W międzyczasie ma miejsce wiele ulicznych uczt! Zarówno takich byle jakich (na pierwszy rzut oka!), jak i nieco bardziej wyszukanych (żart
:D). W każdym bądź razie ich żołądki coraz chętniej przyjmują to co im Taj poda na talerz! Czangi i Tajgery również jakby smaczniejsze!
A tak wygląda szczęśliwy zimnolubny człowiek w basenie na 6 piętrze hotelowego basenu, po cały dniu pocinania w 30'C, w niby pochmurny dzień:
A jutro co? Znów, w 100% wykorzystany dzień oraz nietypowe atrakcje!Cześć po przerwie! Na początku zmienimy rodzaj narracji na przystępniejszą dla piszącego jak i czytającego – pierwszoosobowa, czas teraźniejszy, czasami przeszły (hahaha). Może będzie lepiej…
Drugi pełny dzień
Jak zawsze wstajemy stosunkowo wcześniej, zwykle nie później niż około 8 rano. Dla mnie normalka, dla wkrótce żony odrobina męki. No, ale cóż. Czego się nie robi dla lubego?
:D
//OFFTOP// Relacje z podróży, niezależnie jakich, należałoby klasyfikować do gatunku przygodowych(?). W naszym przypadku, a konkretniej w przypadku tej relacji pojawia się wątek miłosny (?). //OFFTOP//
A więc wstajemy, zaliczamy pyszne, turystyczne – tajskie śniadanie i ruszamy w kierunku „Grand Palace” – Wielkiego Pałacu Królewskiego. Niektórzy (mam na myśli turystów) dużo poruszają się komunikacją miejską, taksówkami czy tuk-tukami i tym samym narażają się na możliwość ominięcia ciekawych, nieznanych w przewodnikach miejsc, a także przeżycia nietypowych (niekoniecznie niebezpiecznych!) sytuacji. Jakby nie było, My chodzimy ile się tylko da. Z Khao San Rd. do „Grand Palace” idziemy jakieś 60 minut z kilkoma przerwami. Po drodze mijamy Muzeum Narodowe, które niestety w tym okresie, czy akurat tego dnia jest zamknięte. Gdyby nie to, to na pewno byśmy skorzystali z okazji i zajrzeli do środka. Jakby nie było, nie ma tego złego co na dobre by nie wyszło. Nieopodal znajdujemy maleńki kompleks świątyń gdzie akurat znajduje się mnóstwo młodzieży szkolnej. Jak to miejsce się nazywało, nie mam pojęcia. W tym momencie muszę napisać, że w Bangkoku, być może w całej Tajlandii fajne jest to, że dzieciaki chodzą w mundurkach i naprawdę potrafią się bawić. Uśmiechy nie schodzą z ich twarzy, nie widać wszędobylskich u nas kraju smartfonów czy przenośnych konsoli. Naprawdę fajny widok. Wracając do tej maleńkiej świątyni… Z racji tego, że było tam sporo dzieciaków uznaliśmy, że być może trwają tam jakieś uroczystości i tym samym nie powinniśmy tam wchodzić. Nic bardziej mylnego. Pewna, około 50-60 letnia kobieta stojąca na dziedzińcu tego mini kompleksu musiała zauważyć nasze zaciekawione twarze, ponieważ z uśmiechem na twarzy podeszła do nas i zaprosiła do środka. Przez jakieś 30 minut mieliśmy ogromną przyjemność być przez nią oprowadzani po tym miejscu, jednocześnie poznając jego historię. Z racji tego, że nasz „inglisz” jest „taki se”, a jej jeszcze bardziej (w jej przypadku chyba bardziej akcent i ogólnie wymowa) nie wszystko udaje się nam zrozumieć. Mimo tego, przysiadamy w jednym z budynków – oczywiście maleńkiej świątyni – i zostajemy poprowadzeni „palcem po mapie”, po najbliższej okolicy. „Lelja” – tak zrozumieliśmy i zapamiętaliśmy jej imię – wskazała nam miejsca warte odwiedzenia oraz te, które lepiej ominąć, ponieważ nie warto. W całym tym spotkaniu nie było najmniejszej próby namówienia nas na coś lub naprowadzenia do jakiegoś konkretnego sprzedawcy lub taksiarza. Była to, jakże przyjemna, ubogacająca nas (!), rozmowa. Z perspektywy czasu uważam, że to spotkanie było dla nas w pewnym sensie przełomowe. Uważam je, za „ten moment”, w którym zakochaliśmy się w Tajlandii i jej mieszkańcach! Ahh…
No cóż, idziemy dalej. Z tego miejsca do Wielkiego Pałacu zostaje nam jakieś 1000m, może mniej. Warto powiedzieć, że w tym momencie idziemy wzdłuż placu, o którym pisałem wcześniej. Mnóstwo ludzi, sprzętu, kostiumów, trwające gorączkowe przygotowania i cała pozostała otoczka związana z obchodami urodzin Króla. Fajnie się na to patrzy.
W końcu docieramy do celu naszej dzisiejszej atrakcji… Ładnie, naprawdę ładnie. Czysto, „bogato”, no i tak inaczej więc fajnie
;) Jeśli chodzi o Wielki Pałac Królewski to raczej nie rozpiszę się w tym miejscu. Będzie krótko: Wejście: 500 thb (ręki nie dam sobie uciąć!) Zasady: stosowny strój – mężczyźni niby długie spodnie, kobiety dłuższe sukienki lub spodnie oraz zakryte ramiona. W praktyce w środku widziałem osoby, które nie do końca zastosowały się do tym zasad – nie potrafię też powiedzieć, czy byli wypraszani, czy wręcz przeciwnie, zwiedzali na całego. Niemniej jednak, My zastosowaliśmy się do tych zasad. Czas min./ optimum: Nie mniej niż 3h. Spokojnie można tam spędzić i pół dnia! Podsumowanie: WARTO! Warto zajrzeć w każde miejsce, również w ten dodatkowo płatne. Muzeum numizmatyki (?), muzeum jedwabiu i strojów królewskich.
Niżej możliwie mało zdjęć z tego, jakże pięknego miejsca!:
Godziny mijały, a na zegarkach pojawiała się już godzina 12. Zawijka na pięcie, w tył na lewo, na przód marsz. Szybkie tempo i na własnych nogach w 25 minut znajdujemy się w naszym hoteliku. Łapiemy oddech, bierzemy prysznic, stygniemy i wbijamy się w kiecki i gajerki. Przy wyjściem odhaczam w myślach listę rzeczy do zabrania ze sobą… chyba wszystko, ok lecimy na dół. Łapiemy pierwszą, lepszą taksę i próbujemy dogadać się gdzie chcemy dotrzeć. Jakoś poszło – kierunek Ambasada RP w Bangkoku! Podróż trwa jakieś 40 minut - 110 thb, na miejscu jesteśmy przed czasem! Ambasada znajduje się na 25 piętrze wieżowca w biznesowej(?) części Bangkoku. Generalnie nie mamy trudności z dotarciem do tego miejsca. Pomocny wcześniej był google street view. Aaaaa! Ci, którzy nie czytali od początku mogą nie wiedzieć gdzie jedziemy. Do ambasady wybieramy się na własny ślub, który według umówionego terminu ma odbyć się za 20 minut. Na właściwym piętrze, na krótkim korytarzu widzimy starszego mężczyznę – Taja, ubranego w mundur, raczej wojskowy, nie policyjny. Jakoś dogadujemy się po o tu jesteśmy, po czym zostajemy zaprowadzeni do właściwych drzwi. Po wejściu okazuje się, że jest tam jedynie klasyczne okienko kasowe, jakiś fotel, może coś jeszcze, ale nic szczególnego. Po krótkiej chwili w okienku pojawia się młoda brunetka – nasza krajanka. Nie zwlekając, podchodzę do owej Panny/i po czyn oznajmiam, iż "my na własny ślub!". Jakież było moje zdziwienie, gdy brunetka z okienka zdziwiła się jeszcze bardziej! Okazało się, że powinniśmy pojawić się w Ambasadzie przynajmniej dzień wcześniej i uiścić opłatę konsularną w wysokości iluś tam thb, równowartości 500e. Szok! (na szybko w myślach nie przypominam sobie takiego hasła z naszej wymiany emaili) Pierwsza myśl, że udało mi się, obejdzie się bez ślubu (;p), ale na szczęście (czyje? ;p) dowiedzieliśmy się, iż przez, że wcześniej nie wpłaciliśmy kasy będziemy musieli poczekać na przygotowanie papierologii. Ufff. Inny, młody jegomość, pochodzenia nadwiślańskiego zaprowadził nas do odpowiedniejszego pomieszczenia gdzie z lekkim zdenerwowaniem oczekiwaliśmy na mistrza ceremonii. Po upływie około 30 minut mogliśmy już przystąpić do tego, po co w głównej mierze tu przylecieliśmy. Konsul, bo ten udzielał nam ślubu, to miły, całkiem sympatyczny, choć mocno „oficjalny” gość w wieku ok. 40 lat. Imienia i nazwiska nie pamiętam, nawet jakby ktoś je tu przytoczył. W każdym razie, w towarzystwie naszych świadków – pracowników ambasady (dwoje młodych ludzi, o których pisałem kilka linijek wyżej) udzielono nam ślubu cywilnego. Uroczystość jak każda inna tego typu, tyle że w nieco innych okolicznościach, tzn, miejscu. Świadkowie chętnie pstryknęli nam kilka fotek, a także posłużyli za kamerzystów. Po dopełnieniu formalności, nastąpiła krótka wymiana zdań, albo raczej udzielanie odpowiedzi na pytania dot. naszego życia i ogólnie podróży. Było miło, sympatycznie, a pod wpływem silnego wzburzenia emocjonalnego (!haha!) zapomnieliśmy zaproponować im wspólny obiad/ wypad na kolację/ imprezę/ lub coś w tym stylu. Taki był plan, ale nerwy zrobiły swoje. No nic, trudno – ich strata!
;) W każdym razie, On – Dawid wziął sobie Ją – Karolinę za żonę. I żyli dłu… No dobra, jeszcze trochę przed nami. Po zjeździe windą na dół, zjechało również ciśnienie… u obojga. Zaznaczę – gdyby ktoś chciał wiedzieć – pobraliśmy się w dniu 2 grudnia 2014r, także z życzeniami zapraszam dopiero za rok! (;d). Dla zainteresowanych dodam jedynie, że formalności były proste i mało uciążliwe.
Ten wpis będzie już przedostatnim dotyczącym Bangkoku. Na sam koniec nasze podróży przed/ w trakcie/ po ślubnej wrócimy tutaj i spędzimy jeszcze dwa dni! Następne miejsce, w którym się znajdziemy to będzie Malezja – Kuala Lumpur. Czołem!
maarcin1938 napisał:Podobno złe czary mówią żeby nie ubierać obrączki przed ślubem
:D
:)Skoro tak mówisz...Odpowiem w ten sposób:Ateista po śmierci trafił do piekła. Puka do bram, otwiera diabeł w gajerze od Armaniego, woń Hugo Bossa...- Dzień dobry, zapraszam pana, oprowadzę po naszym piekle. Tutaj są sypialnie, tu natryski, sauna, solarium, jacuzzi, można korzystać do woli.Ateista zdziwiony, nie wie, o co chodzi.Wchodzą do następnego pomieszczenia. Długi stół, najlepsze alkohole, fura żarcia, chętne dziwki się kręcą, ludzie balują... ateista czuje, że musi być jakiś hak.Następne pomieszczenie - biblioteka ze wszystkimi książkami, jakie na świecie wydano, diabły pilnują ciszy, ludzie w skupieniu czytają. Ateista nie wie, o co chodzi.Kolejny lokal - kotły, ludzie w smole się prażą, nieludzkie wycie, diabły widłami popychają tych, którzy chcą uciec. Ateista nie wytrzymał:- Panie Diable, ale o co chodzi, tu impreza, tu czytelnia, atu kotły, smoła...- A nie, na tych niech pan nie zwraca uwagi, to katolicy, jak wymyślili, tak mają.
W międzyczasie ma miejsce wiele ulicznych uczt! Zarówno takich byle jakich (na pierwszy rzut oka!), jak i nieco bardziej wyszukanych (żart :D). W każdym bądź razie ich żołądki coraz chętniej przyjmują to co im Taj poda na talerz! Czangi i Tajgery również jakby smaczniejsze!
A tak wygląda szczęśliwy zimnolubny człowiek w basenie na 6 piętrze hotelowego basenu, po cały dniu pocinania w 30'C, w niby pochmurny dzień:
A jutro co? Znów, w 100% wykorzystany dzień oraz nietypowe atrakcje!Cześć po przerwie!
Na początku zmienimy rodzaj narracji na przystępniejszą dla piszącego jak i czytającego – pierwszoosobowa, czas teraźniejszy, czasami przeszły (hahaha). Może będzie lepiej…
Drugi pełny dzień
Jak zawsze wstajemy stosunkowo wcześniej, zwykle nie później niż około 8 rano. Dla mnie normalka, dla wkrótce żony odrobina męki. No, ale cóż. Czego się nie robi dla lubego? :D
//OFFTOP//
Relacje z podróży, niezależnie jakich, należałoby klasyfikować do gatunku przygodowych(?). W naszym przypadku, a konkretniej w przypadku tej relacji pojawia się wątek miłosny (?).
//OFFTOP//
A więc wstajemy, zaliczamy pyszne, turystyczne – tajskie śniadanie i ruszamy w kierunku „Grand Palace” – Wielkiego Pałacu Królewskiego. Niektórzy (mam na myśli turystów) dużo poruszają się komunikacją miejską, taksówkami czy tuk-tukami i tym samym narażają się na możliwość ominięcia ciekawych, nieznanych w przewodnikach miejsc, a także przeżycia nietypowych (niekoniecznie niebezpiecznych!) sytuacji. Jakby nie było, My chodzimy ile się tylko da.
Z Khao San Rd. do „Grand Palace” idziemy jakieś 60 minut z kilkoma przerwami. Po drodze mijamy Muzeum Narodowe, które niestety w tym okresie, czy akurat tego dnia jest zamknięte. Gdyby nie to, to na pewno byśmy skorzystali z okazji i zajrzeli do środka. Jakby nie było, nie ma tego złego co na dobre by nie wyszło. Nieopodal znajdujemy maleńki kompleks świątyń gdzie akurat znajduje się mnóstwo młodzieży szkolnej. Jak to miejsce się nazywało, nie mam pojęcia. W tym momencie muszę napisać, że w Bangkoku, być może w całej Tajlandii fajne jest to, że dzieciaki chodzą w mundurkach i naprawdę potrafią się bawić. Uśmiechy nie schodzą z ich twarzy, nie widać wszędobylskich u nas kraju smartfonów czy przenośnych konsoli. Naprawdę fajny widok. Wracając do tej maleńkiej świątyni… Z racji tego, że było tam sporo dzieciaków uznaliśmy, że być może trwają tam jakieś uroczystości i tym samym nie powinniśmy tam wchodzić. Nic bardziej mylnego. Pewna, około 50-60 letnia kobieta stojąca na dziedzińcu tego mini kompleksu musiała zauważyć nasze zaciekawione twarze, ponieważ z uśmiechem na twarzy podeszła do nas i zaprosiła do środka. Przez jakieś 30 minut mieliśmy ogromną przyjemność być przez nią oprowadzani po tym miejscu, jednocześnie poznając jego historię. Z racji tego, że nasz „inglisz” jest „taki se”, a jej jeszcze bardziej (w jej przypadku chyba bardziej akcent i ogólnie wymowa) nie wszystko udaje się nam zrozumieć. Mimo tego, przysiadamy w jednym z budynków – oczywiście maleńkiej świątyni – i zostajemy poprowadzeni „palcem po mapie”, po najbliższej okolicy. „Lelja” – tak zrozumieliśmy i zapamiętaliśmy jej imię – wskazała nam miejsca warte odwiedzenia oraz te, które lepiej ominąć, ponieważ nie warto. W całym tym spotkaniu nie było najmniejszej próby namówienia nas na coś lub naprowadzenia do jakiegoś konkretnego sprzedawcy lub taksiarza. Była to, jakże przyjemna, ubogacająca nas (!), rozmowa. Z perspektywy czasu uważam, że to spotkanie było dla nas w pewnym sensie przełomowe. Uważam je, za „ten moment”, w którym zakochaliśmy się w Tajlandii i jej mieszkańcach! Ahh…
No cóż, idziemy dalej. Z tego miejsca do Wielkiego Pałacu zostaje nam jakieś 1000m, może mniej. Warto powiedzieć, że w tym momencie idziemy wzdłuż placu, o którym pisałem wcześniej. Mnóstwo ludzi, sprzętu, kostiumów, trwające gorączkowe przygotowania i cała pozostała otoczka związana z obchodami urodzin Króla. Fajnie się na to patrzy.
W końcu docieramy do celu naszej dzisiejszej atrakcji…
Ładnie, naprawdę ładnie. Czysto, „bogato”, no i tak inaczej więc fajnie ;)
Jeśli chodzi o Wielki Pałac Królewski to raczej nie rozpiszę się w tym miejscu. Będzie krótko:
Wejście: 500 thb (ręki nie dam sobie uciąć!)
Zasady: stosowny strój – mężczyźni niby długie spodnie, kobiety dłuższe sukienki lub spodnie oraz zakryte ramiona. W praktyce w środku widziałem osoby, które nie do końca zastosowały się do tym zasad – nie potrafię też powiedzieć, czy byli wypraszani, czy wręcz przeciwnie, zwiedzali na całego. Niemniej jednak, My zastosowaliśmy się do tych zasad.
Czas min./ optimum: Nie mniej niż 3h. Spokojnie można tam spędzić i pół dnia!
Podsumowanie: WARTO! Warto zajrzeć w każde miejsce, również w ten dodatkowo płatne. Muzeum numizmatyki (?), muzeum jedwabiu i strojów królewskich.
Niżej możliwie mało zdjęć z tego, jakże pięknego miejsca!:
Przy wyjściem odhaczam w myślach listę rzeczy do zabrania ze sobą… chyba wszystko, ok lecimy na dół. Łapiemy pierwszą, lepszą taksę i próbujemy dogadać się gdzie chcemy dotrzeć.
Jakoś poszło – kierunek Ambasada RP w Bangkoku! Podróż trwa jakieś 40 minut - 110 thb, na miejscu jesteśmy przed czasem! Ambasada znajduje się na 25 piętrze wieżowca w biznesowej(?) części Bangkoku. Generalnie nie mamy trudności z dotarciem do tego miejsca. Pomocny wcześniej był google street view.
Aaaaa! Ci, którzy nie czytali od początku mogą nie wiedzieć gdzie jedziemy. Do ambasady wybieramy się na własny ślub, który według umówionego terminu ma odbyć się za 20 minut. Na właściwym piętrze, na krótkim korytarzu widzimy starszego mężczyznę – Taja, ubranego w mundur, raczej wojskowy, nie policyjny. Jakoś dogadujemy się po o tu jesteśmy, po czym zostajemy zaprowadzeni do właściwych drzwi. Po wejściu okazuje się, że jest tam jedynie klasyczne okienko kasowe, jakiś fotel, może coś jeszcze, ale nic szczególnego. Po krótkiej chwili w okienku pojawia się młoda brunetka – nasza krajanka. Nie zwlekając, podchodzę do owej Panny/i po czyn oznajmiam, iż "my na własny ślub!". Jakież było moje zdziwienie, gdy brunetka z okienka zdziwiła się jeszcze bardziej! Okazało się, że powinniśmy pojawić się w Ambasadzie przynajmniej dzień wcześniej i uiścić opłatę konsularną w wysokości iluś tam thb, równowartości 500e. Szok! (na szybko w myślach nie przypominam sobie takiego hasła z naszej wymiany emaili) Pierwsza myśl, że udało mi się, obejdzie się bez ślubu (;p), ale na szczęście (czyje? ;p) dowiedzieliśmy się, iż przez, że wcześniej nie wpłaciliśmy kasy będziemy musieli poczekać na przygotowanie papierologii. Ufff. Inny, młody jegomość, pochodzenia nadwiślańskiego zaprowadził nas do odpowiedniejszego pomieszczenia gdzie z lekkim zdenerwowaniem oczekiwaliśmy na mistrza ceremonii. Po upływie około 30 minut mogliśmy już przystąpić do tego, po co w głównej mierze tu przylecieliśmy. Konsul, bo ten udzielał nam ślubu, to miły, całkiem sympatyczny, choć mocno „oficjalny” gość w wieku ok. 40 lat. Imienia i nazwiska nie pamiętam, nawet jakby ktoś je tu przytoczył. W każdym razie, w towarzystwie naszych świadków – pracowników ambasady (dwoje młodych ludzi, o których pisałem kilka linijek wyżej) udzielono nam ślubu cywilnego. Uroczystość jak każda inna tego typu, tyle że w nieco innych okolicznościach, tzn, miejscu. Świadkowie chętnie pstryknęli nam kilka fotek, a także posłużyli za kamerzystów. Po dopełnieniu formalności, nastąpiła krótka wymiana zdań, albo raczej udzielanie odpowiedzi na pytania dot. naszego życia i ogólnie podróży. Było miło, sympatycznie, a pod wpływem silnego wzburzenia emocjonalnego (!haha!) zapomnieliśmy zaproponować im wspólny obiad/ wypad na kolację/ imprezę/ lub coś w tym stylu. Taki był plan, ale nerwy zrobiły swoje. No nic, trudno – ich strata! ;)
W każdym razie, On – Dawid wziął sobie Ją – Karolinę za żonę. I żyli dłu… No dobra, jeszcze trochę przed nami.
Po zjeździe windą na dół, zjechało również ciśnienie… u obojga. Zaznaczę – gdyby ktoś chciał wiedzieć – pobraliśmy się w dniu 2 grudnia 2014r, także z życzeniami zapraszam dopiero za rok! (;d). Dla zainteresowanych dodam jedynie, że formalności były proste i mało uciążliwe.
Ten wpis będzie już przedostatnim dotyczącym Bangkoku. Na sam koniec nasze podróży przed/ w trakcie/ po ślubnej wrócimy tutaj i spędzimy jeszcze dwa dni!
Następne miejsce, w którym się znajdziemy to będzie Malezja – Kuala Lumpur.
Czołem!