Wychodzę do głównej drogi i próbuję złapać rykszarza do Lalbagh , czyli twierdzy, gdzie byłem wczoraj, ale nie mogłem wejść do środka. Nikt nie rozumie o co mi chodzi. Jest to prawie 3km wg mojej mapy, więc nie zamierzam iść w tym skwarze. Pokazanie napisu Lalbagh też nic nie daje, bo oni nie umieją czytać, a tym bardziej po angielsku. Widząc te mega korki i narastający ból głowy z upału powoduje, że postanawiam wracać do hotelu. Tu był kolejny problem, bo nie mogłem złapać CNG. A jak już złapałem to paru chciało kosmiczne pieniądze. Złapałem w końcu gościa za 500 taka (25zł), ale wydostanie się z tego korka to nie lada problem. Jechaliśmy do hotelu zdrowo ponad godzinę i z ulgą wziąłem zimny prysznic dla schłodzenia się. Wieczorkiem wyskoczyłem jeszcze do okolicznej restauracji i zjadłem rybkę z grilla.
Przez 2 dni w Dakce nie widziałem żadnego turysty! Szok. Jutro jestem umówiony z przewodnikiem, którego znalazłem jeszcze przed wyjazdem. Mam całodzienną wycieczkę pod miasto do fabryki mosiądzu i pałacu Baliati.Na trzeci dzień w Bangladeszu zaplanowałem wycieczkę poza miasto. Jeszcze w Polsce dogadałem się z jednym z niewielu agencji turystycznych i zaproponowałem im cenę połowę niższą niż chcieli. 65$ za całodniowy trip jest myślę ceną umiarkowaną i oni taką zaakceptowali. W cenę wchodził kierowca z samochodem (bez klimy), przewodnik i lunch. Zaczęliśmy o 8 rano z mojego hotelu i celem było Dhamrai, jakieś 40 km pod miastem, gdzie jest fabryka mosiądzu. W sumie sam nie wiem dlaczego wybrałem akurat to, ale zależało mi na zobaczeniu zwykłych ludzi w pracy.
Korki w Dhaka są mega już od rana. Właściwie to nie wiem kiedy opuszczamy stolicę, bo nie ma nigdzie żadnych znaków, a zabudowania ciągną się wszędzie. Prawie pod samo Dhamrai mogę obserwować problem przeludnienia tego kraju. Na obszarze ponad 2 razy mniejszym od Polski mieszka tu prawie 160 milionów ludzi i są oni faktycznie na każdym kroku. Podróż każdą drogą jest bardzo długa, bo oprócz ruchu ulicznego są wszędzie ryksze, wzdłuż drogi ciągną się wszelakie sklepy lub ludzie coś produkują. W samej Dhace jest 800 tysięcy ryksz a w kraju 3 miliony! Za miastem krajobrazy kształtują też rzeki i jeziora - w końcu to jedna wielka delta Gangesu i Brahmaputry. Wszędzie też widać cegielnie, a w kilku miejscach widziałem plantacje ryżu. Jednak na przestrzeni tych kilkudziesięciu kilometrów były praktycznie tylko i wyłącznie zabudowania.
Po dojechaniu do jednej z wiosek zatrzymaliśmy się przy drodze i ruszyliśmy w domowe zabudowania. Są tu bardzo wąskie uliczki wyłożone oczywiście cegłami, więc jest chodnik. Najpierw zaglądamy do jednego człowieka, który odnawia metalowe kubki:
Przewodnik prowadzi mnie od domu do domu, gdzie wszyscy zajmują się wszelakiego rodzaju garncarstwem. Oglądam więc proces powstawania garnków z gliny. Miejscowi muszą kupić glinę (choć z uwagi na rzeki wszędzie jej pełno), przegnieść ją w rękach by wyłapać wszelkie kamyczki i potem formują miski albo całkiem ręcznie albo na kołowrotku. Oglądam z pięć różnych miejsc gdzie to wyrabiają, proces obróbki, robienia zdobień, a także malowania. Widzę też stosy garnków gotowych do wypalania. Przewodnik mówi, że na jednym garnku zarabiają na czysto 1 taka, czyli 5 groszy.
Garnki opala się krowim guano, które się zbiera i suszy:
A tak to wygląda po wypaleniu:
Ręczne formowanie:
Tu na kołowrotku:
Jak tu jest 1000 sztuk to ich zarobek to 50 zł...
Ta pani wyłapuje kamyczki ręcznie przegniatając glinę:
Po obejrzeniu wioski z garncarstwem, pijemy herbatkę na ulicy. Nie wiadomo co tam jest, ale jak tu odmówić?
Następnym przystankiem była atrakcja główna, czyli fabryka rękodzieła z mosiądzu. Jak dla mnie w porównaniu do wcześniejszej atrakcji ta była dość średnia. Właściciel zresztą miał wizytę telewizji i nie miał za bardzo czasu poopowiadać. Rękodzieło natomiast było fantastyczne. To co jest wyrzeźbione z tego metalu robiło wrażenie. Wszystko można było kupić, ale cena i waga przedmiotów były kosmiczne.
Zajeżdżamy jeszcze do jednego z pałaców, ale niestety w niedziele okazało się zamknięte. Przewodnik musiał tu rzadko bywać, bo sam nawet nie wiedział gdzie to jest. W powrocie do Dhaki zaglądamy jeszcze do statuy Natonal Memorial, ale to tylko bryła betonu.
O 16 jestem w hotelu i o mało się przez ten całodniowy upał, smród i hałas nie rozpłynąłem. Fascynujący jest to kraj, ale jednak strasznie męczący do podróży.
Dzień 4 to powrót do Indii. Po śniadaniu o 7 rano, hotelowy bus podrzucił mnie na lotnisko. Miałem tylko 1.5h do odlotu, a na lotnisku nawet nie było wyświetlonego check-inu do mojego lotu do Kalkuty. Stanąłem więc do ogólnego stanowiska Biman, ale zaraz zgarnął mnie jakiś koleś w białej koszuli i zabrał do stanowiska biznes z drugiej strony. Wypełnił za mnie kartkę imigracyjną i poprosił o tip. Sorry gościu, ale wydałem całą gotówkę już wcześniej. Odszedł więc niepyszny, a koleś w biznes klasie i tak mnie odprawił. Na 30 minut przed odlotem dopiero wyświetlili numer bramki. Co śmieszniejsze, z tej bramki jeszcze boardowali Bangkok i zrobiło się zamieszanie. W końcu o czasie odlotu zaczęli nas pakować do autobusu i tu dopiero widziałem pierwsze białe osoby od 3 dni - były to 2 kobiety i za chwilę powiedziały mi Dzień Dobry. Co śmieszniejsze, okazało się, że są z Lublina, więc z mojego rodzinnego miasta! Przyjechały tu służbowo i miały miejscowego, z którym leciały dalej. Dziwili się, że ja przyjechałem turystycznie.
Boeing 737-800 miał już ponad 20 lat. W środku był wysłużony, a miejsca mało jak w czarterach. Jak powiedziała stewardessa - lot do Kalkuty zajmie inszallah 35 minut. W końcu to tylko 300 kilometrów, a lądem jedzie się 10 godzin. Biman na tym krótkim locie daje pudełeczko z jedzeniem - mini kanapka, kawałeczek ciasta, orzeszki i woda. Wylądowaliśmy w 40 minut, a ja miałem 2h na przesiadkę na lot do Mumbaju. Trochę się obawiałem przelotu na 2 osobnych biletach, dlatego też wziąłem 2.5h przesiadki i odprawiłem się na Jet Airways online. Po przylocie do Kalkuty, na ich ładnym lotnisku poczułem się jakbym wrócił do cywilizacji, a to przecież Indie
;-)
Bangladesz mnie zachwycił, choć jest bardzo męczący. Ma jeszcze kilka atrakcji, jak lasy namorzynowe, plaże w Chittagong czy słynny rejs Rocket Steamerem. Dla mnie jednak to co zobaczyłem było tym, czego szukałem w tym kraju.Też mam opory, ale tu jak byłem z przewodnikiem to było mi dużo łatwiej.Dlaczego? Trochę hardkorowo, ale cichy i przyjemny hotel daje oddech i pozwala odizolować się do następnego dnia. Ja wracam w te rejony na początku września. Tym razem Bhutan, więc coś zupełnie innego, choć tak blisko do Bangladeszu.Canon 6D + 24-105L. Po powrocie sprzedałem obiektyw
;)
nono, najpierw Namibia, teraz Bangladesz, świetna relacja i foty.W Bangladeszu jest największa na świecie stocznia złomowa. Generalnie Bangladesz ma duży problem z wrakami i odpadami.
Tam tych firm była chyba z setka, szyli dla wielu firm. Od razu składali, pakowali w folie i gotowe mogły wyjechać na rynki. Jak się widzi w jakich warunkach i kto szyje to ma się inną perspektywę na to wszystko... Ja wyszedłem w ciężkim szoku.
10 lat pracowałem dla Firmy z branzy odzieżowej i sami zlecaliśmy w Azji szycie. Problem jest bardzo złożony ale to jest tez business. Patrząc humanitarnie to rzeczywiście dzieciaki są wykorzystywane. Pytanie tylko przez kogo? Można nie zlecac tam produkcji. Wtedy dzieciaki nie będą szyć . Hipokryzja światowa będzie zadowolona ale...te dzieciaki za skromne wynagrodzenie jednak utrzymują swoje rodziny. Zakazać tam produkcji to dla nich głód. Nie kupicie produktów Firm tam szyjących za 10 pln ? Kupicie za 100pln szyte w Polsce?
:oops:
:oops:
:oops:
Bardzo dobre zdjęcia. Zawsze mam opory, żeby fotografować ludzi z bliska ale pewnie im bardziej egzotyczny kraj, tym mniej im to przeszkadza.Super, bardzo ciekawy pomysł, gratulacje
Dlaczego? Trochę hardkorowo, ale cichy i przyjemny hotel daje oddech i pozwala odizolować się do następnego dnia.Ja wracam w te rejony na początku września. Tym razem Bhutan, więc coś zupełnie innego, choć tak blisko do Bangladeszu.
cart napisał:Dziwiłem się co tak drogo do momentu gdy nie przynieśli talerza z porcją jak dla 3 osób. Zjadłem ile mogłem i resztę zapakowałem oddając je jakiejś żebrzącej na schodach pani. Szkoda było wyrzucić tyle jedzenia. I za to szanuję. Tak bardzo fajna relacja taka lekka, fajnie się czyta.
Wychodzę do głównej drogi i próbuję złapać rykszarza do Lalbagh , czyli twierdzy, gdzie byłem wczoraj, ale nie mogłem wejść do środka. Nikt nie rozumie o co mi chodzi. Jest to prawie 3km wg mojej mapy, więc nie zamierzam iść w tym skwarze. Pokazanie napisu Lalbagh też nic nie daje, bo oni nie umieją czytać, a tym bardziej po angielsku. Widząc te mega korki i narastający ból głowy z upału powoduje, że postanawiam wracać do hotelu. Tu był kolejny problem, bo nie mogłem złapać CNG. A jak już złapałem to paru chciało kosmiczne pieniądze. Złapałem w końcu gościa za 500 taka (25zł), ale wydostanie się z tego korka to nie lada problem. Jechaliśmy do hotelu zdrowo ponad godzinę i z ulgą wziąłem zimny prysznic dla schłodzenia się. Wieczorkiem wyskoczyłem jeszcze do okolicznej restauracji i zjadłem rybkę z grilla.
Przez 2 dni w Dakce nie widziałem żadnego turysty! Szok. Jutro jestem umówiony z przewodnikiem, którego znalazłem jeszcze przed wyjazdem. Mam całodzienną wycieczkę pod miasto do fabryki mosiądzu i pałacu Baliati.Na trzeci dzień w Bangladeszu zaplanowałem wycieczkę poza miasto. Jeszcze w Polsce dogadałem się z jednym z niewielu agencji turystycznych i zaproponowałem im cenę połowę niższą niż chcieli. 65$ za całodniowy trip jest myślę ceną umiarkowaną i oni taką zaakceptowali. W cenę wchodził kierowca z samochodem (bez klimy), przewodnik i lunch. Zaczęliśmy o 8 rano z mojego hotelu i celem było Dhamrai, jakieś 40 km pod miastem, gdzie jest fabryka mosiądzu. W sumie sam nie wiem dlaczego wybrałem akurat to, ale zależało mi na zobaczeniu zwykłych ludzi w pracy.
Korki w Dhaka są mega już od rana. Właściwie to nie wiem kiedy opuszczamy stolicę, bo nie ma nigdzie żadnych znaków, a zabudowania ciągną się wszędzie. Prawie pod samo Dhamrai mogę obserwować problem przeludnienia tego kraju. Na obszarze ponad 2 razy mniejszym od Polski mieszka tu prawie 160 milionów ludzi i są oni faktycznie na każdym kroku. Podróż każdą drogą jest bardzo długa, bo oprócz ruchu ulicznego są wszędzie ryksze, wzdłuż drogi ciągną się wszelakie sklepy lub ludzie coś produkują. W samej Dhace jest 800 tysięcy ryksz a w kraju 3 miliony! Za miastem krajobrazy kształtują też rzeki i jeziora - w końcu to jedna wielka delta Gangesu i Brahmaputry. Wszędzie też widać cegielnie, a w kilku miejscach widziałem plantacje ryżu. Jednak na przestrzeni tych kilkudziesięciu kilometrów były praktycznie tylko i wyłącznie zabudowania.
Po dojechaniu do jednej z wiosek zatrzymaliśmy się przy drodze i ruszyliśmy w domowe zabudowania. Są tu bardzo wąskie uliczki wyłożone oczywiście cegłami, więc jest chodnik.
Najpierw zaglądamy do jednego człowieka, który odnawia metalowe kubki:
Przewodnik prowadzi mnie od domu do domu, gdzie wszyscy zajmują się wszelakiego rodzaju garncarstwem. Oglądam więc proces powstawania garnków z gliny. Miejscowi muszą kupić glinę (choć z uwagi na rzeki wszędzie jej pełno), przegnieść ją w rękach by wyłapać wszelkie kamyczki i potem formują miski albo całkiem ręcznie albo na kołowrotku. Oglądam z pięć różnych miejsc gdzie to wyrabiają, proces obróbki, robienia zdobień, a także malowania. Widzę też stosy garnków gotowych do wypalania. Przewodnik mówi, że na jednym garnku zarabiają na czysto 1 taka, czyli 5 groszy.
Garnki opala się krowim guano, które się zbiera i suszy:
A tak to wygląda po wypaleniu:
Ręczne formowanie:
Tu na kołowrotku:
Jak tu jest 1000 sztuk to ich zarobek to 50 zł...
Ta pani wyłapuje kamyczki ręcznie przegniatając glinę:
Po obejrzeniu wioski z garncarstwem, pijemy herbatkę na ulicy. Nie wiadomo co tam jest, ale jak tu odmówić?
Następnym przystankiem była atrakcja główna, czyli fabryka rękodzieła z mosiądzu. Jak dla mnie w porównaniu do wcześniejszej atrakcji ta była dość średnia. Właściciel zresztą miał wizytę telewizji i nie miał za bardzo czasu poopowiadać. Rękodzieło natomiast było fantastyczne. To co jest wyrzeźbione z tego metalu robiło wrażenie. Wszystko można było kupić, ale cena i waga przedmiotów były kosmiczne.
Zajeżdżamy jeszcze do jednego z pałaców, ale niestety w niedziele okazało się zamknięte. Przewodnik musiał tu rzadko bywać, bo sam nawet nie wiedział gdzie to jest. W powrocie do Dhaki zaglądamy jeszcze do statuy Natonal Memorial, ale to tylko bryła betonu.
O 16 jestem w hotelu i o mało się przez ten całodniowy upał, smród i hałas nie rozpłynąłem. Fascynujący jest to kraj, ale jednak strasznie męczący do podróży.
Dzień 4 to powrót do Indii.
Po śniadaniu o 7 rano, hotelowy bus podrzucił mnie na lotnisko. Miałem tylko 1.5h do odlotu, a na lotnisku nawet nie było wyświetlonego check-inu do mojego lotu do Kalkuty. Stanąłem więc do ogólnego stanowiska Biman, ale zaraz zgarnął mnie jakiś koleś w białej koszuli i zabrał do stanowiska biznes z drugiej strony. Wypełnił za mnie kartkę imigracyjną i poprosił o tip. Sorry gościu, ale wydałem całą gotówkę już wcześniej. Odszedł więc niepyszny, a koleś w biznes klasie i tak mnie odprawił. Na 30 minut przed odlotem dopiero wyświetlili numer bramki. Co śmieszniejsze, z tej bramki jeszcze boardowali Bangkok i zrobiło się zamieszanie. W końcu o czasie odlotu zaczęli nas pakować do autobusu i tu dopiero widziałem pierwsze białe osoby od 3 dni - były to 2 kobiety i za chwilę powiedziały mi Dzień Dobry. Co śmieszniejsze, okazało się, że są z Lublina, więc z mojego rodzinnego miasta! Przyjechały tu służbowo i miały miejscowego, z którym leciały dalej. Dziwili się, że ja przyjechałem turystycznie.
Boeing 737-800 miał już ponad 20 lat. W środku był wysłużony, a miejsca mało jak w czarterach. Jak powiedziała stewardessa - lot do Kalkuty zajmie inszallah 35 minut. W końcu to tylko 300 kilometrów, a lądem jedzie się 10 godzin. Biman na tym krótkim locie daje pudełeczko z jedzeniem - mini kanapka, kawałeczek ciasta, orzeszki i woda. Wylądowaliśmy w 40 minut, a ja miałem 2h na przesiadkę na lot do Mumbaju. Trochę się obawiałem przelotu na 2 osobnych biletach, dlatego też wziąłem 2.5h przesiadki i odprawiłem się na Jet Airways online. Po przylocie do Kalkuty, na ich ładnym lotnisku poczułem się jakbym wrócił do cywilizacji, a to przecież Indie ;-)
Bangladesz mnie zachwycił, choć jest bardzo męczący. Ma jeszcze kilka atrakcji, jak lasy namorzynowe, plaże w Chittagong czy słynny rejs Rocket Steamerem. Dla mnie jednak to co zobaczyłem było tym, czego szukałem w tym kraju.Też mam opory, ale tu jak byłem z przewodnikiem to było mi dużo łatwiej.Dlaczego? Trochę hardkorowo, ale cichy i przyjemny hotel daje oddech i pozwala odizolować się do następnego dnia.
Ja wracam w te rejony na początku września. Tym razem Bhutan, więc coś zupełnie innego, choć tak blisko do Bangladeszu.Canon 6D + 24-105L. Po powrocie sprzedałem obiektyw ;)