Tybetański Syczuan jest przepiękny: niezadeptany, dziki, górzysty. Z wysokogórskim terenem wiążą się jednak problemy komunikacyjne. Dróg jest tutaj niewiele i nie są one wybitnej jakości, lawiny błotne zdarzają się bardzo często. Bywa i tak, że aby przejechać z miejsca B do C, a potem z C do D, trzeba za każdym razem cofać się do miejsca A (vide: Chengdu), bo choć punkty C i D wydaje się dzielić niewiele kilometrów w prostej linii, to nie łączy je żadna bezpośrednia droga. Do tego dochodzą te odległości... Wszystkie bez wyjątku interesujące mnie miejsca w tybetańskim Syczuanie dzielił minimum caaaały dzień drogi od Chengdu, a najczęściej - dwa pełne dni. W jedną stronę. Nie chcieliśmy tak gnać przez Syczuan, żeby zobaczyć jak najwięcej, jak najszybciej. Postanowiliśmy zaszyć się na kilka dni w jakimś czarownym miejscu. Pozostawało tylko odpowiedzieć na pytanie: gdzie?...
Jako mała dziewczynka byłam zafascynowana filmem “Siedem lat w Tybecie” i historią w nim przedstawioną. I któregoś dnia podczas poszukiwania ciekawych syczuańskich miejsc głęboko w chińskich internetach natrafiłam na artykuł, który mnie zaciekawił... Okazało się bowiem, że współczesny, syczuański Brad Pitt jest dziewczyną, ma na imię Angela i z mężem, Tybetańczykiem oraz córeczką, mieszka nieopodal maleńkiego tybetańskiego miasteczka Lhagang.
*****
Podróż do Lhagang zajęła nam niemal cały dzień. Pierwszy, 7-godzinny odcinek z Chengdu do sporego, tybetańskiego miasta Kangding pokonaliśmy publicznym autobusem. Po drodze zatrzymywaliśmy się bodajże dwukrotnie w punktach kontrolnych, w których wszystkim lokalnym podróżującym skanowano dowody osobiste <Wielki Brat patrzy
:evil: > W Kangding złapaliśmy współdzieloną, rozklekotaną taksówkę, którą mieliśmy za kolejne 3 godziny dojechać do Tagong. Po drodze dwukrotnie przerzucano nas “z auta do auta”.
Już w okolicach Kangding lokalna architektura zmieniła się diametralnie. Niemal wszystkie domki - stare i nowe - budowane były w tradycyjnym, tybetańskim stylu, albo przynajmniej bardzo mocno do niego nawiązywały. I - o dziwo - nowoczesne, wielomieszkaniowe budownictwo pomimo tych tradycyjnych elementów nie wyglądało przy tym jakoś szczególnie kiczowato. Wznosiliśmy się też coraz wyżej i wyżej, by w końcu wjechać na płaskowyż Tagong, położony na wysokości 3700-3900 m n.p.m.
Ostatni odcinek drogi, z - nazwijmy to szumnie! - centrum Tagong do doliny, w której znajduje się Khampa Lodge, pokonaliśmy przeuroczą taksóweczką, z czerwonym pluszowym sufitem z napisem LOVE i ekstrawaganckim Tybetańczykiem w roli kierowcy. Mniej uroczy był krótki przystanek jaki zrobiliśmy po drodze, gdy nasz kierowca przyuważył scenkę chyba nawet przez miejscowych nieczęsto spotykaną - tuż obok drogi, na poboczu, kilkanaście sępów pastwiło się zawzięcie nad truchłem martwego konia… Na wszelki wypadek wolałam nie wychodzić z auta, by - po 10 godzinach w niemrawej pozycji siedzącej - ptaszyska przypadkiem nie wzięły mnie za padlinę
:?
Domek Angeli i Djarga, “Khampa Lodge”, jest przepięknie położony - w zakolu rzeki, z widokiem na świętą tybetańską górę Mt Yala (5820 m n.p.m.). Jest to jedyny dom w całej dolinie. Oprócz tybetańsko-amerykańskiego małżeństwa sezonowo mieszkają tu tylko nomadzi w swoich czarnych i białych namiotach.
Po lewej: domek Angeli w dolinie nieopodal Tagong; po prawej: sępy czekające na swoją kolej podczas stadnego pożerania padliny
Taxi z napisem LOVE
:D
*****
Ku naszemu zaskoczeniu w środku nie spotkaliśmy nikogo z gospodarzy. Napatoczyliśmy się natomiast na pięciu roześmianych, rozgadanych buddyjskich mnichów w ciemnoczerwonych kaszajach, którzy - nic sobie nie robiąc z naszej obecności - z uznaniem zwiedzali wszystkie pomieszczenia. Angela później tłumaczyła nam, że tybetańska starszyzna obawia się odpływu do miast młodych Tybetańczyków, kuszonych łatwiejszym życiem i chińskimi pieniędzmi. Mnisi przyjechali na własne oczy zobaczyć ich dom, bo - z jednej strony - jest bardzo tradycyjny, wybudowany zgodnie z tybetańskimi zasadami, ale z drugiej strony jest samowystarczalny i oferuje udogodnienia często niespotykane w tybetańskich wioskach: wbudowaną łazienkę z - póki co - zimną wodą, ogrzewanie i prąd z paneli fotowoltalicznych, internet. Czyli, że można mieszkać na kompletnym odludziu, jednocześnie nie rezygnując z komfortu.
Angela, Amerykanka z Kolorado, była związana z Lhagang od ponad 17 lat. Zafascynowała ją tutejsza tybetańska kultura, życzliwość i szacunek do ludzi, szacunek do przyrody. Na początku z pomocą miejscowych nomadów organizowała wyprawy wędrowne po okolicznych górach i kilkudniowe rajdy konne do odległych monastyrów. Natomiast 10 lat temu otworzyła na ryneczku w Lhagang słynną kawiarnię/hostel - “Khampa Cafe”. Miejsce szybko trafiło do przewodników “Lonely Planet”, wraz z informacją że prowadzi je “very helpful American”
:lol: Angela śmiała się, że może i było to dobre dla biznesu, ale niespecjalnie dobre dla niej i jej rodziny... Bowiem z mężem Djargą i ich córeczką Somtso, sami zajmowali wówczas jeden z pokoi w tym hostelu. Nagły wzrost popularności sprawił, że gdy tylko o poranku Angela wychodziła z pomieszczenia, zasypywano ją prośbami i pytaniami. A telefony się urywały. Hostel “Khampa Cafe” zamienił się nagle w biuro tłumaczeń, przychodnię oferującą pomoc doraźną i amerykański konsulat, pomagający wszelkim zachodnim podróżnikom, którzy utknęli w najdalszych zakątkach prefektury w ogarnięciu logistyki i rozwiązaniu “spraw beznadziejnych”. Cztery lata temu Angela sprzedała więc “Khampa Cafe” i w poszukiwaniu spokoju przeprowadziła się z rodziną do nowo wybudowanego domku - “Khampa Lodge” - położonego w pobliskiej dolinie.
“Khampa Lodge” jest przepięknym, przytulnym, magicznym miejscem. Ale to co czyni je zupełnie wyjątkowym to szacunek do wykorzystywanych surowców oraz sprytne, przemyślane rozwiązania będące wynikiem dążenia do pełnej samowystarczalności. Obydwa wejścia do domu obudowane są zewnętrznymi “szklarniami”, które za dnia intensywnie się nagrzewają - przez co przy wchodzeniu i wychodzeniu z budynku ucieka znacznie mniej ciepła. W tej większej szklarni znajduje się też mnóstwo roślin i duży drewniany stół - idealny na słoneczne śniadanie. Jest to też zresztą pierwszy tybetański dom w regionie z izolacją. Na dachu sąsiedniego gościnnego budynku umieszczono panele fotowoltaiczne, które zapewniają wystarczająco dużo energii, by w pełni pokryć całe zapotrzebowanie na nią: ogrzewanie, światło, prąd w gniazdkach i w lodówce. Woda pod prysznicem jest wprawdzie póki co zimna, ale jeśli komuś zamarzy się gorąca kąpiel, zawsze może zagrzać sobie wiadro wody w domowej fińskiej saunie
:) Zresztą w trakcie naszego pobytu w budowie była maleńka, przydomowa, 3-wiatrakowa farma wiatrowa, wraz z ukończeniem której do “Khampa Lodge” zawitać miał luksus w postaci ciepłej wody.
W planach było też przetwarzanie kompostu na biogaz oraz budowa mostu nad rzeką, by wiosną, gdy stan wód jest wysoki, umożliwić nomadom jej swobodne, spokojne przekraczanie. Podobno co jakiś czas ktoś ginie w wodach zdradliwego potoku... Poza tym gospodarze organizują dla Tybetańczyków prelekcje na temat… segregacji i wyrzucania śmieci… do kosza, a nie za okno auta, nie do rzeki, nie byle gdzie. Wprawdzie w tybetańskich wioskach, gdzie nic się nie marnuje, a każdy przedmiot “ma kilka żyć” jest to zdecydowanie mniejszy problem niż w pozostałych rejonach Chin, ale i tak widoczny jest ten brak wiedzy i wyobraźni na temat kruchości i współzależności ekosystemów. Gospodarze uświadamiają więc miejscowych, że wyrzucanie śmieci byle gdzie ma bardzo negatywny wpływ na florę i faunę, a krzywdzenie zwierząt to przecież w buddyzmie “zła karma”... (szach mat!
8-) ) Z dzieciakami nomadów organizują natomiast akcje czyszczenia doliny i brzegów rzeki ze śmieci.
Do “Khampa Lodge” trafiliśmy w momencie, w którym Angelę - po raz pierwszy od 17 lat - odwiedziła jej mama wraz ze swoją z przyjaciółką. W domku mieszkał też jeszcze wówczas przesympatyczny Honza - wykładowca tybetologii z Czech, od lat przemierzający kulturowo tybetańskie tereny - od monastyru do monastyru - i dokumentujący lokalne wierzenia, obrzędy i obyczaje. Nad całą gromadą czuwała zaś para pracujących w domku Tybetańczyków, w tym nieustannie uśmiechnięty “menedżer i kucharz” - Tashi. Pierwszy wieczór upłynął nam więc w gwarnym gronie na rozmowach, plotkach ze świata i układaniu wielkich puzzli z Somtso.
*****
Kolejnego poranka, korzystając z pięknej pogody, załadowaliśmy się z N. na rowery i pojechaliśmy do miasteczka Lhagang. Wiodącą nieustannie w dół drogą z pięknym widokiem na wiecznie zaśnieżoną Mt Yala jechało nam się cudnie. Jednak pomimo zastosowanych środków ochrony w postaci czapki z daszkiem, okularów słonecznych i kremu z filtrem, czułam jak intensywne na tej wysokości słońce coraz bardziej pali mnie w odkryte przez wiatr ucho. Wciąż wspominając straszne oparzenia jakich nabawiłam się kiedyś na podobnej wysokości w Andach, chciałam się czymś zasłonić, ale niestety nie bardzo miałam już czym. Przypomniało mi się wtedy jakimś cudem, że Tybetańczycy by uchronić się przed ślepotą śnieżną konstruowali sobie niegdyś okulary z “siatką” z włosia jaków zamiast szkieł. Pokminiłam chwilę, rozpuściłam swoje włosy, opatuliłam nimi ucho, a kosmyk - by go nie zwiewało... trzymałam całą drogę w zębach
;) No cóż, jak trzeba to “Polak potrafi”
8-)
W Lhagang chcieliśmy zwiedzić jeden z dwóch tutejszych monastyrów, a dokładnie znajdujący się w sercu miasteczka najstarszy monastyr w całym regionie Kham. Legenda bowiem głosi, że w 642 roku, gdy chińska księżniczka Wencheng przejeżdżała tędy ze swoją świtą w drodze do Lhasy, gdzie miała poślubić króla Srongtsen Gampo, z jednego z książęcych wozów zsunęła się statua Buddy Sakyamuni. I tenże Budda rzekomo miał ogłosić, że w sumie to on jednak nie chce do Lhasy, że oto tu w tym pięknym miejscu chciałby już pozostać. Aby z jednej strony spełnić życzenie Buddy, ale z drugiej strony wywiązać się ze ślubnych zobowiązań, postanowiono stworzyć wierną kopię posągu i pozostawić ją we wskazanym przez Buddę miejscu, które nazwano Lhagang - “ulubione miejsce Buddy” (oczywiście
;) ), a oryginał zawieźć do Lhasy. Gdy król Songsten Gampo dowiedział się o życzeniu Buddy zarządził w całym państwie budowę 107 monastyrów, skierowanych bramą w stronę Lhagang, zaś ostatni monastyr powstał w miejscu tak ukochanym przez Buddę.
Obecnie monastyr zamieszkuje na stałe ponad stu mnichów, a kolejnych siedemdziesięciu adeptów uczy się w tutejszej szkole buddyjskiej. Podobno od czasu do czasu można trafić na odbywające się w ramach nauki debaty. Natomiast chociaż tagongska świątynia jest monastyrem cieszącym się największą estymą w regionie, nie spotkaliśmy w środku zbyt wielu turystów. Mogliśmy więc w spokoju podziwiać bajecznie złote rzeźby Buddy i kilkusetletnie freski.
Po zwiedzaniu poszliśmy na obiad do niegdysiejszej knajpki Angeli, obecnie prowadzonej przez Czecha i jego żonę, Tybetankę, co widać było po mieszanym tybetańsko-europejskim menu, a także po karcie piw, w której dominowało ciemne czeskie piwo made in Tibet - “Black Yak”
:mrgreen: Piwa niestety nie sprzedawali na wynos
:( "Centrum" Lhagang
"Centrum" Lhagang
Burger z mięsem jaka
Odbiór paczek dla Angeli na poczcie
Przed powrotem do naszej doliny odebraliśmy na pobliskiej poczcie paczki dla Angeli, a następnie zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilę przy wielkich młynkach modlitewnych, okalających monastyr po jego zewnętrznej stronie. Każdy z ponad dwustu pięknych, złoconych młynków modlitewnych ma wyrytą na sobie mantrę dobrej karmy, odnowienia i oczyszczenia od złej energii: “om mani padme hum”, a zakręcenie takim młynkiem jest równoznaczne z jej odmówieniem.
***
Jazda w górę doliny zajęła nam nieco więcej czasu niż rowerowanie w pierwszą stronę. Niby trasa wydawała się niemal zupełnie płaska, a jednak na wysokości 3900 m n.p.m. pokonanie byle wzniesienia wymagało od nas wysiłku. Wciąż mieliśmy jednak w pamięci widok sępów pastwiących się dzień wcześniej nad martwym koniem przy tej właśnie drodze, a że stado tych ptaków krążyło właśnie na niebie nad nami, trudno było o lepszą motywację do jazdy
:lol:
Po powrocie rozsiedliśmy się wygodnie na krzesłach Adirondack na naszej werandzie. Pies gospodarzy Kipper dotrzymywał nam towarzystwa, a po łące przed nami spacerowały jaki. Po chwili dołączył też do nas Tashi. Po zapewnieniach, że jaki to może i wielkie, potężne zwierzęta, ale o bardzo łagodnym usposobieniu, zabrałam aparat i poszłam w te krzaczory je fotografować.
Zdążyłam może zrobić ze 2-3 zdjęcia, gdy nagle z wysokich krzaków nieopodal wypadł wprost na mnie rozpędzony, gigantyczny czarny jak… Scena jak z bajek, tytuł: ucieczka przed bykiem. Serce stanęło mi w gardle. W ułamku sekundy obróciłam się na pięcie i zaczęłam uciekać w bok ile sił w nogach byle dalej przed siebie. Tymczasem jak… zrobił dokładnie to samo!
:lol: Spanikowany na mój widok obrócił się z impetem, wzniósł tumany kurzu i nagle obydwoje - przerażeni - uciekaliśmy od siebie... biegnąc równolegle do siebie
:lol:
:lol: Gdy w końcu wyhamowałam, usłyszałam za sobą tylko Tashiego i mojego męża śmiejących się do rozpuku...
:roll:
Nasza weranda
Kipper dotrzymywał mi towarzystwa
Jedna z trzech fotek jaków
I dwie pozostałe
Widok z naszego pokoju
:idea:
:idea:
:idea: INFO PRAKTYCZNE
:arrow: Dojazd do Lhagang: Tylko z przesiadką w Kangding. Publiczny autobus do Kangding odjeżdża z dwoca Xinnanmen w Chengdu raz dziennie - około 7-8 rano. Jedzie 7-9 godzin (o ile nie ma korków, lawin błotnych itp.), kosztuje 232 CNY (o ile dobrze sobie to zapisałam). W kasach pytamy o bilety do Tagong, nie do Lhagang (tzn. trzeba podać chińskojęzyczną nazwę nie tą tybetańską). Jeśli chcemy z Kangding do Tagong dojechać również publicznym busem, musimy tu przenocować, bo autobus odjeżdża tylko wcześnie rano. Żeby dojechać do Tagong w jeden dzień trzeba w Kangding poszukać prywatnej, współdzielonej taksówki. Najlepiej zapytać Angeli ile taki przejazd powinien kosztować, aby z jednej strony nie dać się oszwabić, ale z drugiej dać miejscowym godziwie zarobić. Ostatni 11-kilometrowy odcinek z Tagong to "Khampa Lodge" można przejść pieszo lub też przejechać taksówką. Wszyscy tu słyszeli o "Khampa Lodge" (reakcja naszego taksówkarza: "OOO! Angelaaaaa!" + szeroki uśmiech
;) )
:arrow: Khampa Lodge: Nie licząc astronomicznie drogich noclegów w Hongkongu było to chyba nasze najdroższe zakwaterowanie w Chinach, ale - biorąc pod uwagę jakość pobytu tutaj, wysokie wynagrodzenia jakie Angela płaci swoim pracownikom i ich zaangażowanie w pomoc lokalnej społeczności - nie żałowałam ani jednego juana wydanego w tym miejscu. Koszt noclegu w 6-osobowym dormitorium (w którym byliśmy sami) ze śniadaniem (najlepszym jakie jedliśmy podczas 2-miesięcznej podróży, ze świeżo wyciskanym sokiem z pomarańczy, porządną kawą i dżemem z dzikich tybetańskich truskawek!) to 190 CNY od osoby. Dwuoosobowe pokoje z łazienkami są znacznie droższe, ale z tego co widziałam można też obniżyć ceny noclegów w zamian za pomoc przy gospodarstwie. Alternatywną opcją jest też dłuższy wolontariat. Jak się okazało, jeden z najmilej wspominanych przez wszystkich wolontariuszy był Polakiem. Mała Somtso się wręcz rozpływała w zachytach nad nim
:) Koszt obiadu przygotowywanego przez Tashiego to 60 CNY. Link do strony "Khampa Lodge": https://definitelynomadic.com/home/
:arrow: Co można tutaj robić: - jeździć konno do i z tybetańskimi nomadami - Angela i Djarga mogą zorganizować dla chętnych kilkugodzinny konny wypad do nomadów, rajd z noclegiem u nomadów, albo 4-7-dniowe rajdy konne w stronę góry Yala lub Gonkka - te ostatnie są jednak bajońsko drogie; - wędrować po górach do okolicznych monastyrów, np. do maleńkiej gompy w Nianlunsi, do Nongur Gompa albo większego i lepiej znanego żeńskiego monastyru Ani Gompa - poznać kulturę tybetańskich nomadów - albo poprzez 2-dniowe warsztaty artystycznego rzemiosła, obejmujące między innymi wyrabianie filcu, materiału z włosia jaka i wyszywanie pledów pod siodło; albo poprzez spędzenie 2 dni w namiotach nomadów na dojeniu jaków, wyrabianiu masła i jogutów z mleka jaka oraz zbieraniu łajna
8-) - nauczyć się tybetańskiego tradycyjnego "malarstwa wnętrz" podczas 2-dniowych warsztatów - żałuję, że nie zdecydowałam się na takie warsztaty, ale powstrzymał mnie koszt (500 CNY od osoby) oraz brak chętnego do pary
;)Dzięki wszystkim za pozytywne komentarze
:) To najlepsza motywacja do pisania!
@pestycyda Dziękuję <3 <3 <3 Ostrzegam natomiast, że to marzenie nie pozwala się zaliczyć do "spełnionych" po jednokrotnym odwiedzeniu
:D Chciałoby się tam wracać i wracać... Jeśli jeszcze kiedyś pojadę do Chin, to właśnie na dłużej do Syczuanu. A co do przygotowania do wyjazdu to ja tak mam stety/niestety, jestem nieuleczalnym logistykiem i poszukiwaczem - najpierw więc planuję i planuję te moje wyjazdy, potem przeplanowuję wszystko po sto razy, a na koniec jeszcze i tak zmieniam te plany w trakcie
;)
@Rysiek Dzięki! A gdzie byłeś w Chinach? I jak Ci się podobało? Jestem ciekawa, to jest kraj, który budzi w ludziach naprawdę skrajne emocje
:D@marcinsss wiem, wiem... trzeba było światowej epidemii, żebym zaczęła pisać
:lol: dzięki bardzo za dobre słowo i nieustające poparcie <ukłony> ale Paaaanie, kwiecień? jaki kwiecień!?
:mrgreen: ja wątpię, że jedna pandemia wystarczy, bym dała radę skończyć, patrząc na moje tempo
:| w każdym razie Ty tam pisz, pisz - ja już część czytałam i zagłosuję na pewno!! <3 <3
no a Kirgistan polecałam w ciemno, choć może nie zawsze słusznie, natomiast z Chinami to na pewno inna bajka... naprawdę nie wiem czy bardziej je kocham czy nienawidzę
:roll:TYDZIEŃ #2: Syczuan, tybetańska prefektura autonomiczna Garzê U mnichów i u nomadów
- Po prostu idźcie cały czas prosto przed siebie aż dojdziecie - Angela udzielała nam wskazówek z dokładnością godną chińskiego GPSa - A w agresywne psy jakby co rzucajcie kamieniami - dodała po chwili namysłu
:?
Na kolejny względnie słoneczny dzień zaplanowaliśmy sobie z N. trekking do słynnego w okolicy żeńskiego monastyru Ani Gompa. Jednak za radą Angeli zmieniliśmy kierunek wędrówki i postanowiliśmy się wspiąć na pasmo wzgórz okalających dolinę, bo gdzieś tam po jego drugiej stronie miała się znajdować maleńka, niemal przez nikogo nieodwiedzana gompa Nianlunsi. Do “gompy za górą” nie wiódł żaden oficjalny szlak, ani nawet żadna nieoficjalna ścieżka. Ot, mieliśmy po prostu przejść w bród przez rzekę, a następnie cały czas wędrować pod górę, kierując się prosto na północ. Z grzbietu miało być już widać rozległy płaskowyż i monastyr gdzieś w oddali.
Przeraźliwie lodowatą rzekę przekroczyliśmy w miejscu, w którym rozlewała się najszerzej. N. wpakował do kieszeni kilka otoczaków, na wypadek gdybyśmy faktycznie napatoczyli się na agresywne zdziczałe kundle lub jakiegoś psa nomadów, który zerwał się z uwięzi i ruszyliśmy ostro pod górę.
Z niecierpliwością czekam na dalszą część relacji
:) podróżowałem po tybetańskiej prefekturze autonomicznej (Syczuan i Gansu) w październiku 2018 i było to jedno z moich najbardziej wartościowych doświadczeń podróżniczych
:D
cudowne zdjęcia:] Planowałam w przyszłości "objazdówkę" po Chinach, teraz się zastanawiam czy nie przyśpieszyć tego wyjazdu i polecieć jak tylko zakończą walkę z wirusem, taniej pewnie nigdy nie będzie...
Dzięki wszystkim za pozytywne komentarze!
:) @cypel @grondo Dzięki! To są akurat 2 zdjęcia z miejsca, z którego mamy najlepsze wspomnienia z całej podróży, także fajnie, że jakość zdjęć odpowiada jakości wspomnień
;)@Washington Czytałam Twoją relację przed wyjazdem i też dzięki niej przynajmniej na niektóre aspekty chińskości byłam mentalnie przygotowana, także - dzięki
;) A historia o kurze na obiad niejedokrotnie przypominała mi się w trakcie podróży
:lol: @gecko To byliśmy tam w bardzo podobnym czasie
:) Ja też mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć, że to mój ulubiony rejon Chin i bardzo żałuję, że spędziliśmy tam tak mało czasu. Gdybym kiedyś miała wrócić do Państwa Środka - to tylko tam (no i do Hongkongu <3) @Wojtasior @cccc Cykane pełnoklatkowym bezlusterkowcem Sony A7III, zakupionym tuż przed samym wyjazdem. Po 12 latach korzystania z lustrzanki "secondhand" Nikon D700 - skąd inąd swego czasu też doskonałej - to był dla mnie naprawdę spory przeskok gabarytowy i technologiczny
;) @KlaudiaMojaPodroz pewnie nie
:) Chociaż przypuszczam, że tam tradycyjny ruch turystyczny zacznie się znowu już na dniach i ceny bardzo szybko się wyrównają. Gdy mówię o "tradycyjnym ruchu turystycznym" mam na myśli setki, tysiące, miliony podróżujących po kraju Chińczyków. Turyści z Zachodu to niezauważalna kropla w morzu - Morzu Chińskim - turystyki w Państwie Środka, kropla z którą nikt się za bardzo nie liczy
;) Ta dysproporcja i ilość chińskich wycieczek jest naprawdę porażająca - nic mnie na nią nie było w stanie przygotować, choć o niej czytałam przed wyjazdem, między innymi w relacji @Washington
Dajcie jej cos napisać, w końcu to forum podróżnicze a nie fotograficzne.**Piszę to ironicznie bo juz w marcu wiem ze zadne moje zdjecie znowu nie znajdzie się na kalendarzu f4f
Te zdjęcia powstały jak już zaprzyjaźniłam się z nowym aparatem - na początku to była czarna magia
;) Jeszcze nigdy tak łatwo nie szła mi selekcja fot, jak z pierwszych dni wyjazdu
;)@TIT @przemos74 dodałam info o sprzęcie i szkłach na sam dół tego pierwszego posta@Martinuss to 4. zdjęcie robiłam obiektywem Sony 16-35mm na 22mm i na następujących ustawieniach- czas: 1/160s- przysłona: f/5.6- ISO: 4000Na wyższe ISO bałam się jeszcze wtedy wchodzić, z przesłony też za bardzo niżej nie chciałam zejść, a czas musiałam dobrać tak, żeby rozmyły się kropelki wody, ale gospodarz ceremoni pozostał nieporuszony. Generalnie udało się chyba jakimś fartem, bo miałam dosłownie ułamki sekund na dobranie tych ustawień.
Ze znajdowaniem zakwaterowania po przylocie do Szanghaju to chyba już tak prostu jest. Co prawda nie z powodu ingerencji władz chińskich w działanie aplikacji, tylko przez dziunię z obsługi metra, która podpowiedziała nam, na której stacji wysiąść (jak się później okazało jakieś 3 stacje za wcześnie), do naszego hotelu dotarliśmy po dwugodzinnych poszukiwaniach
:D
@nenyan genialna relacja ( a raczej pierwszy tydzień
:) ). Myślałem, że są już wszystkie ale po zobaczeniu, że jest tylko 1 tydzień zrobiło mi się przykro i czekam z niecierpliwością na dalszą część ! Świetnie się to czyta a zdjęcia są powalające
:)
Kacper_Cz napisał: Myślałem, że są już wszystkie ale po zobaczeniu, że jest tylko 1 tydzień zrobiło mi się przykro i czekam z niecierpliwością na dalszą częśćNa razie są tylko pierwsze 2 dni
;)
tropikey napisał:Kacper_Cz napisał: Myślałem, że są już wszystkie ale po zobaczeniu, że jest tylko 1 tydzień zrobiło mi się przykro i czekam z niecierpliwością na dalszą częśćNa razie są tylko pierwsze 2 dni
;)No patrz Pan rzeczywiście
:D teraz dopiero zauważyłem i też w sumie dziwiłem się czemu to było takie krótkie...
@mycak dzięki! <3 @Kacper_Cz reszta piewszego tygodnia właśnie "się pisze" i powiem nawet, że to pisanie ma się ku końcowi
:) ale przebrnięcie przez całą podróż pewnie spooooro mi zajmie, obawiam się, że nawet obecna dobrowolna samolizolacja będzie na to za krótka
;)@cccc byłam półtora roku temu, czyli chyba przed Tobą. cóż, moje relacje rodzą się długo
;) trzymając się tej metafory: najpierw "ciąża" trwa półtora roku, a potem sam "poród" kilka miesięcy
;) już miałam o tych Chinach nie pisać, ale ostatnio - z wiadomych względów - wracam do nich myślami aż za często...
nenyan napisał:@cccc byłam półtora roku temu, czyli chyba przed Tobą. cóż, moje relacje rodzą się długo
;) trzymając się tej metafory: najpierw "ciąża" trwa półtora roku, a potem sam "poród" kilka miesięcy
;) już miałam o tych Chinach nie pisać, ale ostatnio - z wiadomych względów - wracam do nich myślami aż za często...Dzieki za update, ja mam jeszcze swiezy obraz sprzed kilku m-cy.De facto uwielbiam ten kraj i ludzi, rzadko czytam relacje na forum, przewaznie ogladam zdjecia, ale Twoja przeczytam na pewno.
:) Pozdr. i milego dnia.
Ta herbaciarnia i zdjęcia z niej wygrywają ze wszystkim. Poza tym pokazują, że Tamronem można robić genialne foty i nie trzeba kupować 3x droższego G mastera
:)
grondo napisał:Ta herbaciarnia i zdjęcia z niej wygrywają ze wszystkim. Poza tym pokazują, że Tamronem można robić genialne foty i nie trzeba kupować 3x droższego G mastera
:)Ja jestem niemal samozwańczą ambasadorką tego szkła Tamrona - polecam, polecam i jeszcze raz polecam! Szkoda tylko, że nie mam z tego tytułu u Tamrona żadnych benefitów
:lol: A miejsce jest fenomenalne... I to chyba jedna z dwóch miejscówek, które odkryliśmy przed chińskimi turystami - a to naprawdę nie lada wyczyn, oni są już wszędzie
:roll: Z tego co wiem teraz już też w tej herbaciarni pojawiają się zorganizowane chińskie wycieczki, także być może dzisiaj wrażenia z tego miejsca byłyby nieco inne.
@Hemol próbuje się właśnie zabrać za opisanie kolejnej części, ale coś opornie mi to idzie. tymczasem wielkie graty za wygraną w styczniowym konkursie!! <3
Nieczęsto zabieram głos na tym forum-tym razem MUSZĘ!@nenyan-Gratuluję,zdjęcia są genialne!!!! Relacja także;czyta się ją wspaniale-tym bardziej,że przywołuje wspomnienia sprzed 2 lat.
O matko, jak tam pięknie..........!!!!! Stworzyłaś mi kolejne marzenie
:) Dziękuję :*Cudowne zdjęcia i opisy! I jestem pod wrażeniem tego, jak dokładnie i skrupulatnie przygotowaliście się do wyjazdu.Czekam na więcej!
Dzięki wszystkim za pozytywne komentarze
:) To najlepsza motywacja do pisania!@pestycyda Dziękuję <3 <3 <3 Ostrzegam natomiast, że to marzenie nie pozwala się zaliczyć do "spełnionych" po jednokrotnym odwiedzeniu
:D Chciałoby się tam wracać i wracać... Jeśli jeszcze kiedyś pojadę do Chin, to właśnie na dłużej do Syczuanu
:) A co do przygotowania do wyjazdu to ja tak mam stety/niestety, jestem nieuleczalnym logistykiem i poszukiwaczem - najpierw więc planuję i planuję te moje wyjazdy, potem przeplanowuję wszystko po sto razy, a na koniec jeszcze i tak zmieniam te plany w trakcie
;) @Rysiek Dzięki! A gdzie byłeś w Chinach? I jak Ci się podobało? Jestem ciekawa, bo to jest kraj, który budzi w ludziach naprawdę skrajne emocje
:D
@nenyan Długo czekałem na tę relację.
:)Opis wciąga, ilość smaczków, wynikających z perfekcyjnego przygotowania, porażająca, a zdjęcia, jak zwykle świetne. Herbaciarnia i zdjęcia z niej - klasa światowa.Twoja poprzednia relacja pomogła podjąć decyzję o wyjeździe do Kirgistanu, Chiny od dawna na liście, więc pewnie jak skończę czytać, to zacznę szukać biletów. No dobra, poczekam najpierw na unormowanie się sytuacji na świecie.
;)Przy okazji - zamierzasz zakończyć pisanie relacji w kwietniu? Bo mam do skończenia Kirgistan, a nie chciałbym pozbawić się szansy w konkursie już na starcie
:lol:
@marcinsss wiem, wiem... trzeba było światowej epidemii, żebym zaczęła pisać
:lol: dzięki bardzo za dobre słowo i nieustające poparcie <ukłony> ale Paaaanie, kwiecień? jaki kwiecień!?
:mrgreen: ja wątpię, że jedna pandemia wystarczy, bym dała radę skończyć, patrząc na moje tempo
:| w każdym razie Ty tam pisz, pisz - ja już część czytałam i zagłosuję na pewno!! <3 <3no a Kirgistan polecałam w ciemno, choć może nie zawsze słusznie, natomiast z Chinami to na pewno inna bajka... naprawdę nie wiem czy bardziej je kocham czy nienawidzę
:roll:
Dziękuję za możliwość obejrzenia Twoich pięknych zdjęć! Rozważaliśmy Chiny na ten rok, Syczuan jest na szczycie mojej listy, a widzę, że reszta punktów też się mocno pokrywa z Twoim planem. Mam nadzieję, że za jakiś czas uda nam się to zrealizować, a tymczasem pozachwycam się Twoją relacją. Koniecznie pisz dalej, będę cierpliwie czekać, a czasu teraz mam dużo
;)
Mam pytanie techniczne - dla potomnych ? może orientujesz się czy istnieje jakakolwiek działająca mapa, na wzór Google Maps, z której można korzystać w Chinach?
@malgo1987 dziękuję
:) mam nadzieję, że znajdziesz jakieś fajne inspiracje i przydatne informacje w tych moich postach
:) Syczuan na pewno warty jest poświęcenia mu większej ilości czasu, niż się na pierwszy rzut oka wydaje. Tym bardziej, że pozostałe miejsca w Chinach, co do których miałam wysokie oczekiwania, okazały się być mniej lub bardziej rozczarowujące
;) Syczuan jednak daje radę! @tropikey woah, dzięki!! mega mi miło!
:mrgreen: @south To dłuższa historia... napiszę na priv
:)
@nenyanLarung Gar było moim wielkim marzeniem, ale niestety też minimalnie się spóźniłem i wjazd dla turystów był już zamknięty. Niestety zobaczyć to w takim kształcie jak zostało to uwiecznione na zdjęciach dostępnych w internecie, nigdy pewnie już nie będzie nam dane. Chińczycy wyburzają to wielkie czerwone osiedle. Oficjalnie z powodu zbyt dużego zagęszczenia i związanego z tym zagrożenia pożarowego
:(
Hej, genialna relacja i zdjęcia! Mam dwa techniczne pytania co do fot:
1. Zdradzisz w skrócie przepis na te kolory? Po wstępnych oględzinach wydaje mi się, że zdjęcie saturacji i ocieplenie zieleni, podbicie pomarańczy i czerwieni, ogólne zejście z kontrastem i bielami. Używasz jakichś presetów albo znasz jakiś tutorial jak osiągnąć podobny look? Uwielbiam bawić się w post-procesie, ale z osiągnięciem takiego klimatu zawsze miałem kłopot, szczególnie w taki konsekwentny sposób na wielu ujęciach. Z góry dzięki!
2. Jak z robieniem zdjęć obcym, nie było z tym ogólnie problemu?
Hej, genialna relacja i zdjęcia! Mam dwa techniczne pytania co do fot:
1. Zdradzisz w skrócie przepis na te kolory? Po wstępnych oględzinach wydaje mi się, że zdjęcie saturacji i ocieplenie zieleni, podbicie pomarańczy i czerwieni, ogólne zejście z kontrastem i bielami. Używasz jakichś presetów albo znasz jakiś tutorial jak osiągnąć podobny look? Uwielbiam bawić się w post-procesie, ale z osiągnięciem takiego klimatu zawsze miałem kłopot, szczególnie w taki konsekwentny sposób na wielu ujęciach. Z góry dzięki!
2. Jak z robieniem zdjęć obcym, nie było z tym ogólnie problemu?
Wow, wow, wow. Relacja jest świetna , wiadomo, ale zdjęcia to juz jest jakaś magia... Powiem wam , ż eprzyjemnie spędzać kilka dni urlopu na fly4free przeglądając relacje diotyczące ktrajów o którzych się marzy , kiedy można patrzeć na takie ujęcia... Czapki z głow!
Wow! Taki klejnot, a ja go dopiero teraz znajduję! Zahaczyłem o tamte rejony w 2006, 2007 i potem (już tylko Yunnan) w 2012. Mam nadzieję, że się jeszcze kiedyś uda tam wrócić!
@meczko @ann_a_k Jak doczytaliście tutaj do końca i Wam się spodobało, to proponuję przeczytać (i obejrzeć) wcześniejszą relację tej autorki. Poziom porównywalny, a ma ten plus, że jest zakończona.
:) Może i tu kiedyś zakończenia doczekamy.
:)kirgistan-uzbekistan-tadzykistan-od-pamiru-po-m-aralskie,215,120523No co, jestem fanem, to polecam.
:)
@marcinsss, dzięki! Zacząłem czytać relację @nenyan od ostatniej części, napisałem ten komentarz, a potem popłynąłem, bo zacząłem czytać od początku
:) Tę drugą relację też w międzyczasie znalazłem, ale zostawiam sobie na jutro.I też bardzo czekam na ciąg dalszy tej relacji! Lhagang/Tagong jest na mojej liście miejsc od 2007 - wtedy go ominęliśmy, bo był z boku naszej trasy, jechaliśmy z Litang przez Kangding do Chengdu. Jeżeli covid, Xi Jinping i chińskie organy wizowe pozwolą, to chciałbym kiedyś przejechać trasę z Lhagang dalej na północny wschód, aż do Qinghai, przez Garze i Yushu. Niesamowicie ciekawe tereny!Jedno uzupełnienie do pierwszego czy drugiego postu - te ogniska palone przez Chińczyków na ulicach, z reguły przy jakichś ciekach wodnych, to z okazji miesiąca duchów (https://en.wikipedia.org/wiki/Ghost_Festival), siódmego miesiąca kalendarza księżycowego, przypadającego w okolicach naszego sierpnia-września. W tym miesiącu głodne duchy są wypuszczalne z piekieł i szukają na ziemi jedzenia, a nawet rozrywki. Ludzie palą im symboliczne ofiary, a w niektórych miejscach (zwłaszcza Singapurze i Malezji) miejscowi Chińczycy nawet organizują im imprezy.
Tybetański Syczuan jest przepiękny: niezadeptany, dziki, górzysty. Z wysokogórskim terenem wiążą się jednak problemy komunikacyjne. Dróg jest tutaj niewiele i nie są one wybitnej jakości, lawiny błotne zdarzają się bardzo często. Bywa i tak, że aby przejechać z miejsca B do C, a potem z C do D, trzeba za każdym razem cofać się do miejsca A (vide: Chengdu), bo choć punkty C i D wydaje się dzielić niewiele kilometrów w prostej linii, to nie łączy je żadna bezpośrednia droga. Do tego dochodzą te odległości... Wszystkie bez wyjątku interesujące mnie miejsca w tybetańskim Syczuanie dzielił minimum caaaały dzień drogi od Chengdu, a najczęściej - dwa pełne dni. W jedną stronę. Nie chcieliśmy tak gnać przez Syczuan, żeby zobaczyć jak najwięcej, jak najszybciej. Postanowiliśmy zaszyć się na kilka dni w jakimś czarownym miejscu. Pozostawało tylko odpowiedzieć na pytanie: gdzie?...
Jako mała dziewczynka byłam zafascynowana filmem “Siedem lat w Tybecie” i historią w nim przedstawioną. I któregoś dnia podczas poszukiwania ciekawych syczuańskich miejsc głęboko w chińskich internetach natrafiłam na artykuł, który mnie zaciekawił... Okazało się bowiem, że współczesny, syczuański Brad Pitt jest dziewczyną, ma na imię Angela i z mężem, Tybetańczykiem oraz córeczką, mieszka nieopodal maleńkiego tybetańskiego miasteczka Lhagang.
*****
Podróż do Lhagang zajęła nam niemal cały dzień. Pierwszy, 7-godzinny odcinek z Chengdu do sporego, tybetańskiego miasta Kangding pokonaliśmy publicznym autobusem. Po drodze zatrzymywaliśmy się bodajże dwukrotnie w punktach kontrolnych, w których wszystkim lokalnym podróżującym skanowano dowody osobiste <Wielki Brat patrzy :evil: > W Kangding złapaliśmy współdzieloną, rozklekotaną taksówkę, którą mieliśmy za kolejne 3 godziny dojechać do Tagong. Po drodze dwukrotnie przerzucano nas “z auta do auta”.
Już w okolicach Kangding lokalna architektura zmieniła się diametralnie. Niemal wszystkie domki - stare i nowe - budowane były w tradycyjnym, tybetańskim stylu, albo przynajmniej bardzo mocno do niego nawiązywały. I - o dziwo - nowoczesne, wielomieszkaniowe budownictwo pomimo tych tradycyjnych elementów nie wyglądało przy tym jakoś szczególnie kiczowato. Wznosiliśmy się też coraz wyżej i wyżej, by w końcu wjechać na płaskowyż Tagong, położony na wysokości 3700-3900 m n.p.m.
Ostatni odcinek drogi, z - nazwijmy to szumnie! - centrum Tagong do doliny, w której znajduje się Khampa Lodge, pokonaliśmy przeuroczą taksóweczką, z czerwonym pluszowym sufitem z napisem LOVE i ekstrawaganckim Tybetańczykiem w roli kierowcy. Mniej uroczy był krótki przystanek jaki zrobiliśmy po drodze, gdy nasz kierowca przyuważył scenkę chyba nawet przez miejscowych nieczęsto spotykaną - tuż obok drogi, na poboczu, kilkanaście sępów pastwiło się zawzięcie nad truchłem martwego konia… Na wszelki wypadek wolałam nie wychodzić z auta, by - po 10 godzinach w niemrawej pozycji siedzącej - ptaszyska przypadkiem nie wzięły mnie za padlinę :?
Domek Angeli i Djarga, “Khampa Lodge”, jest przepięknie położony - w zakolu rzeki, z widokiem na świętą tybetańską górę Mt Yala (5820 m n.p.m.). Jest to jedyny dom w całej dolinie. Oprócz tybetańsko-amerykańskiego małżeństwa sezonowo mieszkają tu tylko nomadzi w swoich czarnych i białych namiotach.
Po lewej: domek Angeli w dolinie nieopodal Tagong; po prawej: sępy czekające na swoją kolej podczas stadnego pożerania padliny
Taxi z napisem LOVE :D
*****
Ku naszemu zaskoczeniu w środku nie spotkaliśmy nikogo z gospodarzy. Napatoczyliśmy się natomiast na pięciu roześmianych, rozgadanych buddyjskich mnichów w ciemnoczerwonych kaszajach, którzy - nic sobie nie robiąc z naszej obecności - z uznaniem zwiedzali wszystkie pomieszczenia. Angela później tłumaczyła nam, że tybetańska starszyzna obawia się odpływu do miast młodych Tybetańczyków, kuszonych łatwiejszym życiem i chińskimi pieniędzmi. Mnisi przyjechali na własne oczy zobaczyć ich dom, bo - z jednej strony - jest bardzo tradycyjny, wybudowany zgodnie z tybetańskimi zasadami, ale z drugiej strony jest samowystarczalny i oferuje udogodnienia często niespotykane w tybetańskich wioskach: wbudowaną łazienkę z - póki co - zimną wodą, ogrzewanie i prąd z paneli fotowoltalicznych, internet. Czyli, że można mieszkać na kompletnym odludziu, jednocześnie nie rezygnując z komfortu.
Angela, Amerykanka z Kolorado, była związana z Lhagang od ponad 17 lat. Zafascynowała ją tutejsza tybetańska kultura, życzliwość i szacunek do ludzi, szacunek do przyrody. Na początku z pomocą miejscowych nomadów organizowała wyprawy wędrowne po okolicznych górach i kilkudniowe rajdy konne do odległych monastyrów. Natomiast 10 lat temu otworzyła na ryneczku w Lhagang słynną kawiarnię/hostel - “Khampa Cafe”. Miejsce szybko trafiło do przewodników “Lonely Planet”, wraz z informacją że prowadzi je “very helpful American” :lol: Angela śmiała się, że może i było to dobre dla biznesu, ale niespecjalnie dobre dla niej i jej rodziny... Bowiem z mężem Djargą i ich córeczką Somtso, sami zajmowali wówczas jeden z pokoi w tym hostelu. Nagły wzrost popularności sprawił, że gdy tylko o poranku Angela wychodziła z pomieszczenia, zasypywano ją prośbami i pytaniami. A telefony się urywały. Hostel “Khampa Cafe” zamienił się nagle w biuro tłumaczeń, przychodnię oferującą pomoc doraźną i amerykański konsulat, pomagający wszelkim zachodnim podróżnikom, którzy utknęli w najdalszych zakątkach prefektury w ogarnięciu logistyki i rozwiązaniu “spraw beznadziejnych”. Cztery lata temu Angela sprzedała więc “Khampa Cafe” i w poszukiwaniu spokoju przeprowadziła się z rodziną do nowo wybudowanego domku - “Khampa Lodge” - położonego w pobliskiej dolinie.
“Khampa Lodge” jest przepięknym, przytulnym, magicznym miejscem. Ale to co czyni je zupełnie wyjątkowym to szacunek do wykorzystywanych surowców oraz sprytne, przemyślane rozwiązania będące wynikiem dążenia do pełnej samowystarczalności. Obydwa wejścia do domu obudowane są zewnętrznymi “szklarniami”, które za dnia intensywnie się nagrzewają - przez co przy wchodzeniu i wychodzeniu z budynku ucieka znacznie mniej ciepła. W tej większej szklarni znajduje się też mnóstwo roślin i duży drewniany stół - idealny na słoneczne śniadanie. Jest to też zresztą pierwszy tybetański dom w regionie z izolacją. Na dachu sąsiedniego gościnnego budynku umieszczono panele fotowoltaiczne, które zapewniają wystarczająco dużo energii, by w pełni pokryć całe zapotrzebowanie na nią: ogrzewanie, światło, prąd w gniazdkach i w lodówce. Woda pod prysznicem jest wprawdzie póki co zimna, ale jeśli komuś zamarzy się gorąca kąpiel, zawsze może zagrzać sobie wiadro wody w domowej fińskiej saunie :) Zresztą w trakcie naszego pobytu w budowie była maleńka, przydomowa, 3-wiatrakowa farma wiatrowa, wraz z ukończeniem której do “Khampa Lodge” zawitać miał luksus w postaci ciepłej wody.
W planach było też przetwarzanie kompostu na biogaz oraz budowa mostu nad rzeką, by wiosną, gdy stan wód jest wysoki, umożliwić nomadom jej swobodne, spokojne przekraczanie. Podobno co jakiś czas ktoś ginie w wodach zdradliwego potoku... Poza tym gospodarze organizują dla Tybetańczyków prelekcje na temat… segregacji i wyrzucania śmieci… do kosza, a nie za okno auta, nie do rzeki, nie byle gdzie. Wprawdzie w tybetańskich wioskach, gdzie nic się nie marnuje, a każdy przedmiot “ma kilka żyć” jest to zdecydowanie mniejszy problem niż w pozostałych rejonach Chin, ale i tak widoczny jest ten brak wiedzy i wyobraźni na temat kruchości i współzależności ekosystemów. Gospodarze uświadamiają więc miejscowych, że wyrzucanie śmieci byle gdzie ma bardzo negatywny wpływ na florę i faunę, a krzywdzenie zwierząt to przecież w buddyzmie “zła karma”... (szach mat! 8-) ) Z dzieciakami nomadów organizują natomiast akcje czyszczenia doliny i brzegów rzeki ze śmieci.
Do “Khampa Lodge” trafiliśmy w momencie, w którym Angelę - po raz pierwszy od 17 lat - odwiedziła jej mama wraz ze swoją z przyjaciółką. W domku mieszkał też jeszcze wówczas przesympatyczny Honza - wykładowca tybetologii z Czech, od lat przemierzający kulturowo tybetańskie tereny - od monastyru do monastyru - i dokumentujący lokalne wierzenia, obrzędy i obyczaje. Nad całą gromadą czuwała zaś para pracujących w domku Tybetańczyków, w tym nieustannie uśmiechnięty “menedżer i kucharz” - Tashi. Pierwszy wieczór upłynął nam więc w gwarnym gronie na rozmowach, plotkach ze świata i układaniu wielkich puzzli z Somtso.
*****
Kolejnego poranka, korzystając z pięknej pogody, załadowaliśmy się z N. na rowery i pojechaliśmy do miasteczka Lhagang. Wiodącą nieustannie w dół drogą z pięknym widokiem na wiecznie zaśnieżoną Mt Yala jechało nam się cudnie. Jednak pomimo zastosowanych środków ochrony w postaci czapki z daszkiem, okularów słonecznych i kremu z filtrem, czułam jak intensywne na tej wysokości słońce coraz bardziej pali mnie w odkryte przez wiatr ucho. Wciąż wspominając straszne oparzenia jakich nabawiłam się kiedyś na podobnej wysokości w Andach, chciałam się czymś zasłonić, ale niestety nie bardzo miałam już czym. Przypomniało mi się wtedy jakimś cudem, że Tybetańczycy by uchronić się przed ślepotą śnieżną konstruowali sobie niegdyś okulary z “siatką” z włosia jaków zamiast szkieł. Pokminiłam chwilę, rozpuściłam swoje włosy, opatuliłam nimi ucho, a kosmyk - by go nie zwiewało... trzymałam całą drogę w zębach ;) No cóż, jak trzeba to “Polak potrafi” 8-)
W Lhagang chcieliśmy zwiedzić jeden z dwóch tutejszych monastyrów, a dokładnie znajdujący się w sercu miasteczka najstarszy monastyr w całym regionie Kham. Legenda bowiem głosi, że w 642 roku, gdy chińska księżniczka Wencheng przejeżdżała tędy ze swoją świtą w drodze do Lhasy, gdzie miała poślubić króla Srongtsen Gampo, z jednego z książęcych wozów zsunęła się statua Buddy Sakyamuni. I tenże Budda rzekomo miał ogłosić, że w sumie to on jednak nie chce do Lhasy, że oto tu w tym pięknym miejscu chciałby już pozostać. Aby z jednej strony spełnić życzenie Buddy, ale z drugiej strony wywiązać się ze ślubnych zobowiązań, postanowiono stworzyć wierną kopię posągu i pozostawić ją we wskazanym przez Buddę miejscu, które nazwano Lhagang - “ulubione miejsce Buddy” (oczywiście ;) ), a oryginał zawieźć do Lhasy. Gdy król Songsten Gampo dowiedział się o życzeniu Buddy zarządził w całym państwie budowę 107 monastyrów, skierowanych bramą w stronę Lhagang, zaś ostatni monastyr powstał w miejscu tak ukochanym przez Buddę.
Obecnie monastyr zamieszkuje na stałe ponad stu mnichów, a kolejnych siedemdziesięciu adeptów uczy się w tutejszej szkole buddyjskiej. Podobno od czasu do czasu można trafić na odbywające się w ramach nauki debaty. Natomiast chociaż tagongska świątynia jest monastyrem cieszącym się największą estymą w regionie, nie spotkaliśmy w środku zbyt wielu turystów. Mogliśmy więc w spokoju podziwiać bajecznie złote rzeźby Buddy i kilkusetletnie freski.
Po zwiedzaniu poszliśmy na obiad do niegdysiejszej knajpki Angeli, obecnie prowadzonej przez Czecha i jego żonę, Tybetankę, co widać było po mieszanym tybetańsko-europejskim menu, a także po karcie piw, w której dominowało ciemne czeskie piwo made in Tibet - “Black Yak” :mrgreen: Piwa niestety nie sprzedawali na wynos :(
"Centrum" Lhagang
"Centrum" Lhagang
Burger z mięsem jaka
Odbiór paczek dla Angeli na poczcie
Przed powrotem do naszej doliny odebraliśmy na pobliskiej poczcie paczki dla Angeli, a następnie zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilę przy wielkich młynkach modlitewnych, okalających monastyr po jego zewnętrznej stronie. Każdy z ponad dwustu pięknych, złoconych młynków modlitewnych ma wyrytą na sobie mantrę dobrej karmy, odnowienia i oczyszczenia od złej energii: “om mani padme hum”, a zakręcenie takim młynkiem jest równoznaczne z jej odmówieniem.
***
Jazda w górę doliny zajęła nam nieco więcej czasu niż rowerowanie w pierwszą stronę. Niby trasa wydawała się niemal zupełnie płaska, a jednak na wysokości 3900 m n.p.m. pokonanie byle wzniesienia wymagało od nas wysiłku. Wciąż mieliśmy jednak w pamięci widok sępów pastwiących się dzień wcześniej nad martwym koniem przy tej właśnie drodze, a że stado tych ptaków krążyło właśnie na niebie nad nami, trudno było o lepszą motywację do jazdy :lol:
Po powrocie rozsiedliśmy się wygodnie na krzesłach Adirondack na naszej werandzie. Pies gospodarzy Kipper dotrzymywał nam towarzystwa, a po łące przed nami spacerowały jaki. Po chwili dołączył też do nas Tashi. Po zapewnieniach, że jaki to może i wielkie, potężne zwierzęta, ale o bardzo łagodnym usposobieniu, zabrałam aparat i poszłam w te krzaczory je fotografować.
Zdążyłam może zrobić ze 2-3 zdjęcia, gdy nagle z wysokich krzaków nieopodal wypadł wprost na mnie rozpędzony, gigantyczny czarny jak… Scena jak z bajek, tytuł: ucieczka przed bykiem. Serce stanęło mi w gardle. W ułamku sekundy obróciłam się na pięcie i zaczęłam uciekać w bok ile sił w nogach byle dalej przed siebie. Tymczasem jak… zrobił dokładnie to samo! :lol: Spanikowany na mój widok obrócił się z impetem, wzniósł tumany kurzu i nagle obydwoje - przerażeni - uciekaliśmy od siebie... biegnąc równolegle do siebie :lol: :lol: Gdy w końcu wyhamowałam, usłyszałam za sobą tylko Tashiego i mojego męża śmiejących się do rozpuku... :roll:
Nasza weranda
Kipper dotrzymywał mi towarzystwa
Jedna z trzech fotek jaków
I dwie pozostałe
Widok z naszego pokoju
:idea: :idea: :idea:
INFO PRAKTYCZNE
:arrow: Dojazd do Lhagang: Tylko z przesiadką w Kangding. Publiczny autobus do Kangding odjeżdża z dwoca Xinnanmen w Chengdu raz dziennie - około 7-8 rano. Jedzie 7-9 godzin (o ile nie ma korków, lawin błotnych itp.), kosztuje 232 CNY (o ile dobrze sobie to zapisałam). W kasach pytamy o bilety do Tagong, nie do Lhagang (tzn. trzeba podać chińskojęzyczną nazwę nie tą tybetańską). Jeśli chcemy z Kangding do Tagong dojechać również publicznym busem, musimy tu przenocować, bo autobus odjeżdża tylko wcześnie rano. Żeby dojechać do Tagong w jeden dzień trzeba w Kangding poszukać prywatnej, współdzielonej taksówki. Najlepiej zapytać Angeli ile taki przejazd powinien kosztować, aby z jednej strony nie dać się oszwabić, ale z drugiej dać miejscowym godziwie zarobić. Ostatni 11-kilometrowy odcinek z Tagong to "Khampa Lodge" można przejść pieszo lub też przejechać taksówką. Wszyscy tu słyszeli o "Khampa Lodge" (reakcja naszego taksówkarza: "OOO! Angelaaaaa!" + szeroki uśmiech ;) )
:arrow: Khampa Lodge: Nie licząc astronomicznie drogich noclegów w Hongkongu było to chyba nasze najdroższe zakwaterowanie w Chinach, ale - biorąc pod uwagę jakość pobytu tutaj, wysokie wynagrodzenia jakie Angela płaci swoim pracownikom i ich zaangażowanie w pomoc lokalnej społeczności - nie żałowałam ani jednego juana wydanego w tym miejscu. Koszt noclegu w 6-osobowym dormitorium (w którym byliśmy sami) ze śniadaniem (najlepszym jakie jedliśmy podczas 2-miesięcznej podróży, ze świeżo wyciskanym sokiem z pomarańczy, porządną kawą i dżemem z dzikich tybetańskich truskawek!) to 190 CNY od osoby. Dwuoosobowe pokoje z łazienkami są znacznie droższe, ale z tego co widziałam można też obniżyć ceny noclegów w zamian za pomoc przy gospodarstwie. Alternatywną opcją jest też dłuższy wolontariat. Jak się okazało, jeden z najmilej wspominanych przez wszystkich wolontariuszy był Polakiem. Mała Somtso się wręcz rozpływała w zachytach nad nim :) Koszt obiadu przygotowywanego przez Tashiego to 60 CNY. Link do strony "Khampa Lodge": https://definitelynomadic.com/home/
:arrow: Co można tutaj robić:
- jeździć konno do i z tybetańskimi nomadami - Angela i Djarga mogą zorganizować dla chętnych kilkugodzinny konny wypad do nomadów, rajd z noclegiem u nomadów, albo 4-7-dniowe rajdy konne w stronę góry Yala lub Gonkka - te ostatnie są jednak bajońsko drogie;
- wędrować po górach do okolicznych monastyrów, np. do maleńkiej gompy w Nianlunsi, do Nongur Gompa albo większego i lepiej znanego żeńskiego monastyru Ani Gompa
- poznać kulturę tybetańskich nomadów - albo poprzez 2-dniowe warsztaty artystycznego rzemiosła, obejmujące między innymi wyrabianie filcu, materiału z włosia jaka i wyszywanie pledów pod siodło; albo poprzez spędzenie 2 dni w namiotach nomadów na dojeniu jaków, wyrabianiu masła i jogutów z mleka jaka oraz zbieraniu łajna 8-)
- nauczyć się tybetańskiego tradycyjnego "malarstwa wnętrz" podczas 2-dniowych warsztatów - żałuję, że nie zdecydowałam się na takie warsztaty, ale powstrzymał mnie koszt (500 CNY od osoby) oraz brak chętnego do pary ;)Dzięki wszystkim za pozytywne komentarze :) To najlepsza motywacja do pisania!
@pestycyda Dziękuję <3 <3 <3 Ostrzegam natomiast, że to marzenie nie pozwala się zaliczyć do "spełnionych" po jednokrotnym odwiedzeniu :D Chciałoby się tam wracać i wracać... Jeśli jeszcze kiedyś pojadę do Chin, to właśnie na dłużej do Syczuanu. A co do przygotowania do wyjazdu to ja tak mam stety/niestety, jestem nieuleczalnym logistykiem i poszukiwaczem - najpierw więc planuję i planuję te moje wyjazdy, potem przeplanowuję wszystko po sto razy, a na koniec jeszcze i tak zmieniam te plany w trakcie ;)
@Rysiek Dzięki! A gdzie byłeś w Chinach? I jak Ci się podobało? Jestem ciekawa, to jest kraj, który budzi w ludziach naprawdę skrajne emocje :D@marcinsss wiem, wiem... trzeba było światowej epidemii, żebym zaczęła pisać :lol: dzięki bardzo za dobre słowo i nieustające poparcie <ukłony> ale Paaaanie, kwiecień? jaki kwiecień!? :mrgreen: ja wątpię, że jedna pandemia wystarczy, bym dała radę skończyć, patrząc na moje tempo :| w każdym razie Ty tam pisz, pisz - ja już część czytałam i zagłosuję na pewno!! <3 <3
no a Kirgistan polecałam w ciemno, choć może nie zawsze słusznie, natomiast z Chinami to na pewno inna bajka... naprawdę nie wiem czy bardziej je kocham czy nienawidzę :roll:TYDZIEŃ #2: Syczuan, tybetańska prefektura autonomiczna Garzê
U mnichów i u nomadów
- Po prostu idźcie cały czas prosto przed siebie aż dojdziecie - Angela udzielała nam wskazówek z dokładnością godną chińskiego GPSa - A w agresywne psy jakby co rzucajcie kamieniami - dodała po chwili namysłu :?
Na kolejny względnie słoneczny dzień zaplanowaliśmy sobie z N. trekking do słynnego w okolicy żeńskiego monastyru Ani Gompa. Jednak za radą Angeli zmieniliśmy kierunek wędrówki i postanowiliśmy się wspiąć na pasmo wzgórz okalających dolinę, bo gdzieś tam po jego drugiej stronie miała się znajdować maleńka, niemal przez nikogo nieodwiedzana gompa Nianlunsi. Do “gompy za górą” nie wiódł żaden oficjalny szlak, ani nawet żadna nieoficjalna ścieżka. Ot, mieliśmy po prostu przejść w bród przez rzekę, a następnie cały czas wędrować pod górę, kierując się prosto na północ. Z grzbietu miało być już widać rozległy płaskowyż i monastyr gdzieś w oddali.
Przeraźliwie lodowatą rzekę przekroczyliśmy w miejscu, w którym rozlewała się najszerzej. N. wpakował do kieszeni kilka otoczaków, na wypadek gdybyśmy faktycznie napatoczyli się na agresywne zdziczałe kundle lub jakiegoś psa nomadów, który zerwał się z uwięzi i ruszyliśmy ostro pod górę.