Po wyjątkowo zacnym śniadanku nad basenem Gloria-właścicielka proponuje nam różne aktywności, przy czym nie jest nam w stanie wytłumaczyć jak zobaczyć wodospady na własną rękę. Do wyboru otrzymujemy: skok na bungee z mostu, zjazd tyrolką, rafting, spływ canoe, lot helikopterem/motolotnią, rejs statkiem przy zachodzie słońca z open barem - w temacie zajęć nad wodospadami akurat LP daje radę. Ale ani z nas adrenaline junkies, ani nie jesteśmy chętni na emerycki rejs za $80. Spacerujemy zatem w stronę centrum Livingstone, w celu uzupełnienia gotówki i zrobienia zakupów. Po drodze zaglądamy w celach wywiadowczych do największego hostelu - Jollyboys Backpackers. Tu po raz pierwszy od wjechania do Zambii widzimy więcej turystów niż miejscowych. W Jollyboys rozmawiamy ze znacznie bardziej niż w naszym przybytku ogarniętą recepcjonistką, która tłumaczy nam jak obejrzeć wodospady na własną rękę, aby było ok. Zagadują nas przy tym dwie Dunki chcące podzielić koszt taksówki (60 kwachów) w stronę wodogrzmotów.
Na wodospady zaplanowaliśmy sobie dwa dni. Pierwszego dnia planujemy stronę zambijską oraz przejście do Zimbabwe, by zorientować się przed dniem drugim. Drugiego dnia strona zimbabwejska - już w komplecie, jako że 21.08 dolatywała do VFA reszta ekipy.
Dzień 1:
Granica między Zambią a Zimbabwę poprowadzona jest z biegiem rzeki Zambezi, a więc prostopadle do ściany wodospadów. Po dojechaniu do posterunku zambijskiego mamy kilka możliwości. Kawałek przed granicą jest wejście do parku narodowego, my na razie chcemy zrobić rekonesans Zimbabwe i obejrzeć wodospady od strony pasa granicznego.
Posterunek zambijski można przekroczyć na dwa sposoby (to samo można wykonać ze strony Zimbabwe): 1. Nie przechodzimy na drugą stronę, a chcemy jedynie zobaczyć widoczki w no-man’s land. Wtedy zgłaszamy chęć uzyskania tzw. border pass. Zostawiamy wówczas w depozycie paszport, a w zamian karteczkę, z którą możemy np. wejść na most, skoczyć na bungee, ale nie możemy rzecz jasna przejść do sąsiedniego kraju. 2. Pełna odprawa.
Mając wizę KAZA pozwalającą na wielokrotne przechodzenie między krajami (jak ktoś lubi można sobie krążyć, aż skończy się miejsce na stempelki) decydujemy się na tę drugą opcję. Na granicy nie brakuje chętnych, żeby podwieźć nas na motorach na drugą stronę. Twierdzą oczywiście, że posterunek drugiego kraju znajduje się bardzo daleko. W rzeczywistości do przejścia jest ok. 1,5 km, co zajmuje nam ok. 20 minut. Po drodze z mostu granicznego pierwszy raz dostrzegamy potęgę wodospadu. Ponadto, jeśli ktoś jest fanem aktywności typu skok na bungee - tutaj musi on robić nieprawdopodobne wrażenie. Sam most jest zawieszony w kanionie Zambezi stokilkadziesiąt metrów nad ziemią - widoki nie dla tych z lękiem wysokości. Na most co któryś wieczór (a może co każdy?) wjeżdża też zabytkowy pociąg, w którym można zjeść elegancką kolację. Wygląda to bardzo przyjemnie, ale też zapewne ze względu na cenę jest atrakcją dla innej niż my grupy turystów.
Przechodzimy tymczasem do Zimbabwe. Wypełniamy formularze wjazdowe i po kolejnym kwadransie jesteśmy w kolejnym kraju. Po drodze do miasteczka (Victoria Falls) dowiadujemy się, że za wejście do parku po tej stronie można płacić kartą. Ta wydająca się błahą informacja będzie w Zimbabwe cierpiącym na notoryczne braki gotówki sprawą niezwykle istotną. Jak pisaliśmy we wstępie, w kraju podczas naszego pobytu nie działał żaden bankomat. W Zimbabwe stosuje się dolara amerykańskiego jako oficjalną walutę, jednak w obiegu są także (a może przede wszystkim) lokalne papiery wartościowe (tzw. bondy). Bondy wyglądają jak zwykłe pieniądze, występują w monetach oraz banknotach $2, $5 oraz są wymienialne wewnątrz Zimbabwe po oficjalnym kursie $1=1 bond. Papiery te są bezwartościowe poza krajem, więc nie warto wymieniać ich dużego zapasu, ponadto dolar amerykański wszędzie przyjmowany jest niezwykle chętnie, ponieważ go brakuje. Ważna informacja, dzięki której można żyć w Zim taniej jest taka, że po czarnorynkowym kursie można dolara wymienić na więcej niż jednego bonda. My dowiedzieliśmy się o tym dopiero w Harare pod sam koniec pobytu i oferowano nam kursy $1,5-$1,9. Jedną z proponowanych nam opcji była nam wtedy wymiana na bondy, inną - lokalna karta prepaid. Jednak ponieważ sami nie zdążyliśmy już przetestować tego rozwiązania, nie powiemy jak z oszustwami.
Tymczasem idziemy na pierwsze piwko w nowym kraju, co zawsze jest wydarzeniem niezwykle ważnym. Trafiamy do bardzo białego i turystycznego miejsca, ale w sumie w całym vic dalls cieżko o inne — https://goo.gl/maps/gxLYuDTErWS2. Zambezi z kija 2,5$, ale dla widoku jest warte każdego centa. Przy okazji rezerwujemy w tym miejscu stolik na powitalną kolację następnego dnia.
Koło 13 wracamy do Zambii. Tip: po 13 na granicy robi się tłoczno i można na powrocie utknąć, my staliśmy jakieś 45 minut. Granica otwarta jest do ok. 18. Od razu kierujemy się do zambijskiego wejścia do parku(20$). Na początek schodzimy do „Boiling Pot”, czyli do sterty kamieni u stóp wodospadu (zejść można tylko do 16:30). W dół idziemy ok. 20 minut, mamy szczęście, bo na dole jest raczej pusto. Z dołu świetny widok na most, można sobie poczilować na kamieniach. W górę wspinamy się trochę dłużej. Jest gorąco, a ze względu na unoszącą się parę wodną bardzo wilgotno. Wodospady odwiedzaliśmy w porze suchej, kiedy wody jest kilkadziesiąt razy mniej niż podczas mokrej. W porze mokrej wodospadów często za bardzo nie widać, gdyż znikają w tumanach pary wodnej, a każda próba zbliżenia się do nich kończy się totalnym przemoczeniem. Wtedy, bardziej niż w porze suchej, warto skusić się na przelot nad wodospadami, gdyż unoszącą się wodę widać z powietrza nawet ze stu kilometrów. Podczas naszego pobytu też parę razy zostaliśmy zmoczeni przez zambezijską wodę, ale znacznie mniej niż byłoby to w przeciwległej porze roku, a widok jest naprawdę spektakularny.
Po Boiling Pot rundka do innego punktu widokowego: Knifes Edge, gdzie właśnie mimo pory suchej mokniemy. Po drugiej stronie widać Zim i miejsca gdzie będziemy następnego dnia. Całość zajmuje nam ok. 3h, park zamyka się o 18:00. Wracamy do miasta, a na kolację idziemy do Cafe Zambezi - https://goo.gl/maps/3wYogfvJJPK2 - smacznie i jak na takie miejsce akceptowalne cenowo.
Dzień 2: Rano wracamy na granicę, o 12:15 lotem ET829 ADD-VFA ma dolecieć reszta. No man’s land pokonujemy z plecakami z buta, temperatura jeszcze jest akceptowalna. W ciągu dnia mimo położenia na płaskowyżu i kalendarzowej zimy temperatura dochodziła do 30 stopni, a wilgoć znad wodospadów z temperaturą odczuwalną robiła swoje.
Po stronie Zim stoi dużo taksówek, udaje nam się wynegocjować 5$ za 3km do naszego noclegu (Victoria Falls Backpackers Lodge). Bierzemy też numer od kierowcy, który stanie się naszym miejscowym szoferem - miał dobry samochód, był miły i odbierał telefony co wystarczyło nam tutaj by się z nim związać. Dogadujemy się z nim, że zawiezie nas na lotnisko i z powrotem za 40$. Od początku w naszym przybytku coś nam nie pasuje. Recepcjonistka jest nieco dziwna, opłata za wifi (3$/os), za dwa dwuosobowe „szałasy” płacimy 100$ bez śniadania. Hostel proponuje nam trasę na lotnisko za 30$ (tam i z powrotem), więc dzwonimy do naszego kierowcy, który też się zgadza na taką cenę. Umawiamy się z nim w centrum na 11:30 i idziemy na piwko/zakupy/karę sim. (mieliśmy ze sobą dodatkowy aparat telefoniczny w który ładowaliśmy lokalne simy i służył nam za hotspot).
Victoria Falls (tak, miasto nosi bardzo oryginalną nazwę) zostało podczas angielskiego panowania od zera wybudowane dla turystów. Jest niewielki kwartał kolonialnej - lub udającej kolonialną - zabudowy, na ulicach wyjątkowo duże stężenie turysty.
Lotnisko jest oddalone 20km od miasta, drugi turnus ląduje o czasie (będzie dodatkowy post z krótką relacją z ich lotu) – zostawiają rzeczy w szałasach i jedziemy wspólnie nad wodospady. Nasz szofer zaproponował nam układ, który na początku wydawał nam się scamem. Polegał na tym, że on zapłaci za nasze bilety do PN swoją kartą (w sumie 120$/4 os.), a my mu damy gotówkę. W zamian zaoferował nam kurs do parku za darmo, a on gotówkę. Deal się udał. Tak samo zrobimy później z biletami na Autobus do Bulawayo.
Wodospady po stronie Zim są tak samo spektakularne jak po stroni Zambii, jest ich więcej i sam park jest większy, ludzi też jakoś więcej, a mimo tego — i teoretycznie wysokiego sezonu — zdarzają się momenty, że jesteśmy zupełnie sami. Znowu mokniemy. Nie opisujemy dokładnie każdego kroku wzdłuż wodospadów — relacji i informacji akurat na ten temat nie brakuje. Niech zdjęcia przemówią za nas.
Naszym zdaniem warto zobaczyć wodospad z obu stron granicy – pewnie jak się zacznie wcześnie rano można to zrobić w jeden dzień, drugi turnus zdążył jedynie zajść na drugą stronę po pamiątkowe pieczątki, ale na zejście np. do Boiling Pot zabrakło już czasu. Po wodospadach idziemy na kolację do wcześniej zarezerwowanego miejsca. 82$ za 4/os. z piwkami i przystawką. I w pierwszym rzędzie z widokiem, który się prędko nie nudzi.
Rano o 7 wsiadamy w busa (luksusowy) do Bulawayo, pierwszy i ostatni raz jadą z nami inni biali w publicznym transporcie. Pierwszy raz jest też tak pusto (zajęta jedynie ok. połowa miejsc), mimo czego odjeżdżamy o czasie i dojeżdżamy do Bulawayo po 6 godzinach.
Zimbabwe naszym zdaniem bardzo trafnie i ciekawie zostało opisane w relacji @igore. My opiszemy stan rzeczy z naszej perspektywy, ale w miejscach gdzie moglibyśmy się powtarzać pokusimy się o skróty.22-24.08 Zimbabwe: Bulawayo, Masvingo, Wielkie Zimbabwe
W Bulawayo (drugie co do wielkości miasto Zim) bus zatrzymuje się pod ratuszem. W informacji turystycznej obok parkingu zaciągamy języka u starej Rodezyjki - bardzo pomocnej i zdziwionej naszą obecnością. W mieście mamy plan spędzenia zaledwie jednej nocy i odwiedzenie jednej atrakcji, a poza tym chcemy dowiedzieć się jak z tego miasta następnego dnia się wydostać.
Złapawszy taksówkę meldujemy się w hotelu. Miejscowy Holiday Inn jest równie leciwy, co Pani z informacji turystycznej, ale trudno na to narzekać. Zapłaciliśmy 10k punktów RC (to standardowa stawka, nie PointBreaks), i wynegocjowaliśmy wcześniej upgrade do pokoju z dwoma podwójnymi łóżkami, w którym spokojnie mieścimy się w czwórkę.
Po zostawieniu bagaży kierujemy się do pobliskiego centrum handlowego w celu konsumpcji szybkiego posiłku i przetestowania nowego piwka (Lion - bardzo przeciętne). Jak się później okaże, za $19,50 transakcję Revolutem zostanę obciążony $1950 w transakcji offline, która stan mojego revolutowego konta ściągnie w głęboki debet (szczęśliwie wydarzenie miało miejsce już po naszym powrocie, więc w trakcie wyjazdu normalnie korzystałem z karty. W wyniku chargebacku ostatecznie pieniądze zostały zwrócone na konto - piszę tylko ku przestrodze, nie wiedziałem wcześniej że na R. można mieć ujemny stan).
Nabrawszy sił kierujemy się do głównej atrakcji Bulawayo - muzeum pociągów. Muzeum leży nieco na uboczu (na bocznicy obok głównego dworca kolejowego) i niełatwo tam trafić (Google Maps daje nieco mylące informacje), ale w końcu spytawszy kilkakrotnie o drogę trafiamy na miejsce. Muzeum jest własnością byłego pracownika Kolei Rodezyjskich - około siedemdziesięcioletni Pan sam je zresztą prowadzi. W ramach biletów wydawane są stare bilety kolejowe (oczywiście z czasów Rodezji), a rolę wejścia odgrywa stary budynek stacyjny przeniesiony tu z miasteczka Shamva. Kolekcja jest ogromna - lokomotywy, wagony, drezyny i znajduje się w bardzo różnym stanie. Najcenniejsze eksponaty, takie jak wagon, którym podróżowała po Rodezji królowa Elżbieta w czasie swojej wizyty po Wspólnocie, są zamknięte w szopach, część jednak jest stopniowo nadgryzana przez rdzę na świeżym powietrzu. Do niemal wszystkich wagonów i lokomotyw można wejść, stoi także drezyna którą można się przejechać. Raj dla mikoli. Spędzamy tu około dwóch godzin - do zamknięcia bodaj o 17 - po czym taksówka Pana Kolejarza podrzuca nas do centrum.
Centrum Bulawayo jest w miarę schludne - są tu chodniki, ortogonalna siatka ulic i kwartały budynków i spaceruje się po nim całkiem przyjemnie. Z drugiej strony widoczna jest też bieda - parokrotnie byliśmy zaczepiani przez głodne dzieci i, jak wszędzie w afryce - pełno straganów z badziewiem każdego gatunku. Wieczór spędzamy przy Zambezi (tym razem piwku, nie rzece).
Po leniwym poranku następnego dnia kierujemy się w stronę ulicy, z której odjeżdżać ma nasz autobus do Masvingo - kolejnego punktu podróży. Autobusy odjeżdżają co chwilę, jednak niestety, na linii Bulawayo-Masvingo nie ma już autobusów o podwyższonym standardzie, ale przynajmniej droga jest w dobrym standardzie(niedługo i tego zabraknie). Ok. 280 km pokonujemy w 4-4,5h ($8).
Do Masvingo (72 tys. mieszkańców) przyjechaliśmy w jednym celu - odwiedzenia Wielkiego Zimbabwe, znajdującej się na liście Światowego Dziedzictwa UNESCO największej przedeuropejskiej budowli subsaharyjskiej Afryki. Jednak mimo sąsiedztwa tej wspaniałej atrakcji, przez internet dostępnych było jedynie kilka punktów noclegowych, w dość wysokich jak na nasz budżet cenach. W związku z tym przyjeżdżamy bez planu noclegowego, przez co szybko zostajemy otoczeni przez gang naganiaczy. Mimo braku planu, uciekamy od nich kilka przecznic, i by nie podejmować pochopnych decyzji z pustym żołądkiem, kierujemy się do poleconego przez LP Moira Jane’s Blue Bird Cafe. Obok miejsca, które niestety właśnie się zamykało, łapie nas właścicielka pobliskiego Backpackers Rest - nieco mniej nachalna niż koledzy z parkingu. Mimo wzbudzającej podejrzenie nazwy, miejsce jest akceptowalne, trochę obskurne, lecz czyste - dostajemy przestronną czwórkę za ok. $40. Do wspomianego Blue Bird Cafe udaliśmy się następnego dnia, a po zameldowaniu w noclegowni jemy w pobliskim Studio 52 (płot w płot z Blue Bird). Oba miejsca zdecydowanie godne polecenia (bardzo smaczne burgery i kanapki za ok. $10). Wieczorem w hostelu przechodzimy inicjację z Chibuku - lokalnym przysmakiem będącym czymś na granicy piwa i owsianki. Czy możemy polecić z czystym sercem? Spróbujcie sami. Po piwku głód zabijaliśmy w pobliskim Chicken Innie...
Kolejnego dnia planujemy zrobić wycieczkę do wspomnianego Wielkiego Zimbabwe (WZ) znajdującego się ok. 30km od miasteczka, w którym śpimy, po czym chcemy wyruszyć w kierunku stolicy - Harare.
Do Toyoty Yaris Verso kursującej z Masvingo jako busik do WZ okazuje się, że można wcisnąć prócz kierowcy ośmiu pasażerów. 2 z przodu, 4 osoby z tyłu i 2 w bagażniku. Płacimy po kilka dolarów za przejazd i jesteśmy wysadzeni w Great Zimbabwe Hotel, z którego mamy do przejścia ok. kilometra do wejścia na teren WZ. Płacimy po $15 za wejście (przy bramie można jeszcze za dodatkową opłatą wynająć przewodnika). Na podstawie zdjęć możecie ocenić czy warto to miejsce odwiedzić. Teren jest rzeczywiście bardzo duży, i na początku nie widzimy żadnych turystów. W pewnym momencie naszym oczom ukazuje się grupa młodych, ubranych jak na hardkorowe safari studentów. Jak się okazuje, Polacy. Był to jedyny raz, kiedy przez pięć tygodni spotkaliśmy rodaków.
Do Masvingo wracamy złapanym na hotelowym parkingu stopem - akurat hotelowy gość i pracownik uniwersytetu w Harare - ruszał w kierunku miasteczka i zgodził się nas podwieźć. Zjadłszy obiad we wspomnianym Blue Bird ruszamy dalej. Zdyszeni wsiadamy do autobusu do Harare, który właśnie miał odjeżdżać… a jak się okazało miał ujechać 15 metrów i przez kolejną godzinę dopychał pasażerów i cargo. Podróż tym razem idzie zdecydowanie gorzej - ok. 300 km pokonujemy w ok. 6 godzin i w mrocznym Harare lądujemy po zmroku.
@igore Wielkie Zimbabwe było równie kontrowersyjną atrakcją co Chibuku
;)
A my z kolei przez Mutare tylko przejazdem, o czym wkrótce!24-26.08 Zimbabwe: Harare i ku Mozambikowi
Zanim wjedziemy z relacją do stolicy, warto kilka słów poświęcić sytuacji politycznej podczas naszego pobytu w Zimbabwe. Po wyborach prezydenckich 1.08. kontestująca ich wyniki opozycja doprowadziła w Harare do zamieszek, w wyniku których policja zastrzeliła trzy osoby. Choć wyglądało na to, że w ciągu trzech tygodni przed naszym przyjazdem sytuacja nieco się uspokoiła (po krwawej pacyfikacji nie doszło do kolejnych protestów), w dniu naszego wjazdu do miasta w sprawie ważności wyborów miał wydać wyrok Sąd Najwyższy. Temat nie schodził z czołówek gazet i pasków telewizji informacyjnych, a my obawialiśmy się wyrok nie będzie przyczynkiem do dalszego bałaganu w stolicy.
Na rogatkach Harare znalazły się dodatkowe punkty kontrolne policji, ale szczęśliwie udało się wjechać do miasta. Okazało się jednak, że celem naszego autobusu nie będzie dworzec w centrum Harare, a pomniejszy parking jakieś 6km od centralnie położonego Holiday Inna, w którym zamierzaliśmy zatrzymać się na dwie noce. Na parking ten dojechaliśmy już po zmroku. Jedynymi źródłami światła były reflektory licznych samochodów, i miejsce wydawało się bardzo szemrane. Szczęśliwie bardzo pomocni kierowcy ogarnęli, że jesteśmy nieco zaniepokojeni i postanowili zorganizować nam transport - nas poprosili o zostanie wewnątrz autobusu. Po kilku minutach znalazł się kierowca, który znając swoją pozycję negocjacyjną zażądał $20 za kurs do hotelu… nie kłóciliśmy się i ruszyliśmy w drogę.
Otwarty przed laty przez samego R. Mugabe Holiday Inn był podobnie podstarzały jak ten w Bulawayo, lecz podobnie jak w Bulawayo noc kosztowała nas tu 10k punktów IHG RC i nie było powodów do narzekań. A udało się jeszcze wynegocjować na recepcji 4 vouchery na piwka. Po zejściu do baru zreflektowaliśmy się, że noc spędzamy w jednym budynku z wieloma ważnymi osobistościami. Piwka sączyli tu liczni zwolennicy prezydenta-elekta Emmersona D. Mnangagwy, a także dziennikarze i obserwatorzy wyborów. Ci pierwsi z radością oddali nam szalik wyborczy z podobizną prezydenta. Był piątek, godzina jeszcze dość młoda, a my zachęceni tą radosną atmosferą postanowiliśmy ocenić co ma do zaoferowania Harare nocą. Jak się okazało, większość dobrych barów w mieście - poza hotelowymi - mieści się w centrach handlowych-enklawach bogactwa na obrzeżach stolicy(podobnie jak w Lusace). Trafiliśmy do jednej z takich enklaw i spędziliśmy wieczór w takich lokalach jak Pariah i Pablo’s.
Plan na sobotę zawierał elementy planistyczne, jak i turystyczno-rozrywkowe. Przewodniki, jak i internet skąpo opisują możliwości przejazdu z Harare do mozambickiej Beiry, do której chcieliśmy dotrzeć kolejnego dnia wieczorem (kiepsko byłoby zresztą, gdybyśmy nie dotarli, jako że w poniedziałek rano z Beiry mieliśmy samolot - o tym dalej). Udajemy się na oddalony o ok. półtora kilometra od hotelu dworzec autobusowy i udaje nam się znaleźć biuro przewoźnika (Trip Trans), który ma oferować bezpośrednie połączenia z Harare do Beiry. Pan w zeszycie zaznacza miejsca, które mamy otrzymać w odjeżdżającym nazajutrz autobusie (jak się okaże rezerwacja miejsc jest fikcją) i informuje nas o odjeździe o konieczności stawienia się na “boarding” o 6 rano - odjazd był zapowiadany na 7. Płacimy po $20, co wydaje się nie być złą stawką jak na niemal 600-kilometrową podróż. Do zakupu potrzebny jest paszport.
Spokojni o plany na dzień kolejny rozpoczynamy zwiedzanie Harare. Miasto jest dość rozległe, a mimo to, jak na sporą afrykańską metropolię, raczej uporządkowane. Poruszamy się głównie taksówkami - przejazd, w zależności od dystansu, to między $5 a $10. Pierwszym punktem na trasie jest znajdująca się w willowo-ambasadowej dzielnicy restauracja 40 Cork Road. Miejsce jest polecane w LP i na TripAdvisorze, znajduje się w ładnym domku z ogródkiem w cieniu drzew. Sam posiłek jednak zawodzi: nasza wewnętrzna cebula życzyłaby sobie czegoś bardziej wyszukanego za dania w przedziale $15-$20.
Wsiadamy w kolejną taksówkę i ruszamy w kierunku National Heroes Acre - monumentalnego parku poświęconego ruchowi oporu wobec białej władzy. Na miejscu okazuje się, że za wejście na teren parku “kustosz” stojącego przy wjeździe muzeum liczy sobie absurdalnie wysoką wobec naszych oczekiwań kwotę (LP informowało że jedynie wstęp do muzeum jest płatny, a wejście na sam teren nie. Nie pamiętam w tej chwili ile to dokładne było, ok. $15). Nie mamy pojęcia, czy mamy paść ofiarą oszustwa, czy ceny rzeczywiście takie są - jednak decydujemy się rozdzielić. Dwie osoby wchodzą do parku, dwie pozostałe rezygnują i decydują się zwiedzić pobliski Stadion Narodowy – pojemność 60k.
Za park zdecydowaliśmy się zapłacić głównie dlatego, że w jego centralnym punkcie znajduje się wielki brązowy pomnik bojowników o zimbabwejską wolność, jak żywo przypominający te z Pjongjangu (no dobra, ze zdjęć Pjongjangu). Oczywiście pewne różnice między pomnikami w Harare i Korei widać po dokładniejszym przyjrzeniu się twarzom posągów. Rzeczywiście, projekt parku był wspólnym dziełem artystów z Afryki i Korei Północnej - wygląda, w tym miejscu, zaprawdę nierealnie. Teren jest naprawdę spory - od wjazdu do pomnika wiedzie szeroka prosta aleja mająca około kilometra, a nie spotykamy tam nikogo.
Pozostała dwójka udaje się obejrzeć Stadion Narodowy, który jest po drugiej stronie drogi. Na błoniach stadionu były porozstawiane różne flagi i reklamy z wizerunkiem prezydenta. Nie były to afisze wyborcze, ale billboardy prywatnych i państwowych(koleje) firm gratulujące zwycięstwa tow. Mnangagwie. Wspaniały widok. Przy jednej z bram pytamy się ciecia, czy możemy wejść na trybuny zwiedzić stadion, a ten nie widzi problemu i wskazuje nam drogę. Okazuje się, że stadion właśnie jest szykowany na niedzielną ceremonię “koronacji” nowego Prezydenta, Emmersona. Na płycie rozstawiona jest scena, tron i trybuna dla ważniaków. Chodzimy sobie zadowoleni po koronie stadionu robiąc zdjęcia, jednak po kilku minutach zwracamy czyjąś uwagę. Z oddali widzimy małe poruszenie, i po chwili przybiega do nas dwójka ochroniarzy/tajniaków. Ci przez kilkanaście minut nas wałkują: co tu robimy, gdzie mieszkamy itd., sprawdzają dokumenty, spisują i w końcu puszczają wolno. Już więcej nikt nas nie niepokoi. Niestety w uroczystościach nie weźmiemy udziału, bo w niedzielę rano ruszamy dalej.
Zaczyna się ściemniać, a my zachęceni poprzednim wieczorem mamy ochotę na powtórkę z rozrywki. Po przejeździe do hotelu kontaktujemy się z zapoznanymi poprzedniego dnia znajomymi i ruszamy w miasto. Nasi przewodnicy zabierają nas między innymi do miejsc takich, gdzie nasz kolor skóry budzi małą sensację. Tak czy inaczej, z odwiedzonych przez nas miast, życie nocne Harare i Lusaki oceniamy najwyżej (choć nie bez znaczenia jest pewnie fakt, że trafiliśmy tam w weekendy).
Niedziela jest już jednym z tych dni podróży, którego elementy miło się wspomina jednak nie miałoby się ochoty na powtórkę. Z hotelu wymeldowujemy się jeszcze przed brzaskiem (dni, jak już wspominaliśmy, były w sierpniu dość krótkie) i po spacerze na dworzec ładujemy się do autobusu. Godzina przeznaczona na “boarding” nie jest przesadą - choć jesteśmy na miejscu ok. 6:45, nie uda nam się wyjechać do około ósmej, a przez cały czas do autobusu będą dokoptowywane kolejne osoby i towary. Układ siedzeń - znane już nam 2x3, a właściwie 3x3, bo w przejściu na stołkach siedzą dodatkowi pasażerowie. W takim komforcie czeka nas ok. 12 godzin jazdy. Tak jak już wspominałem, nasze miejsca były zajęte, w związku z czym wylądowaliśmy bezpośrednio pod głośnikiem — miejsce pod głośnikiem to złe miejsce (chyba że ktoś jest wielkim fanem przebojów DJa Kanji – tu próbka: https://www.youtube.com/watch?v=wEfHVWFLToU
Nasze prośby o ściszenie muzyki zazwyczaj kończyło się ścieszeniem jej na ok. minutę, po czym wracaliśmy do huku (być może na życzenie innych pasażerów).
Po kilku godzinach nieźle znamy już niektóre miejscowe przeboje i cieszymy się na przerywnik w postaci granicy z Mozambikiem w Machipandzie (to nazwa strony mozambickiej). Formalności po stronie Zim przebiegają bez kłopotu i do Mozambiku wkraczamy spacerem przez krótki pas ziemi niczyjej. Tu zaczyna się niestety robić mniej przyjemnie. W kolejce do okienka łapie nas graniczny naganiacz z identyfikatorem na szyi, który oferuje swoją pomoc i rzekome przyspieszenie formalności. Zgadzamy się by pomógł nam wypełnić dokumenty i porozmawiać z celnikami zdając sobie sprawę z większych trudności w obcowaniu z miejscowymi służbami bez znajomości portugalskiego. Niedowidzący kolega naganiacz niespecjalnie nam jednak pomaga, a już na pewno nie przyspiesza procesu wzbudzając irytację pogranicznika, z którym rozmawiamy jednocześnie my i Pan naganiacz. Celnik jest podejrzliwie nastawiony do naszej marszruty - nie podoba mu się, że chcemy wyjechać z kraju przez granicę z Malawi na północy kraju i dopytuje kilkakrotnie czemu nie załatwiliśmy wcześniej wizy tranzytowej w ambasadzie, tłumacząc nam że dojazd do docelowej granicy zajmie nam zaledwie kilka dni. My tłumaczymy - z niewielką pomocą naganiacza - że wprawdzie tak, chcemy dostać się do granicy na północy, jednak mamy rozbudowany plan atrakcji, który zatrzyma nas na terenie kraju przez 10 dni. Zaś wizy nie załatwiliśmy na granicy, bo wiemy, że można ją otrzymać na granicy. Choć sytuacja pachnie łapówkowo, po kilkunastu minutach zostajemy w końcu zaproszeni do pokoju w którym płacimy po $50 za wizy, zostają zrobione zdjęcia i dokumenty wlepione do paszportów. Uciekamy przed naganiaczem, który za swoją wątpliwej jakości usługę chciał w sumie 20$, w stronę autobusu. Niestety, na granicy spędzimy jeszcze kolejne półtorej godziny w oczekiwaniu na przeszukanie autobusu przez celników.
Już po drodze do Beiry zauważamy różnicę cywilizacyjną między Mozambikiem a Zimbabwe. Mimo, że mijamy liczne skupiska ludności, poza miasteczkami widzimy głównie ubogie drewniane konstrukcje kryte strzechą, a gdy zapada zmrok, jedynymi źródłami światła poza pasem drogi są ogniska i wypalane trawy. Podróż się dłuży niemiłosiernie, bo każda miejscowość to kontrola policji, nasz pojazd jest przeładowany, więc za każdym razem kierowca dyskutuje i daje w łapę. Nad Ocean Indyjski, do Beiry, dojeżdżamy ok. 20.
bazx napisał:Muzeum Aparthaidu - oj warto, całość nam zajeła pond trzy godziny i mozna trochę zrozumieć ten bajzel W ramach "uderz w stół"- absolutnie nie chcę wchodzić głębiej w politykę, ale ww. stwierdzenie + zdjęcie Walusia sugeruje, oby niesłusznie, jakobyś wierzył jedynie w oficjalną, obecną, czarno-białą (co za ironia!) narrację. A historia RPA ani czarno-biała, ani łatwa, ani prosta, nie jest.Zatem lekka kontra. Bez rozpisywania się, po prostu materiały.Coś więcej o Walusiu- zwykle nie korzystam z tego typu źródeł, ale ten artykuł jest wyjątkowo dobry, w gąszczu propagandy. Dla nieczytatych- Waluś strzelałby nawet, gdyby Hani był niebiesko-fioletowy i przypisywanie temu mordowi motywów rasowych to bzdura.https://www.pch24.pl/janusz-walus--slad ... 741,i.htmlTo bardziej hard-coreowy materiał i wymaga sporo czasu, ale pochodzi od nie-byle-kogo:https://www.youtube.com/watch?v=uLljuxlF_HgNo i Google, Google, Google. Oficjalne liczby, w przeciwieństwie do propagandy, nie kłamią. Na czele ze statystyką, jak w czasach apartheidu zmieniła się i liczba i udział procentowy czarnej ludności na terenie RPA. A przede wszystkim obecna rzeczywistość również- skrzeczy donośnie.
@john_doe też nie chcę wchodzić w tematy polityczne, stąd nie będę Ci tutaj odpowiadał. Nasz post nie miał zawierać prowokacji a ciekawostkę. @jprawicki dzięki, już wkrótce!
gecko napisał:z niecierpliwością czekam na Malawi!
:)A ja na Mozambik, do którego w końcu nie dotarłem, bo nie miałem pewności, że dostanę wizę na granicy.
Wizę KAZA też można otrzymać na granicy w kilka minut - nie wiem tylko, czy na każdym. My przylatywaliśmy do Livingstone i mieliśmy oddzielną, dużo krótszą kolejkę.
My zrezygnowaliśmy z odwiedzenia Great Zimbabwe na rzecz Mutare i okolic. Mam nadzieję, że w rzeczywistości nie prezentowało się dużo lepiej niż na Twoich zdjęciach.
;) Czekam na kolejne wpisy.
Po wyjątkowo zacnym śniadanku nad basenem Gloria-właścicielka proponuje nam różne aktywności, przy czym nie jest nam w stanie wytłumaczyć jak zobaczyć wodospady na własną rękę. Do wyboru otrzymujemy: skok na bungee z mostu, zjazd tyrolką, rafting, spływ canoe, lot helikopterem/motolotnią, rejs statkiem przy zachodzie słońca z open barem - w temacie zajęć nad wodospadami akurat LP daje radę. Ale ani z nas adrenaline junkies, ani nie jesteśmy chętni na emerycki rejs za $80. Spacerujemy zatem w stronę centrum Livingstone, w celu uzupełnienia gotówki i zrobienia zakupów. Po drodze zaglądamy w celach wywiadowczych do największego hostelu - Jollyboys Backpackers. Tu po raz pierwszy od wjechania do Zambii widzimy więcej turystów niż miejscowych. W Jollyboys rozmawiamy ze znacznie bardziej niż w naszym przybytku ogarniętą recepcjonistką, która tłumaczy nam jak obejrzeć wodospady na własną rękę, aby było ok. Zagadują nas przy tym dwie Dunki chcące podzielić koszt taksówki (60 kwachów) w stronę wodogrzmotów.
Na wodospady zaplanowaliśmy sobie dwa dni. Pierwszego dnia planujemy stronę zambijską oraz przejście do Zimbabwe, by zorientować się przed dniem drugim. Drugiego dnia strona zimbabwejska - już w komplecie, jako że 21.08 dolatywała do VFA reszta ekipy.
Dzień 1:
Granica między Zambią a Zimbabwę poprowadzona jest z biegiem rzeki Zambezi, a więc prostopadle do ściany wodospadów. Po dojechaniu do posterunku zambijskiego mamy kilka możliwości. Kawałek przed granicą jest wejście do parku narodowego, my na razie chcemy zrobić rekonesans Zimbabwe i obejrzeć wodospady od strony pasa granicznego.
Posterunek zambijski można przekroczyć na dwa sposoby (to samo można wykonać ze strony Zimbabwe):
1. Nie przechodzimy na drugą stronę, a chcemy jedynie zobaczyć widoczki w no-man’s land. Wtedy zgłaszamy chęć uzyskania tzw. border pass. Zostawiamy wówczas w depozycie paszport, a w zamian karteczkę, z którą możemy np. wejść na most, skoczyć na bungee, ale nie możemy rzecz jasna przejść do sąsiedniego kraju.
2. Pełna odprawa.
Mając wizę KAZA pozwalającą na wielokrotne przechodzenie między krajami (jak ktoś lubi można sobie krążyć, aż skończy się miejsce na stempelki) decydujemy się na tę drugą opcję. Na granicy nie brakuje chętnych, żeby podwieźć nas na motorach na drugą stronę. Twierdzą oczywiście, że posterunek drugiego kraju znajduje się bardzo daleko. W rzeczywistości do przejścia jest ok. 1,5 km, co zajmuje nam ok. 20 minut. Po drodze z mostu granicznego pierwszy raz dostrzegamy potęgę wodospadu. Ponadto, jeśli ktoś jest fanem aktywności typu skok na bungee - tutaj musi on robić nieprawdopodobne wrażenie. Sam most jest zawieszony w kanionie Zambezi stokilkadziesiąt metrów nad ziemią - widoki nie dla tych z lękiem wysokości. Na most co któryś wieczór (a może co każdy?) wjeżdża też zabytkowy pociąg, w którym można zjeść elegancką kolację. Wygląda to bardzo przyjemnie, ale też zapewne ze względu na cenę jest atrakcją dla innej niż my grupy turystów.
Przechodzimy tymczasem do Zimbabwe. Wypełniamy formularze wjazdowe i po kolejnym kwadransie jesteśmy w kolejnym kraju. Po drodze do miasteczka (Victoria Falls) dowiadujemy się, że za wejście do parku po tej stronie można płacić kartą. Ta wydająca się błahą informacja będzie w Zimbabwe cierpiącym na notoryczne braki gotówki sprawą niezwykle istotną. Jak pisaliśmy we wstępie, w kraju podczas naszego pobytu nie działał żaden bankomat. W Zimbabwe stosuje się dolara amerykańskiego jako oficjalną walutę, jednak w obiegu są także (a może przede wszystkim) lokalne papiery wartościowe (tzw. bondy). Bondy wyglądają jak zwykłe pieniądze, występują w monetach oraz banknotach $2, $5 oraz są wymienialne wewnątrz Zimbabwe po oficjalnym kursie $1=1 bond. Papiery te są bezwartościowe poza krajem, więc nie warto wymieniać ich dużego zapasu, ponadto dolar amerykański wszędzie przyjmowany jest niezwykle chętnie, ponieważ go brakuje. Ważna informacja, dzięki której można żyć w Zim taniej jest taka, że po czarnorynkowym kursie można dolara wymienić na więcej niż jednego bonda. My dowiedzieliśmy się o tym dopiero w Harare pod sam koniec pobytu i oferowano nam kursy $1,5-$1,9. Jedną z proponowanych nam opcji była nam wtedy wymiana na bondy, inną - lokalna karta prepaid. Jednak ponieważ sami nie zdążyliśmy już przetestować tego rozwiązania, nie powiemy jak z oszustwami.
Tymczasem idziemy na pierwsze piwko w nowym kraju, co zawsze jest wydarzeniem niezwykle ważnym. Trafiamy do bardzo białego i turystycznego miejsca, ale w sumie w całym vic dalls cieżko o inne — https://goo.gl/maps/gxLYuDTErWS2. Zambezi z kija 2,5$, ale dla widoku jest warte każdego centa. Przy okazji rezerwujemy w tym miejscu stolik na powitalną kolację następnego dnia.
Koło 13 wracamy do Zambii. Tip: po 13 na granicy robi się tłoczno i można na powrocie utknąć, my staliśmy jakieś 45 minut. Granica otwarta jest do ok. 18. Od razu kierujemy się do zambijskiego wejścia do parku(20$). Na początek schodzimy do „Boiling Pot”, czyli do sterty kamieni u stóp wodospadu (zejść można tylko do 16:30). W dół idziemy ok. 20 minut, mamy szczęście, bo na dole jest raczej pusto. Z dołu świetny widok na most, można sobie poczilować na kamieniach. W górę wspinamy się trochę dłużej. Jest gorąco, a ze względu na unoszącą się parę wodną bardzo wilgotno. Wodospady odwiedzaliśmy w porze suchej, kiedy wody jest kilkadziesiąt razy mniej niż podczas mokrej. W porze mokrej wodospadów często za bardzo nie widać, gdyż znikają w tumanach pary wodnej, a każda próba zbliżenia się do nich kończy się totalnym przemoczeniem. Wtedy, bardziej niż w porze suchej, warto skusić się na przelot nad wodospadami, gdyż unoszącą się wodę widać z powietrza nawet ze stu kilometrów. Podczas naszego pobytu też parę razy zostaliśmy zmoczeni przez zambezijską wodę, ale znacznie mniej niż byłoby to w przeciwległej porze roku, a widok jest naprawdę spektakularny.
Po Boiling Pot rundka do innego punktu widokowego: Knifes Edge, gdzie właśnie mimo pory suchej mokniemy. Po drugiej stronie widać Zim i miejsca gdzie będziemy następnego dnia. Całość zajmuje nam ok. 3h, park zamyka się o 18:00. Wracamy do miasta, a na kolację idziemy do Cafe Zambezi - https://goo.gl/maps/3wYogfvJJPK2 - smacznie i jak na takie miejsce akceptowalne cenowo.
Dzień 2:
Rano wracamy na granicę, o 12:15 lotem ET829 ADD-VFA ma dolecieć reszta. No man’s land pokonujemy z plecakami z buta, temperatura jeszcze jest akceptowalna. W ciągu dnia mimo położenia na płaskowyżu i kalendarzowej zimy temperatura dochodziła do 30 stopni, a wilgoć znad wodospadów z temperaturą odczuwalną robiła swoje.
Po stronie Zim stoi dużo taksówek, udaje nam się wynegocjować 5$ za 3km do naszego noclegu (Victoria Falls Backpackers Lodge). Bierzemy też numer od kierowcy, który stanie się naszym miejscowym szoferem - miał dobry samochód, był miły i odbierał telefony co wystarczyło nam tutaj by się z nim związać. Dogadujemy się z nim, że zawiezie nas na lotnisko i z powrotem za 40$.
Od początku w naszym przybytku coś nam nie pasuje. Recepcjonistka jest nieco dziwna, opłata za wifi (3$/os), za dwa dwuosobowe „szałasy” płacimy 100$ bez śniadania. Hostel proponuje nam trasę na lotnisko za 30$ (tam i z powrotem), więc dzwonimy do naszego kierowcy, który też się zgadza na taką cenę. Umawiamy się z nim w centrum na 11:30 i idziemy na piwko/zakupy/karę sim. (mieliśmy ze sobą dodatkowy aparat telefoniczny w który ładowaliśmy lokalne simy i służył nam za hotspot).
Victoria Falls (tak, miasto nosi bardzo oryginalną nazwę) zostało podczas angielskiego panowania od zera wybudowane dla turystów. Jest niewielki kwartał kolonialnej - lub udającej kolonialną - zabudowy, na ulicach wyjątkowo duże stężenie turysty.
Lotnisko jest oddalone 20km od miasta, drugi turnus ląduje o czasie (będzie dodatkowy post z krótką relacją z ich lotu) – zostawiają rzeczy w szałasach i jedziemy wspólnie nad wodospady. Nasz szofer zaproponował nam układ, który na początku wydawał nam się scamem. Polegał na tym, że on zapłaci za nasze bilety do PN swoją kartą (w sumie 120$/4 os.), a my mu damy gotówkę. W zamian zaoferował nam kurs do parku za darmo, a on gotówkę. Deal się udał. Tak samo zrobimy później z biletami na Autobus do Bulawayo.
Wodospady po stronie Zim są tak samo spektakularne jak po stroni Zambii, jest ich więcej i sam park jest większy, ludzi też jakoś więcej, a mimo tego — i teoretycznie wysokiego sezonu — zdarzają się momenty, że jesteśmy zupełnie sami. Znowu mokniemy. Nie opisujemy dokładnie każdego kroku wzdłuż wodospadów — relacji i informacji akurat na ten temat nie brakuje. Niech zdjęcia przemówią za nas.
Naszym zdaniem warto zobaczyć wodospad z obu stron granicy – pewnie jak się zacznie wcześnie rano można to zrobić w jeden dzień, drugi turnus zdążył jedynie zajść na drugą stronę po pamiątkowe pieczątki, ale na zejście np. do Boiling Pot zabrakło już czasu. Po wodospadach idziemy na kolację do wcześniej zarezerwowanego miejsca. 82$ za 4/os. z piwkami i przystawką. I w pierwszym rzędzie z widokiem, który się prędko nie nudzi.
Rano o 7 wsiadamy w busa (luksusowy) do Bulawayo, pierwszy i ostatni raz jadą z nami inni biali w publicznym transporcie. Pierwszy raz jest też tak pusto (zajęta jedynie ok. połowa miejsc), mimo czego odjeżdżamy o czasie i dojeżdżamy do Bulawayo po 6 godzinach.
Zimbabwe naszym zdaniem bardzo trafnie i ciekawie zostało opisane w relacji @igore. My opiszemy stan rzeczy z naszej perspektywy, ale w miejscach gdzie moglibyśmy się powtarzać pokusimy się o skróty.22-24.08 Zimbabwe: Bulawayo, Masvingo, Wielkie Zimbabwe
W Bulawayo (drugie co do wielkości miasto Zim) bus zatrzymuje się pod ratuszem. W informacji turystycznej obok parkingu zaciągamy języka u starej Rodezyjki - bardzo pomocnej i zdziwionej naszą obecnością. W mieście mamy plan spędzenia zaledwie jednej nocy i odwiedzenie jednej atrakcji, a poza tym chcemy dowiedzieć się jak z tego miasta następnego dnia się wydostać.
Złapawszy taksówkę meldujemy się w hotelu. Miejscowy Holiday Inn jest równie leciwy, co Pani z informacji turystycznej, ale trudno na to narzekać. Zapłaciliśmy 10k punktów RC (to standardowa stawka, nie PointBreaks), i wynegocjowaliśmy wcześniej upgrade do pokoju z dwoma podwójnymi łóżkami, w którym spokojnie mieścimy się w czwórkę.
Po zostawieniu bagaży kierujemy się do pobliskiego centrum handlowego w celu konsumpcji szybkiego posiłku i przetestowania nowego piwka (Lion - bardzo przeciętne). Jak się później okaże, za $19,50 transakcję Revolutem zostanę obciążony $1950 w transakcji offline, która stan mojego revolutowego konta ściągnie w głęboki debet (szczęśliwie wydarzenie miało miejsce już po naszym powrocie, więc w trakcie wyjazdu normalnie korzystałem z karty. W wyniku chargebacku ostatecznie pieniądze zostały zwrócone na konto - piszę tylko ku przestrodze, nie wiedziałem wcześniej że na R. można mieć ujemny stan).
Nabrawszy sił kierujemy się do głównej atrakcji Bulawayo - muzeum pociągów. Muzeum leży nieco na uboczu (na bocznicy obok głównego dworca kolejowego) i niełatwo tam trafić (Google Maps daje nieco mylące informacje), ale w końcu spytawszy kilkakrotnie o drogę trafiamy na miejsce. Muzeum jest własnością byłego pracownika Kolei Rodezyjskich - około siedemdziesięcioletni Pan sam je zresztą prowadzi. W ramach biletów wydawane są stare bilety kolejowe (oczywiście z czasów Rodezji), a rolę wejścia odgrywa stary budynek stacyjny przeniesiony tu z miasteczka Shamva. Kolekcja jest ogromna - lokomotywy, wagony, drezyny i znajduje się w bardzo różnym stanie. Najcenniejsze eksponaty, takie jak wagon, którym podróżowała po Rodezji królowa Elżbieta w czasie swojej wizyty po Wspólnocie, są zamknięte w szopach, część jednak jest stopniowo nadgryzana przez rdzę na świeżym powietrzu. Do niemal wszystkich wagonów i lokomotyw można wejść, stoi także drezyna którą można się przejechać. Raj dla mikoli. Spędzamy tu około dwóch godzin - do zamknięcia bodaj o 17 - po czym taksówka Pana Kolejarza podrzuca nas do centrum.
Centrum Bulawayo jest w miarę schludne - są tu chodniki, ortogonalna siatka ulic i kwartały budynków i spaceruje się po nim całkiem przyjemnie. Z drugiej strony widoczna jest też bieda - parokrotnie byliśmy zaczepiani przez głodne dzieci i, jak wszędzie w afryce - pełno straganów z badziewiem każdego gatunku. Wieczór spędzamy przy Zambezi (tym razem piwku, nie rzece).
Po leniwym poranku następnego dnia kierujemy się w stronę ulicy, z której odjeżdżać ma nasz autobus do Masvingo - kolejnego punktu podróży. Autobusy odjeżdżają co chwilę, jednak niestety, na linii Bulawayo-Masvingo nie ma już autobusów o podwyższonym standardzie, ale przynajmniej droga jest w dobrym standardzie(niedługo i tego zabraknie). Ok. 280 km pokonujemy w 4-4,5h ($8).
Do Masvingo (72 tys. mieszkańców) przyjechaliśmy w jednym celu - odwiedzenia Wielkiego Zimbabwe, znajdującej się na liście Światowego Dziedzictwa UNESCO największej przedeuropejskiej budowli subsaharyjskiej Afryki. Jednak mimo sąsiedztwa tej wspaniałej atrakcji, przez internet dostępnych było jedynie kilka punktów noclegowych, w dość wysokich jak na nasz budżet cenach. W związku z tym przyjeżdżamy bez planu noclegowego, przez co szybko zostajemy otoczeni przez gang naganiaczy. Mimo braku planu, uciekamy od nich kilka przecznic, i by nie podejmować pochopnych decyzji z pustym żołądkiem, kierujemy się do poleconego przez LP Moira Jane’s Blue Bird Cafe. Obok miejsca, które niestety właśnie się zamykało, łapie nas właścicielka pobliskiego Backpackers Rest - nieco mniej nachalna niż koledzy z parkingu. Mimo wzbudzającej podejrzenie nazwy, miejsce jest akceptowalne, trochę obskurne, lecz czyste - dostajemy przestronną czwórkę za ok. $40. Do wspomianego Blue Bird Cafe udaliśmy się następnego dnia, a po zameldowaniu w noclegowni jemy w pobliskim Studio 52 (płot w płot z Blue Bird). Oba miejsca zdecydowanie godne polecenia (bardzo smaczne burgery i kanapki za ok. $10). Wieczorem w hostelu przechodzimy inicjację z Chibuku - lokalnym przysmakiem będącym czymś na granicy piwa i owsianki. Czy możemy polecić z czystym sercem? Spróbujcie sami. Po piwku głód zabijaliśmy w pobliskim Chicken Innie...
Kolejnego dnia planujemy zrobić wycieczkę do wspomnianego Wielkiego Zimbabwe (WZ) znajdującego się ok. 30km od miasteczka, w którym śpimy, po czym chcemy wyruszyć w kierunku stolicy - Harare.
Do Toyoty Yaris Verso kursującej z Masvingo jako busik do WZ okazuje się, że można wcisnąć prócz kierowcy ośmiu pasażerów. 2 z przodu, 4 osoby z tyłu i 2 w bagażniku. Płacimy po kilka dolarów za przejazd i jesteśmy wysadzeni w Great Zimbabwe Hotel, z którego mamy do przejścia ok. kilometra do wejścia na teren WZ. Płacimy po $15 za wejście (przy bramie można jeszcze za dodatkową opłatą wynająć przewodnika). Na podstawie zdjęć możecie ocenić czy warto to miejsce odwiedzić. Teren jest rzeczywiście bardzo duży, i na początku nie widzimy żadnych turystów. W pewnym momencie naszym oczom ukazuje się grupa młodych, ubranych jak na hardkorowe safari studentów. Jak się okazuje, Polacy. Był to jedyny raz, kiedy przez pięć tygodni spotkaliśmy rodaków.
Do Masvingo wracamy złapanym na hotelowym parkingu stopem - akurat hotelowy gość i pracownik uniwersytetu w Harare - ruszał w kierunku miasteczka i zgodził się nas podwieźć. Zjadłszy obiad we wspomnianym Blue Bird ruszamy dalej. Zdyszeni wsiadamy do autobusu do Harare, który właśnie miał odjeżdżać… a jak się okazało miał ujechać 15 metrów i przez kolejną godzinę dopychał pasażerów i cargo. Podróż tym razem idzie zdecydowanie gorzej - ok. 300 km pokonujemy w ok. 6 godzin i w mrocznym Harare lądujemy po zmroku.
A my z kolei przez Mutare tylko przejazdem, o czym wkrótce!24-26.08 Zimbabwe: Harare i ku Mozambikowi
Zanim wjedziemy z relacją do stolicy, warto kilka słów poświęcić sytuacji politycznej podczas naszego pobytu w Zimbabwe. Po wyborach prezydenckich 1.08. kontestująca ich wyniki opozycja doprowadziła w Harare do zamieszek, w wyniku których policja zastrzeliła trzy osoby. Choć wyglądało na to, że w ciągu trzech tygodni przed naszym przyjazdem sytuacja nieco się uspokoiła (po krwawej pacyfikacji nie doszło do kolejnych protestów), w dniu naszego wjazdu do miasta w sprawie ważności wyborów miał wydać wyrok Sąd Najwyższy. Temat nie schodził z czołówek gazet i pasków telewizji informacyjnych, a my obawialiśmy się wyrok nie będzie przyczynkiem do dalszego bałaganu w stolicy.
Na rogatkach Harare znalazły się dodatkowe punkty kontrolne policji, ale szczęśliwie udało się wjechać do miasta. Okazało się jednak, że celem naszego autobusu nie będzie dworzec w centrum Harare, a pomniejszy parking jakieś 6km od centralnie położonego Holiday Inna, w którym zamierzaliśmy zatrzymać się na dwie noce. Na parking ten dojechaliśmy już po zmroku. Jedynymi źródłami światła były reflektory licznych samochodów, i miejsce wydawało się bardzo szemrane. Szczęśliwie bardzo pomocni kierowcy ogarnęli, że jesteśmy nieco zaniepokojeni i postanowili zorganizować nam transport - nas poprosili o zostanie wewnątrz autobusu. Po kilku minutach znalazł się kierowca, który znając swoją pozycję negocjacyjną zażądał $20 za kurs do hotelu… nie kłóciliśmy się i ruszyliśmy w drogę.
Otwarty przed laty przez samego R. Mugabe Holiday Inn był podobnie podstarzały jak ten w Bulawayo, lecz podobnie jak w Bulawayo noc kosztowała nas tu 10k punktów IHG RC i nie było powodów do narzekań. A udało się jeszcze wynegocjować na recepcji 4 vouchery na piwka. Po zejściu do baru zreflektowaliśmy się, że noc spędzamy w jednym budynku z wieloma ważnymi osobistościami. Piwka sączyli tu liczni zwolennicy prezydenta-elekta Emmersona D. Mnangagwy, a także dziennikarze i obserwatorzy wyborów. Ci pierwsi z radością oddali nam szalik wyborczy z podobizną prezydenta. Był piątek, godzina jeszcze dość młoda, a my zachęceni tą radosną atmosferą postanowiliśmy ocenić co ma do zaoferowania Harare nocą. Jak się okazało, większość dobrych barów w mieście - poza hotelowymi - mieści się w centrach handlowych-enklawach bogactwa na obrzeżach stolicy(podobnie jak w Lusace). Trafiliśmy do jednej z takich enklaw i spędziliśmy wieczór w takich lokalach jak Pariah i Pablo’s.
Plan na sobotę zawierał elementy planistyczne, jak i turystyczno-rozrywkowe. Przewodniki, jak i internet skąpo opisują możliwości przejazdu z Harare do mozambickiej Beiry, do której chcieliśmy dotrzeć kolejnego dnia wieczorem (kiepsko byłoby zresztą, gdybyśmy nie dotarli, jako że w poniedziałek rano z Beiry mieliśmy samolot - o tym dalej). Udajemy się na oddalony o ok. półtora kilometra od hotelu dworzec autobusowy i udaje nam się znaleźć biuro przewoźnika (Trip Trans), który ma oferować bezpośrednie połączenia z Harare do Beiry. Pan w zeszycie zaznacza miejsca, które mamy otrzymać w odjeżdżającym nazajutrz autobusie (jak się okaże rezerwacja miejsc jest fikcją) i informuje nas o odjeździe o konieczności stawienia się na “boarding” o 6 rano - odjazd był zapowiadany na 7. Płacimy po $20, co wydaje się nie być złą stawką jak na niemal 600-kilometrową podróż. Do zakupu potrzebny jest paszport.
Spokojni o plany na dzień kolejny rozpoczynamy zwiedzanie Harare. Miasto jest dość rozległe, a mimo to, jak na sporą afrykańską metropolię, raczej uporządkowane. Poruszamy się głównie taksówkami - przejazd, w zależności od dystansu, to między $5 a $10. Pierwszym punktem na trasie jest znajdująca się w willowo-ambasadowej dzielnicy restauracja 40 Cork Road. Miejsce jest polecane w LP i na TripAdvisorze, znajduje się w ładnym domku z ogródkiem w cieniu drzew. Sam posiłek jednak zawodzi: nasza wewnętrzna cebula życzyłaby sobie czegoś bardziej wyszukanego za dania w przedziale $15-$20.
Wsiadamy w kolejną taksówkę i ruszamy w kierunku National Heroes Acre - monumentalnego parku poświęconego ruchowi oporu wobec białej władzy. Na miejscu okazuje się, że za wejście na teren parku “kustosz” stojącego przy wjeździe muzeum liczy sobie absurdalnie wysoką wobec naszych oczekiwań kwotę (LP informowało że jedynie wstęp do muzeum jest płatny, a wejście na sam teren nie. Nie pamiętam w tej chwili ile to dokładne było, ok. $15). Nie mamy pojęcia, czy mamy paść ofiarą oszustwa, czy ceny rzeczywiście takie są - jednak decydujemy się rozdzielić. Dwie osoby wchodzą do parku, dwie pozostałe rezygnują i decydują się zwiedzić pobliski Stadion Narodowy – pojemność 60k.
Za park zdecydowaliśmy się zapłacić głównie dlatego, że w jego centralnym punkcie znajduje się wielki brązowy pomnik bojowników o zimbabwejską wolność, jak żywo przypominający te z Pjongjangu (no dobra, ze zdjęć Pjongjangu). Oczywiście pewne różnice między pomnikami w Harare i Korei widać po dokładniejszym przyjrzeniu się twarzom posągów. Rzeczywiście, projekt parku był wspólnym dziełem artystów z Afryki i Korei Północnej - wygląda, w tym miejscu, zaprawdę nierealnie. Teren jest naprawdę spory - od wjazdu do pomnika wiedzie szeroka prosta aleja mająca około kilometra, a nie spotykamy tam nikogo.
Pozostała dwójka udaje się obejrzeć Stadion Narodowy, który jest po drugiej stronie drogi. Na błoniach stadionu były porozstawiane różne flagi i reklamy z wizerunkiem prezydenta. Nie były to afisze wyborcze, ale billboardy prywatnych i państwowych(koleje) firm gratulujące zwycięstwa tow. Mnangagwie. Wspaniały widok. Przy jednej z bram pytamy się ciecia, czy możemy wejść na trybuny zwiedzić stadion, a ten nie widzi problemu i wskazuje nam drogę. Okazuje się, że stadion właśnie jest szykowany na niedzielną ceremonię “koronacji” nowego Prezydenta, Emmersona. Na płycie rozstawiona jest scena, tron i trybuna dla ważniaków. Chodzimy sobie zadowoleni po koronie stadionu robiąc zdjęcia, jednak po kilku minutach zwracamy czyjąś uwagę. Z oddali widzimy małe poruszenie, i po chwili przybiega do nas dwójka ochroniarzy/tajniaków. Ci przez kilkanaście minut nas wałkują: co tu robimy, gdzie mieszkamy itd., sprawdzają dokumenty, spisują i w końcu puszczają wolno. Już więcej nikt nas nie niepokoi. Niestety w uroczystościach nie weźmiemy udziału, bo w niedzielę rano ruszamy dalej.
Zaczyna się ściemniać, a my zachęceni poprzednim wieczorem mamy ochotę na powtórkę z rozrywki. Po przejeździe do hotelu kontaktujemy się z zapoznanymi poprzedniego dnia znajomymi i ruszamy w miasto. Nasi przewodnicy zabierają nas między innymi do miejsc takich, gdzie nasz kolor skóry budzi małą sensację. Tak czy inaczej, z odwiedzonych przez nas miast, życie nocne Harare i Lusaki oceniamy najwyżej (choć nie bez znaczenia jest pewnie fakt, że trafiliśmy tam w weekendy).
Niedziela jest już jednym z tych dni podróży, którego elementy miło się wspomina jednak nie miałoby się ochoty na powtórkę. Z hotelu wymeldowujemy się jeszcze przed brzaskiem (dni, jak już wspominaliśmy, były w sierpniu dość krótkie) i po spacerze na dworzec ładujemy się do autobusu. Godzina przeznaczona na “boarding” nie jest przesadą - choć jesteśmy na miejscu ok. 6:45, nie uda nam się wyjechać do około ósmej, a przez cały czas do autobusu będą dokoptowywane kolejne osoby i towary. Układ siedzeń - znane już nam 2x3, a właściwie 3x3, bo w przejściu na stołkach siedzą dodatkowi pasażerowie. W takim komforcie czeka nas ok. 12 godzin jazdy. Tak jak już wspominałem, nasze miejsca były zajęte, w związku z czym wylądowaliśmy bezpośrednio pod głośnikiem — miejsce pod głośnikiem to złe miejsce (chyba że ktoś jest wielkim fanem przebojów DJa Kanji – tu próbka: https://www.youtube.com/watch?v=wEfHVWFLToU
Nasze prośby o ściszenie muzyki zazwyczaj kończyło się ścieszeniem jej na ok. minutę, po czym wracaliśmy do huku (być może na życzenie innych pasażerów).
Po kilku godzinach nieźle znamy już niektóre miejscowe przeboje i cieszymy się na przerywnik w postaci granicy z Mozambikiem w Machipandzie (to nazwa strony mozambickiej). Formalności po stronie Zim przebiegają bez kłopotu i do Mozambiku wkraczamy spacerem przez krótki pas ziemi niczyjej. Tu zaczyna się niestety robić mniej przyjemnie. W kolejce do okienka łapie nas graniczny naganiacz z identyfikatorem na szyi, który oferuje swoją pomoc i rzekome przyspieszenie formalności. Zgadzamy się by pomógł nam wypełnić dokumenty i porozmawiać z celnikami zdając sobie sprawę z większych trudności w obcowaniu z miejscowymi służbami bez znajomości portugalskiego. Niedowidzący kolega naganiacz niespecjalnie nam jednak pomaga, a już na pewno nie przyspiesza procesu wzbudzając irytację pogranicznika, z którym rozmawiamy jednocześnie my i Pan naganiacz. Celnik jest podejrzliwie nastawiony do naszej marszruty - nie podoba mu się, że chcemy wyjechać z kraju przez granicę z Malawi na północy kraju i dopytuje kilkakrotnie czemu nie załatwiliśmy wcześniej wizy tranzytowej w ambasadzie, tłumacząc nam że dojazd do docelowej granicy zajmie nam zaledwie kilka dni. My tłumaczymy - z niewielką pomocą naganiacza - że wprawdzie tak, chcemy dostać się do granicy na północy, jednak mamy rozbudowany plan atrakcji, który zatrzyma nas na terenie kraju przez 10 dni. Zaś wizy nie załatwiliśmy na granicy, bo wiemy, że można ją otrzymać na granicy. Choć sytuacja pachnie łapówkowo, po kilkunastu minutach zostajemy w końcu zaproszeni do pokoju w którym płacimy po $50 za wizy, zostają zrobione zdjęcia i dokumenty wlepione do paszportów. Uciekamy przed naganiaczem, który za swoją wątpliwej jakości usługę chciał w sumie 20$, w stronę autobusu. Niestety, na granicy spędzimy jeszcze kolejne półtorej godziny w oczekiwaniu na przeszukanie autobusu przez celników.
Już po drodze do Beiry zauważamy różnicę cywilizacyjną między Mozambikiem a Zimbabwe. Mimo, że mijamy liczne skupiska ludności, poza miasteczkami widzimy głównie ubogie drewniane konstrukcje kryte strzechą, a gdy zapada zmrok, jedynymi źródłami światła poza pasem drogi są ogniska i wypalane trawy. Podróż się dłuży niemiłosiernie, bo każda miejscowość to kontrola policji, nasz pojazd jest przeładowany, więc za każdym razem kierowca dyskutuje i daje w łapę. Nad Ocean Indyjski, do Beiry, dojeżdżamy ok. 20.