A że nie samym Lwowem człowiek żyje będąc we Lwowie, to skusiłem się na samotny wypad do Żółkwi, która leży pół godziny jazdy marszrutką (z dworca Północnego). Inspiracją do wizyty w tym mieście był pobyt tam mojego kolegi, który kilkanaście lat temu miał okazję uczestniczyć w miejscowym turnieju piłkarskim. To, co opowiadał o pobycie tam, nie nadaje się zbytnio do powtórzenia, ale że ja lubię dziwne miejsca, to śmiało skierowałem swe kroki do Żółkwi. Moje zdziwienie było spore, gdy dowiedziałem się od wujka Google, że to miasteczko z bogatą historią Polski i Ukrainy, mocno związane z rodami Żółkiewskich i Sobieskich. Hmmm, ciekawe, czy w szkołach jeszcze uczą o hetmanie Żółkiewskim? Pierwszą budowlą rzucającą się w oczy po wyjściu z marszrutki jest dawna synagoga. Jest zadaszona, nie niszczeje podobno w stopniu spodziewanym po zobaczeniu poniższego zdjęcia, ale nie ma pomysłu, co z nią zrobić. Miasto nie ma środków, Żydzi nadmiernie nie są zainteresowani współpracą, więc budynek tylko stoi i stoi. A że historia Żółkwi jest związana z Żydami, to nie ma co do tego najmniejszej wątpliwości. W czasie II wojny światowej było tutaj getto, wojnę przeżyło tylko około 70 Żydów, a ostatni „prawdziwy” Żyd zmarł w Żółkwi w latach dziewięćdziesiątych.
Idąc w kierunku centrum miasteczka można natknąć się na tablice informacyjne i drogowskazy w języku ukraińskim, angielskim, rosyjskim, czy polskim. Mała wielka turystyczna rzecz.
A samo centrum Żółkwi prezentuje się tak:
Samo miasto powstało z inicjatywy kanclerza wielkiego koronnego i hetmana Stanisława Żółkiewskiego na początku XVII wieku. Powstały wtedy m.in. zamek i kolegiata. Na rynku pierwsze kroki warto skierować do muzeum usytuowanego w budynku urzędu miasta. Spotkałem tam prowadzącego je pana, który okazał się wielkim gawędziarzem (oczywiście płynnie mówi po polsku). Rozmowa zajęła więcej czasu, niż zwiedzenie tego przybytku, ale naprawdę byłem zadowolony z wizyty. Mnóstwo informacji, mnóstwo smaczków, mnóstwo eksponatów.
W rynku znajduje się również dawny zamek, który należał do Sobieskich. Słowo prowizorka to chyba dobre określenie tego miejsca. Z zewnątrz prezentuje się dość okazale …
… ale gdy zajrzeć na dziedziniec, to widać już to:
Niestety, obiekt był zamknięty, więc nie wiem, co znajduje się w udostępnianych do zwiedzania salach, a zdjęcia dziedzińca udało mi się zrobić dzięki uprzejmości ochroniarza, który został obudzony przez moje krzątanie się koło zamkniętej na głucho bramy.
W Żółkwi znajdują się także dwie dawne bramy wjazdowe do miasta (z pierwotnych czterech).
Imponująco prezentuje się świątynia prawosławna w klasztorze bazylianów. Kompleks składa się z cerkwi, pomieszczeń klasztornych, bramy, dzwonnicy i drukarni. Wnętrze cerkwi pokryte jest nietypowymi malowidłami, m.in. można gdzieś zobaczyć na nich Jezusa w ukraińskich szatach ludowych. A sam kompleks jest tak usytuowany, że ciężko jest mu zrobić dobre zdjęcie.
Najbardziej interesującym miejscem w Żółkwi z punktu widzenia polskiego turysty jest XVII-wieczna kolegiata św. Wawrzyńca. Gdy zagadnąłem polską zakonnicę, co jest najbardziej ciekawego w świątyni, to bez wahania stwierdziła, że wszystko jest interesujące, wszystko przesycone jest historią Polski i Ukrainy. Po II wojnie światowej Żółkiew trafiła w granice ZSRR, a świątynia zaczęła być dewastowana i dopiero w latach dziewięćdziesiątych – dzięki staraniom państwa polskiego – została odrestaurowana w znacznym stopniu.
Na ścianach kolegiaty znajdowały się olbrzymie malowidła przedstawiające triumfy Jana III Sobieskiego, które zostały przeniesione do różnych muzeów. W ścianach świątyni ukryte były kapłańskie ornaty szyte przez żonę Sobieskiego Marysieńkę z materiałów pochodzących z namiotów wezyrów tureckich. W podziemiach świątyni pochowanych jest wielu zacnych obywateli Żółkwi i okolic, m.in. hetman Żółkiewski. Z faktem tym związana jest ciekawa opowieść – otóż zgodnie z wolą żony hetmana co piątek odbywały się msze żałobne z ustawioną przed ołtarzem … trumną z Żółkiewskim. Praktyka ta trwała dość długo, aż wreszcie została poniechana. Obecnie można zejść do podziemi, gdzie spoczywają historyczne sarkofagi.
Gdy byłem w świątyni pierwszy raz z rana to zauważyłem osoby robiące znak krzyża tak, jak w prawosławiu, czyli najpierw prawa strona, a potem lewa. Pomyślałem nawet, że może trafiłem do kościoła prawosławnego, ale dopiero później uświadomiono mi, że korzystają z niej i katolicy, i religie wschodnie, i grekokatolicy. Tego dnia akurat wystawiane były jasełka, które zgromadziły setki osób różnych wyznań. Charakter ekumeniczny został więc w pełni potwierdzony. Cóż, więcej ważnych zabytków w Żółkwi nie stwierdziłem. Można jeszcze wstąpić na lokalny bazar, ale prezentujący się nie w wersji hardcorowej, bo widziałem tylko jedno stoisko ze świńskim łbem, zwałami słoniny i zakrwawionym mięsem (kto bywał na Ukrainie ten wie, że często widoki na bazarkach nie są dla ludzi o słabych nerwach). Można wstąpić do jednego z kilku barów na przekąskę lub piwo / wódkę. Można pospacerować bez celu i zobaczyć kilkudziesięcioletnie kamienice. Warto także wspomnieć o dwóch nietypowych miejscach: dworcu kolejowym z jakże „bogatym” rozkładem jazdy i znajdującym się w parku niepozornym teatrze dziecięcym, który na pewno latem tętni życiem, ale zimą prezentuje się wręcz przygnębiająco. Niestety, jak to na Ukrainie, część ulic w miasteczku nie wygląda najlepiej, brak jest nawierzchni lub jest ona dziurawa.
Cieszę się, że spędziliśmy na ulubionej Ukrainie kilka około świątecznych dni. Cieszę się, że udało się uniknąć kwarantanny po powrocie. Nie cieszę się, że od 28 grudnia do bodajże 17 stycznia nie będę miał możliwości wypadu do naszego wschodniego sąsiada, a miałem w planach co najmniej dwie wizyty. Na koniec tradycyjne wyobrażenie „uczuć”, jakimi darzymy Ukrainę.
A że nie samym Lwowem człowiek żyje będąc we Lwowie, to skusiłem się na samotny wypad do Żółkwi, która leży pół godziny jazdy marszrutką (z dworca Północnego). Inspiracją do wizyty w tym mieście był pobyt tam mojego kolegi, który kilkanaście lat temu miał okazję uczestniczyć w miejscowym turnieju piłkarskim. To, co opowiadał o pobycie tam, nie nadaje się zbytnio do powtórzenia, ale że ja lubię dziwne miejsca, to śmiało skierowałem swe kroki do Żółkwi. Moje zdziwienie było spore, gdy dowiedziałem się od wujka Google, że to miasteczko z bogatą historią Polski i Ukrainy, mocno związane z rodami Żółkiewskich i Sobieskich. Hmmm, ciekawe, czy w szkołach jeszcze uczą o hetmanie Żółkiewskim?
Pierwszą budowlą rzucającą się w oczy po wyjściu z marszrutki jest dawna synagoga. Jest zadaszona, nie niszczeje podobno w stopniu spodziewanym po zobaczeniu poniższego zdjęcia, ale nie ma pomysłu, co z nią zrobić. Miasto nie ma środków, Żydzi nadmiernie nie są zainteresowani współpracą, więc budynek tylko stoi i stoi. A że historia Żółkwi jest związana z Żydami, to nie ma co do tego najmniejszej wątpliwości. W czasie II wojny światowej było tutaj getto, wojnę przeżyło tylko około 70 Żydów, a ostatni „prawdziwy” Żyd zmarł w Żółkwi w latach dziewięćdziesiątych.
Idąc w kierunku centrum miasteczka można natknąć się na tablice informacyjne i drogowskazy w języku ukraińskim, angielskim, rosyjskim, czy polskim. Mała wielka turystyczna rzecz.
A samo centrum Żółkwi prezentuje się tak:
Samo miasto powstało z inicjatywy kanclerza wielkiego koronnego i hetmana Stanisława Żółkiewskiego na początku XVII wieku. Powstały wtedy m.in. zamek i kolegiata.
Na rynku pierwsze kroki warto skierować do muzeum usytuowanego w budynku urzędu miasta. Spotkałem tam prowadzącego je pana, który okazał się wielkim gawędziarzem (oczywiście płynnie mówi po polsku). Rozmowa zajęła więcej czasu, niż zwiedzenie tego przybytku, ale naprawdę byłem zadowolony z wizyty. Mnóstwo informacji, mnóstwo smaczków, mnóstwo eksponatów.
W rynku znajduje się również dawny zamek, który należał do Sobieskich. Słowo prowizorka to chyba dobre określenie tego miejsca. Z zewnątrz prezentuje się dość okazale …
… ale gdy zajrzeć na dziedziniec, to widać już to:
Niestety, obiekt był zamknięty, więc nie wiem, co znajduje się w udostępnianych do zwiedzania salach, a zdjęcia dziedzińca udało mi się zrobić dzięki uprzejmości ochroniarza, który został obudzony przez moje krzątanie się koło zamkniętej na głucho bramy.
W Żółkwi znajdują się także dwie dawne bramy wjazdowe do miasta (z pierwotnych czterech).
Imponująco prezentuje się świątynia prawosławna w klasztorze bazylianów. Kompleks składa się z cerkwi, pomieszczeń klasztornych, bramy, dzwonnicy i drukarni. Wnętrze cerkwi pokryte jest nietypowymi malowidłami, m.in. można gdzieś zobaczyć na nich Jezusa w ukraińskich szatach ludowych. A sam kompleks jest tak usytuowany, że ciężko jest mu zrobić dobre zdjęcie.
Najbardziej interesującym miejscem w Żółkwi z punktu widzenia polskiego turysty jest XVII-wieczna kolegiata św. Wawrzyńca. Gdy zagadnąłem polską zakonnicę, co jest najbardziej ciekawego w świątyni, to bez wahania stwierdziła, że wszystko jest interesujące, wszystko przesycone jest historią Polski i Ukrainy. Po II wojnie światowej Żółkiew trafiła w granice ZSRR, a świątynia zaczęła być dewastowana i dopiero w latach dziewięćdziesiątych – dzięki staraniom państwa polskiego – została odrestaurowana w znacznym stopniu.
Na ścianach kolegiaty znajdowały się olbrzymie malowidła przedstawiające triumfy Jana III Sobieskiego, które zostały przeniesione do różnych muzeów. W ścianach świątyni ukryte były kapłańskie ornaty szyte przez żonę Sobieskiego Marysieńkę z materiałów pochodzących z namiotów wezyrów tureckich. W podziemiach świątyni pochowanych jest wielu zacnych obywateli Żółkwi i okolic, m.in. hetman Żółkiewski. Z faktem tym związana jest ciekawa opowieść – otóż zgodnie z wolą żony hetmana co piątek odbywały się msze żałobne z ustawioną przed ołtarzem … trumną z Żółkiewskim. Praktyka ta trwała dość długo, aż wreszcie została poniechana. Obecnie można zejść do podziemi, gdzie spoczywają historyczne sarkofagi.
Gdy byłem w świątyni pierwszy raz z rana to zauważyłem osoby robiące znak krzyża tak, jak w prawosławiu, czyli najpierw prawa strona, a potem lewa. Pomyślałem nawet, że może trafiłem do kościoła prawosławnego, ale dopiero później uświadomiono mi, że korzystają z niej i katolicy, i religie wschodnie, i grekokatolicy. Tego dnia akurat wystawiane były jasełka, które zgromadziły setki osób różnych wyznań. Charakter ekumeniczny został więc w pełni potwierdzony.
Cóż, więcej ważnych zabytków w Żółkwi nie stwierdziłem. Można jeszcze wstąpić na lokalny bazar, ale prezentujący się nie w wersji hardcorowej, bo widziałem tylko jedno stoisko ze świńskim łbem, zwałami słoniny i zakrwawionym mięsem (kto bywał na Ukrainie ten wie, że często widoki na bazarkach nie są dla ludzi o słabych nerwach). Można wstąpić do jednego z kilku barów na przekąskę lub piwo / wódkę. Można pospacerować bez celu i zobaczyć kilkudziesięcioletnie kamienice.
Warto także wspomnieć o dwóch nietypowych miejscach: dworcu kolejowym z jakże „bogatym” rozkładem jazdy i znajdującym się w parku niepozornym teatrze dziecięcym, który na pewno latem tętni życiem, ale zimą prezentuje się wręcz przygnębiająco. Niestety, jak to na Ukrainie, część ulic w miasteczku nie wygląda najlepiej, brak jest nawierzchni lub jest ona dziurawa.
Cieszę się, że spędziliśmy na ulubionej Ukrainie kilka około świątecznych dni. Cieszę się, że udało się uniknąć kwarantanny po powrocie. Nie cieszę się, że od 28 grudnia do bodajże 17 stycznia nie będę miał możliwości wypadu do naszego wschodniego sąsiada, a miałem w planach co najmniej dwie wizyty. Na koniec tradycyjne wyobrażenie „uczuć”, jakimi darzymy Ukrainę.