jest prosto nabrać krochmalu tym narzędziem), przed konsumpcją maczając w sosie. Gdyby nie dodatki mięsno-rybne, spisałbym ambuyat na straty – sam kleik ma naprawdę nijaki smak. W każdym razie dana mi porcja dla jednej osoby wystarczyłaby na wyżywienie dwóch-trzech. Kosztowała mnie ta przyjemność niecałe 20 dolarów brunei (około 50 zł).
Część V - Aceh, spotkanie z orangutanami i podsumowanie
Z Brunei poprzez Labuan i Kuala Lumpur udałem się do Indonezji, zaczynając od prowincji, która raczej rzadko widnieje na trasie podróży do tego kraju. Poleciałem do Banda Aceh, stolicy prowincji Aceh, zajmującej północną część Sumatry. Aceh w zasadzie od początku istnienia państwa indonezyjskiego było prowincją odrębną, której stosunki z rządem centralnym były, delikatnie mówiąc, chłodne (choć, jak się chlubią, sfinansowali pierwszy indonezyjski samolot, który wspomógł młody kraj w walce o niepodległość i stanowił pierwszy krok pod budowę linii znanych obecnie jako Garuda Indonesia).
Przez ponad ćwierć wieku Aceh walczył z rządem Indonezji, domagając się pełnej niepodległości, a region był dostępny dla turystów wyłącznie po uzyskaniu specjalnego zezwolenia. Nic nie wskazywało na poprawę sytuacji, dopóki w proces pokojowy nie wtrąciła się sama natura. Jak część czytelników zapewne pamięta, w 2004 r. katastrofalne tsunami doszczętnie zniszczyło stolicę i prawie całe wybrzeże morskie Acehu. Katastrofa była tak wielka, że zwaśnione strony zawiesiły broń, umożliwiając organizacjom humanitarnym pracę. Wkrótce potem podpisano porozumienie pokojowe, po którym do regionu wrócił spokój, z którego, jak się wydaje, wszyscy są zadowoleni. Aceh nadal cieszy się szeroką autonomią, a podobno znacznie większa niż kiedyś część dochodów generowanych w prowincji pozostaje w regionie. Cieszą się też turyści – Aceh nie wymaga już specjalnych permitów.
Prowincja nadal się bardzo różni – jako jedyna część Indonezji oraz w zasadzie jedyne miejsce w regionie ustanowiła szariat jako prawo obowiązujące również niemuzułmanów (tak szerokiego zastosowania szariatu nie ma nawet w Brunei). Za „zbrodnie” typu stosunki homoseksualne czy nawet przebywanie ze sobą przed ślubem grozi publiczne batożenie i to barbarzyńskie prawo jest czasem egzekwowane, o czym ochoczo donoszą światowe media. Mimo wszystko nie jest to islam w stylu Zatoki Perskiej – kobiety zakrywają głównie włosy, bardzo rzadko twarz, a jeśli chodzi o pary, to widziałem kilka razy młodych ludzi ewidentnie w fazie zakochania, spędzających czas tylko ze sobą. Oczywiście mogli być już małżeństwem, ale nie wydaje mi się, żeby ta zasada była tak rygorystycznie przestrzegana, przynajmniej nie w stolicy prowincji.
Chciałem w Banda Aceh odwiedzić Muzeum Tsunami, ale z powodu dwugodzinnego opóźnienia samolotu było zbyt późno. Ślady tsunami są jednak widoczne - na drodze z lotniska do miasta mija się masowy grób, w którym (według relacji mojego kierowcy i gospodarza) pogrzebano kilkadziesiąt tysięcy ofiar żywiołu. Osobliwością Banda Aceh jest też ogromny statek, który morze wyrzuciło kilka kilometrów w głąb lądu i który obecnie został zamieniony na muzeum.
Z rozmowy z gospodarzem wiedziałem, że w 2004 r. miał roczną córkę. Zapytałem, w jaki sposób udało im się uratować z tsunami – odpowiedział, że gdy zobaczył, że rano morze cofnęło się na kilka kilometrów, zabrał szybko żonę i córkę i motorkiem uciekli w wyżej położone rejony pod miastem. Być może było zbyt wcześnie na taką masową ewakuację (trzęsienie ziemi nastąpiło o 8 rano, fala uderzyła około godzinę później), nie było też świadomości możliwości zaistnienia takiej katastrofy – ostatnie tsunami o zbliżonej skali uderzyło tam jeszcze w XIX wieku.
Obecnie, po 13 latach, trudno sobie wyobrazić skalę zniszczeń w Banda Aceh. Miasto jest odbudowane i choć nie grzeszy urodą i porządkiem, nie odróżnia się specjalnie od dwóch innych miast w Indonezji, które miałem okazję zobaczyć. Na pewno najjaśniejszym jego punktem jest Wielki Meczet Baiturrahman z XIX wieku, który z tsunami wyszedł bez większych zniszczeń. Meczet jest centralnym punktem miasta i miejscem spotkań, a rozległy plac przed nim był pełen ludzi.
Z Banda Aceh udałem się do Medanu, stolicy Sumatry Północnej. Tak naprawdę wcale nie chciałem zwiedzać miasta, nastając się na dość szaleńczy wypad do Parku Narodowego Gunung Leuser. Plan był mocno napięty – między samolotami miałem 11 godzin przerwy, a droga pomiędzy lotniskiem w Medan a Gunung Leuser zajmuje około 3,5h w jedną stronę. Na miejscu zostały mi więc maksymalnie 4 godziny i liczyłem na to, że w tym czasie uda mi się obejrzeć największą atrakcję tego parku – sumatrzańskie orangutany.
Na miejscu zapisałem się na 3-godzinny trekking, ale mój przewodnik od początku nie dawał mi wielkich złudzeń – według niego szanse zobaczenia orangutana podczas takiej krótkiej wycieczki wynoszą jakieś 30%. Żeby mieć pewność zobaczyć te zwierzęta trzeba zapisać się na całodzienny, a jeszcze lepiej dwudniowy trekking. I rzeczywiście, minęło już półtorej godziny, weszliśmy na wzgórze będące najlepszym punktem widokowym w okolicy, ale orangutanów nie było. Powoli kierując się do wyjścia z parku minęliśmy grupę turystów, której przewodnik wyznał, że żadnych małp nie spotkali. W zasadzie pogodziłem się już z porażką, gdy – dosłownie dwie minuty po minięciu tamtej grupy – mój przewodnik szarpnął mnie za rękaw i powiedział:
- Masz szczęście, patrz tam!
I rzeczywiście, jakieś kilkadziesiąt metrów od nas, na wierzchołku drzewa, zauważyłem mały brązowy kształt. Sam na pewno bym go nie zauważył, stąd wielkie brawa dla przewodnika, który zresztą od razu wyjął z kieszeni paczkę orzeszków, którą zaczął szeleścić, cmokając, parskając i wydając inne dźwięki, mające przywołać orangutana. Nie minęły trzy minuty, a orangutan był już przy nas. Okazało się, że była to samica z mniej więcej dwuletnim dzieckiem, które po kilku minutach również do nas przyszło. Orangutany, choć żyjące na wolności, były widocznie przyzwyczajone do obecności turystów, bo bez problemu dały się karmić. Trzeba było tylko pamiętać, że nie wolno było dawać orzeszka dziecku w czasie, w którym matka niczego nie jadła – taka sytuacja kończyła się brutalnym biciem i odebraniem dziecku przysmaku.
Spędziliśmy z orangutanami dobre pół godziny w bardzo prywatnej atmosferze – dwóch ludzi na dwie małpy, potem doszła do nas kolejna grupa turystów. Doświadczenie było absolutnie fantastyczne i nie równa się podobno z oglądaniem orangutanów na malezyjskim Borneo – słyszałem, że w najsłynniejszym ośrodku Sepilok Orangutan Reserve na jednego orangutana przypada kilkudziesięciu turystów.
W drodze powrotnej miałem jeszcze okazję wpaść do samego Medanu – miasto jest brzydkie i odstręczające, choć jego wizytówka – Pałac Maimun – prezentuje się całkiem okazale.
Podsumowanie
Choć nie był to koniec mojej podróży, pozostałe miejsca były albo wielokrotnie opisywane (Singapur), albo na tyle nieciekawe, że nie zasługują na specjalne notki (Batam w Indonezji, Johor Bahru w Malezji) – w związku z tym pozwolę sobie zrobić małe podsumowanie. Region jest znany i bardzo popularny, jednak nawet tutaj można dość łatwo znaleźć miejsca, gdzie turystów prawie nie ma. Prawie wszędzie podróżuje się niezmiernie łatwo, a Malezję z pełną odpowiedzialnością uważam za kraj, który jest idealny dla każdego turysty, który chciałby po raz pierwszy wybrać się poza Europę. Jest tania, bezpieczna, cywilizowana ale egzotyczna, i wszyscy mówią po angielsku. Od innych krajów tego typu odróżnia ją jedna ważna rzecz – tutaj nikt nie próbuje cię oszukać, przez co wyjazd jest znacznie luźniejszy i mniej stresujący.
Wszystkim czytelnikom dziękuję za poświęcony czas i… do następnej relacji. Jak wszystko dobrze pójdzie, opiszę w niej październikowe spotkanie największych podróżników świata, na którym, choć formalnie nie pasując do tego towarzystwa, będę miał przyjemność się pojawić. Jeśli komuś coś mówią nazwiska takie jak Heinz Stucke, Jorge Sanchez, Andre Brugiroux czy Jeff Shea, będzie wiedział, o jakiego kalibru podróżników chodzi.