0
poomex 9 lutego 2021 15:07
pustynia5.jpg




pustynia6.jpg




pustynia-szara.jpg



Na sam koniec jest jeszcze możliwość odwiedzenia obserwatorium astronomicznego, ale odpuszczamy ten punkt programu.

Kolejnego dnia mamy dotrzeć do, znajdującego się na liście dziedzictwa UNESCO, parku archeologicznego Tierradentro. Zaczynamy rano od podróży w colectivo z Villavieja na dworzec autobusowy w Neivie, który już znamy.
Tam musimy złapać busa do La Plata, a później kolejnego do Popayan. Wioska znajdująca się najbliżej parku archeologicznego, czyli San Andres de Pisimbala jest w połowie drogi pomiędzy tymi miastami.
Mamy to szczęście że trafiamy na busik, który jedzie przez La Plata do Popayan i może nas wysadzić po drodze. Droga pomiędzy Neivą i La Plata to dobrze utrzymany asfalt, więc mkniemy bardzo szybko przypuszczając, że dotrzemy dużo wcześniej niż myśleliśmy.
Tyle że kawałek za La Plata asfalt się kończy i dalszą część trasy, już po szutrze i błocie, pokonujemy w ślimaczym tempie. W końcu docieramy do skrzyżowania, na którym wysiadamy i spacerujemy jeszcze 2 km w kierunku San Andres de Pisimbala.


tierradentro-start.jpg



Wioska jest bardzo spokojna, mało turystyczna. Jest tam parę sklepików, w których można kupić jakieś przekąski i piwo.
Zjeść można w niepozornych resturacjach, tak naprawdę bardziej w jadalniach lokalnych domów, gdzie zamiast menu gospodyni proponuje danie, które ma przygotowanego danego dnia.
Nocleg mailowo zarezerwowaliśmy wcześniej w El Refugio, blisko wejścia do parku. Hotel jest z zewnątrz zadbany, wszystkie pokoje mają wejścia od strony wewnętrznego ładnie utrzymanego dziedzińca.
Pokoje są proste i bez luksusów, ale to chyba tak i tak nocleg w najwyższym standardzie w tej okolicy.


tierradentro-nocleg.jpg



Kolejnego dnia po śniadaniu wyruszamy zwiedzać park w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. W ten sposób zaczynamy od najlepiej utrzymanych grobowców, z połowie drogi możmy zjeść obiad w polecanej knajpce La Posada,
a później kontynuować w najmniej uczęszczanej części parku, przez Lonely Planet określanej jako doświadczenie w stylu Indiana Jonesa :)
Dodatkowo pokonując pętlę w tym kierunku do wioski wracamy jej najbardziej stromą częścią, zamiast od niej zaczynać.

Grobowce stworzone przez zaginioną kulturę Tierradentro robią na nas duże wrażenie spotęgowane jeszcze przez to że przez cały dzień nie spotykamy żadnych innych turystów.
W La Posada tak jak można było się spodziewać nie ma żadnej karty dań, ale zupa, a przede wszystkim steki są przepyszne. Do tego nieduży deser i napój, a koszt za osobę to 16000 COP, czyli ok. 16 zł :)


tierradentro03.jpg




tierradentro04.jpg




tierradentro07.jpg




tierradentro09.jpg




tierradentro10.jpg



Na poniższym zdjęciu widać szczyt wzgórza z ostatnimi grobowcami, które odwiedziliśmy. To te a la Indiana Jones, przykryte dachem żeby deszcz nie dostał się do środka.


tierradentro-ostatnie.jpg




49784308081_3afccf747c_k.jpg



Aby dotrzeć do następnego celu musimy przekroczyć Andy, a konkretnie Kordylierę Środkową, ale o tym już w następnym odcinku.Dzień zaczął się od pobudki skoro świt, bo autobus do Popayan przejeżdża przez wioskę o 6:00. Wyszliśmy przed hotel 5:45 i czekamy, i czekamy...
W końcu o 6:15 jedzie bus, machąłem ręką, kierowca się zatrzymał, ale okazało się że to nie ten, który jest nam potrzebny. Kierowca zaczął jeszcze do kogoś dzwonić, tak jakby chciał dla nas sprawdzić co z tym busem, ale w pewnym momencie po prostu odjechał.
Zaczyna się robić nerwowo, głównie ze względu na to, że po dotarciu do Popayan co teoretycznie powinno zająć nam jakieś 4 godziny, musimy złapać busa do Cali (planowy czas przejazdu 3h), później busa do Armenii (czas przejazdu 3h) i finalnie busa do Salento (czas przejazdu 1h).
Teoretycznie w Salento powinniśmy być przed zmrokiem, w odwrotnym przypadku będziemy musieli szukać noclegu gdzieś po drodze, co solidnie skomplikuje nasze plany.

Po mniej więcej 15 minutach nadjeżdza jakiś samochód i zatrzymuje się przy nas. Kierowca wysiada i mówi że autobusu już raczej nie będzie, ale on jedzie do Popayan i możemy jechać z nim. Pytam o cenę - 30k COP za osobę, autobus miał kosztować 25k COP, więc ruszamy.
Samochód to najbardziej zdezelowane Renault 9 jakie można sobie wyobrazić, z zewnątrz było widać jedynie to że jest brudne, ale w środku nie działa nic, a nic - żadne wskaźniki na desce rozdzielczej, drzwi nie za bardzo chcą się zamknąć, silnik gaśnie na biegu jałowym.
Ja siadam z przodu, druga połówka dosiada się z tyłu do jadącej tam matki z dwójką dzieci. My jesteśmy w krótkim rękawku, a oni w puchowych kurtkach - o tym że popełniliśmy spory błąd dowiemy się dopiero za mniej więcej 2 godziny.
Zanim to jednak nastąpi, po przejechaniu może kilometra, mijamy się z autobusem, na który czekaliśmy - był sporo spóźniony i jechał dopiero do centrum wioski, gdzie kończy się droga, stamtąd pewnie po chwili przerwy ruszy naszym śladem.

Wtedy też dodajemy dwa do dwóch i wnioskujemy, że kierowca z busa, który minął nas na samym początku najprawdopodobniej zadzwonił do naszego aktualnego szofera i dał mu znać że ma możliwość podrzucić dwoje gringo do Popayan jeśli zdąży przed autobusem :)

Początek trasy jest całkiem przyjemny, droga to w miarę równe betonowe płyty, ale kierowca mówi, że dalej będzie dużo gorzej i oczywiście ma rację - nie mija dużo czasu i wkraczamy na szutry, później błoto, poprzecinane potokami.
W niektórych miejscach dzielne renault przebija się przez potoki głębokie na połowę średnicy koła - jestem naprawdę pod dużym wrażeniem. Robi się też coraz bardziej zimno i powoli dociera do nas dlaczego reszta pasażerów jest w kurtkach.
Na GPS-ie widzę, że zbliżamy się do wysokości 3000 m.n.p.m., a następnie szczękając zębami pniemy się aż do 3400 m.n.p.m.
Droga wiedzie najpierw przez wąską dolinę rzeki Rio Sucio, a później przez płaskowyż porośnięty bardzo charakterystycznymi frailejónes - nieoczekiwanie mamy okazję zobaczyć wysokogórski ekosystem paramo.

Po 3 godzinach dojeżdzamy na przedmieścia Popayan, gdzie pewną przeszkodą jest każda sygnalizacja świetlna - jak pisałem wcześniej renault gaśnie, gdy tylko nasz szofer wrzuci luz. Na domiar złego silnik nie zawsze chce potem na nowo odpalić.
Jakoś jednak udaje się dojechać do dworca, gdzie w miarę sprawnie łapiemy vana, który w Cali tylko zatrzymuje się na przerwę, żeby ruszyć dalej w kierunku Armenii. Kolejne 6 godzin mija dosyć szybko i meldujemy się na dworcu w Armenii.
Tutaj bezproblemowo łapiemy busik do Salento i od razu czujemy, że wróciliśmy na turystyczny szlak - w busie jest więcej turystów, niż Kolumbijczyków.

W Salento nocleg mamy w malutkim Hostal Familiar Jerico, który prowadzi bardzo przyjazne meksykańsko-kolumbijskie małżeństwo. Dom jest wybudowany w tradycyjnym, regionalnym stylu. Pokoje są bardzo przytulne.


salento-nocleg.jpg



Po naszej wyczerpującej podróży mamy jeszcze trochę energii żeby wyjść na miasto, chociaż głównym celem jest znalezienie knajpki z kolacją, która wynagrodzi nam dzisiejsze trudy.
Miasteczko jest bardzo urokliwe, malowniczo położone, pełne sklepików i fajnych knajpek z cenami nadal na bardzo przystępnym poziomie.


salento1.jpg




salento-wieczor.jpg



Rano, pomimo że w cenie nie ma śniadania, zostajemy poczęstowani kawą i ciastkiem do niej.
Po tej miłej niespodziance, ruszamy na centralny plac miasteczka skąd łapiemy jeepa do doliny Cocora.


salento2.jpg




salento-pies.jpg




salento-rynek.jpg



Po parunastu minutach możemy już ruszać na szlak.
Trasę decydujemy się zrobić przeciwnie do ruchu wskazówek zegara, tak żeby najpierw dotrzeć do kolibrów, a dopiero na koniec zobaczyć z bliska najwyższe na świecie palmy woskowe.


cocora-start.jpg




cocora-start2.jpg




cocora-kolibry.jpg




cocora-sowa.jpg



Po dotarciu do punktu widokowego, odpoczywamy parę chwil i napawamy się widokiem, gdy nagle jakieś dzieciak zaczyna krzyczeć: "Kondor andino! Kondor andino!".
I faktycznie na niebie pojawia się kondor, a na punkcie widokowym jest też grupa kolumbijskich turystów z gitarami i fletniami, którzy w tym momecie zaczynają grać "El cóndor pasa" - robi się niesamowicie klimatycznie! :D


cocora-kondor.jpg




cocora-palmy2.jpg




cocora-kon.jpg



Powoli wracamy do miejsca, z którego startowaliśmy, gdzie czekają już jeepy, którymi można wrócić do centrum Salento.


cocora-jeepy.jpg



Już po powrocie zgarniamy z Hostal Familiar Jerico nasze plecaki i wsiadamy do jeepa, który zawiezie nas do Filandii. W jeepie jedziemy z hiszpańską parką i meksykańską rodzinką.
Meksykanie bardzo zachwalają bazylikę Las Lajas w Ipiales - w trakcie tej podróży jej nie zobaczymy, ale wciągamy ją na naszą listę rzeczy do zobaczenia.
W pewnym momencie rozmowa schodzi na koronawirusa, Hiszpanie mają od znajomych informacje, że w kraju zaczyna się robić nieciekawie, ale całą rozmowę wspólnie puentujemy stwierdzeniem, że to nie może być dużo gorsze niż grypa i problemy pewnie miną w ciągu paru tygodni ;)

Po godzinie dojeżdzamy do Filandii, miasteczko jest dosyć podobne do Salento, domy są tak samo kolorowo pomalowane, ale jest tutaj wyraźnie mniej turystów. Wydaje się też, że jest tutaj mniejszy wybór knajpek.


filandia1.jpg




filandia2.jpg




filandia3.jpg



Zarezerwowaliśmy dwójkę w Bidea Backpackers Hostel, chyba najpopularniejszym hostelu w miasteczku.


filandia_nocleg.jpg



Kolejnego dnia z rana wyruszamy konno zwiedzić okolice Filandii. Bez mrugnięcia możemy polecić Las huellas del campo Filandeno.
Konie są dobrze ułożone, ale jeśli trzeba to chętne do galopu. Trasa, którą przeszliśmy była bardzo fajna - najpierw w terenie typowo rolniczym, później trochę trudniejszy odcinek w wąwozie rzeki, której nazwy nie zapamiętałem.


konie1.jpg




konie2.jpg




konie3.jpg



Po obiedzie ruszamy w stronę doliny rzeki Rio Barbas, gdzie jest szansa zobaczyć wyjce rude, czyli rude małpki znane z tego, że bardzo głośno krzyczą oznajmiając innym osobnikom gdzie jest ich terytorium.
Wycieczkę zarezerwowaliśmy dzień wcześniej w naszym hostelu. Oprócz przewodnika i jego pomocnika, który przyuczał się do zostania pełnoprawnym przewodnikiem, w grupie jest para Argentyńczyków, troje Kolumbijczyków i my.
Żeby zobaczyć wyjce myślę, że lepiej być z przewodnikiem, który wie jak, gdzie i o której porze je wypatrzyć. Scieżka, którą idziemy prowadzi przez dosyć gęstą dżunglę i jest słabo oznaczona.
Cały czas staramy się robić jak najmniej hałasu, ale ja powoli tracę nadzieję. Jednak po mniej więcej godzinie, na stromym zejściu w dół, przewodnik daje znaki, że zauważył wyjce - cała rodzinka siedzi na drzewie po drugiej stronie zbocza dolinki.
Odległość jest dosyć spora, ale widać je skaczące po drzewie, a przez lornetkę można je dokładnie pooglądać - są tak rude, jak na zdjęciach w internecie :)
Sami zdjęć nawet nie próbujemy robić, bo bez porządnego teleobiektywu w takiej sytuacji ani rusz - pozostaje tylko dobrze zapamiętać to co widzimy.

Następnego dnia o 19:30 mamy lot kolumbijskim Ryanairem, czyli VivaAir, z Pereiry do Santa Marty. W tej sytuacji pierwszą połowę dnia postanawiamy spożytkować na odwiedziny plantacji kawy.
Spośród naprawdę wielu opcji, wybieramy plantację La Nativa głównie z tego względu, że oprócz zwiedzania plantacji i degustacji kawy, w planie jest też spacer do podwójnego wodospadu, który sam w sobie jest fajną atrakcją.
Wszystko odbywa się zgodnie z planem, plantacja jest bardzo kameralna, chlubią się tym, że większość rzeczy robią ręcznie, wszystko odbywa się w bardzo małej skali.
Generalnie jest to ciekawe porównanie z plantacją Finca Arco Iris, którą odwiedziliśmy parę lat wcześniej w Boquete w Panamie.
Finca Arco Iris nie była dużą plantacją, ale proces wytwarzania kawy w jej przypadku był zdecydowanie bardziej zmechanizowany - fajnie było zobaczyć obydwie i sobie to porównać.


kawa.jpg



W trakcie spaceru do podwójnego wodospadu udaje się jeszcze zauważyć motyla szklanoskrzydłego.


kawa-motyl.jpg




kawa-wodospad.jpg



Gdy jest już po wszystkim zjadamy obiad, po czym na spokojnie, na rynku w Filandii, łapiemy busa, który zawozi nas na dworzec autobusowy w Pereirze. Tam z kolei łapiemy taxi na malutkie lotnisko międzynarodowe Pereira-Matecana.

Startujemy punktualnie, a po wylądowaniu w Santa Marcie ustawiamy się w kolejce do pomiaru temperatury. Nie zwracamy na to jakiejś wyjątkowej uwagi, ale skoro w Chinach szaleje jakiś tam wirus to pewnie lepiej dmuchać na zimne.
Jest to jednak już przedsmak tego co czeka nas w ciągu najbliższych dni, a czego oczywiście w najmniejszym stopniu na ten moment jeszcze się nie spodziewamy.

Ale szczegóły ostatnich dni zwiedzania Kolumbii oraz tego co zdarzyło się potem opiszę w kolejnym, ostatnim już, odcinku. Będzie też podsumowanie kosztów całej podróży.Z lotniska w Santa Marta jedziemy taksówką do Hotel Boutique Marbore, który znajduje się w centrum (Centro Historico).
W trakcie przejazdu późnym wieczorem miasto robi dosyć nieprzyjemne wrażenie, ale może to tylko kwestia wszystkich negatywnych opinii o bezpieczeństwie w Santa Marta, które do nas dotarły.
Hotel wybraliśmy głównie ze względu na jego lokalizację w pobliżu biura podróży Expotur, w którym to mamy stawić się jutro rano na rozpoczęcie 4-dniowego trekking do Ciudad Perdida - zaginionego miasta Indian Tayrona.

Parę słów o wyborze biura na ten konkretny trekking - trasa jest taka sama, śpi się w tych samych campach, ceny w każdym biurze są takie same i rosną co roku o 50k COP, my płaciliśmy za osobę 1150k COP tj. ok 1200 zł.
Z tego co widzieliśmy później na szlaku, Expotur jest jednym z popularniejszych biur i prowadzi najwięcej grup. W grupach prowadzonych przez Magic Tour średnia wieku uczestników wyglądała na trochę wyższą, z kolei grupy Wiwa Tour mają indiańskich przewodników.
Standardowy czas trwania trekkingu to 4 dni, ale jest też opcja 5-dniowa. Cena obydwu jest taka sama, czas na pokonanie trasy w stronę Ciudad Perdida jest taki sam, różnica polega na tym, że trasa powrotna w wersji standardowej trwa półtorej dnia, a w wersji dłuższej 2 i pół dnia.
Większość wybiera opcję 4-dniową.

Wszystko zaczyna się od zbiórki w biurze organizatora. W tym samym czasie startują 3 grupy, więc ludzi jest sporo, ale organizacyjnie wszystko jest pod kontrolą i nie ma chaosu.
Nasza grupa liczy w sumie 13 osób, oprócz nas są dwie Francuzki, para hiszpańsko-rumuńska, Irlandka, czworo Amerykanów i dwóch Kanadyjczyków.
Dzielimy się na 2 mniejsze podgrupy i wsiadamy do terenowych Toyot, którymi najpierw przez godzinę jedziemy drogą asfaltową, a później jeszcze przez 1,5 godziny jedziemy już bezdrożami do wioski El Mamey, w której rozpoczyna się trekking.
Tam też poznajemy ekipę naszych przewodników, a konkretnie: głównego przewodnika, pomocnika przewodnika, tłumacza oraz kucharza.

Po wyjściu z wioski szlak prowadzi piaszczystą drogą przez tereny, powiedzmy, rolnicze. Od pewnego momentu idziemy cały czas pod górę nieosłonięci żadnymi drzewami, więc jest dosyć ciężko.


ciudad-piasek.jpg




ciudad-owoce.jpg




ciudad-gory.jpg



Na jednym z postojów okazuje się, że Hiszpan z naszej grupy jest na skraju zasłabnięcia.
Na tym etapie wędrówki, na całe szczęście, jest jeszcze możliwa podwózka na motocyklu do miejsca, w którym teren jest już płaski i osłonięty od słońca - będzie czekał tam na dotarcie reszty grupy.

Co jakiś czas mijają nas idące z naprzeciwka "karawany" mułów wracające po dostarczeniu zaopatrzenia do poszczególnych campów.


ciudad-muly.jpg



Po kilku godzinach docieramy solidnie spoceni, ale szczęśliwi do campu nr 1, gdzie możemy wziąć zimny prysznic i zjeść kolację.


ciudad-papuga.jpg



Podczas noclegu można zauważyć, że do celu zmierza sporo ludzi, jednak grupy są prowadzone sprawnie w odstępach, tak aby zminimalizować ewentualne mijanki i marsz w tłumie.
Kolejnego dnia czeka nas wczesna pobudka na śniadanie punktualnie o 6:00. Dzień drugi jest najbardziej wymagający, bo do przejścia jest najwięcej i w najtrudniejszym terenie. Celem jest camp nr 3, z którego jest już blisko do Ciudad Perdida.
Po pokonaniu najtrudniejszych odcinków, nazywanych przez przewodników "happy hours", bardzo miłym akcentem są przerwy, z poczęstunkiem w postaci jakiś owoców - arbuzów, pomarańczy, czy bananów.
Po dotarciu do campu nr 2 dostajemy obiad, a w ramach sjesty jest możliwość wskoczenia i popływania w rzece Buritaca. Po przerwie ruszamy dalej w kierunku campu nr 3.

Krajobraz zmienia się po wkroczeniu z terenów rolniczych na tereny rdzennych mieszkańców tych ziem - indian Kogui. Po drodze mijamy jedną z ich wiosek.


ciudad-wioska.jpg




ciudad-dzieci.jpg



Zgodnie z planem docieramy do campu nr 3, gdzie również czeka na nas zimny prysznic, pyszna kolacja i możliwość popływania w rzece.
Wieczorem wśród ludzi pojawiają się bardzo niepokojące pogłoski o zamknięciu Ciudad Perdida dla zwiedzających, a nawet o zamknięciu całej Kolumbii ze względu na epidemię koronawirusa.
Najbardziej ekstremalne mówią o tym, że nie da się już wydostać z Kolumbii, bo lotniska międzynarodowe zostały zamknięte - nie ma tutaj internetu, więc nie mamy możliwości niczego zweryfikować.
Pozytywna informacja na ten moment jest taka, że Ciudad Perdida nie jest zamknięte dla turystów, którzy są już w trakcie trekkingu. Po tej informacji zasypiamy spokojnie, zakładając że plotki muszą być jednak przesadzone.

Trzeciego dnia znowu czeka nas pobudka na śniadanie o 6:00. Do celu jest już tylko 1,5 godziny marszu, a następnie 1200 kamiennych schodów do pokonania.


ciudad-schody.jpg



O schodach można usłyszeć mnóstwo opinii, że są najbardziej wymagającym elementem całej wycieczki, ale świadomość że już za chwilkę będziemy u celu daje mnóstwo pozytywnej energii.
Po ich pokonaniu docieramy wreszcie do miasta - satysfakcja jest wielka, a widoki tylko uprzyjemniają ten moment.


ciudad-miasto1.jpg




ciudad-miasto2.jpg



Po spędzeniu na szczycie plus minus 2 godzin i zwiedzeniu sporej części miasta, wracamy na obiad do campu nr 3. Następnie wyruszamy do campu nr 2, w którym będziemy tego dnia nocować.
Plotki o koronawirusie cały czas krążą, ale wydaje się że większość grupy nie zwraca na nie, aż tak wielkiej uwagi - każdy jest uradowany tym co udało się zobaczyć.
Po nocy kolejny już raz skoro świt ruszamy w stronę wioski El Mamey, po drodze zatrzymujemy się jeszcze na obiad w campie nr 1. W wiosce jesteśmy koło 13:00, stamtąd znowu ruszamy terenowymi Toyotami do Santa Marta - w biurze Expotur jesteśmy koło 15:00.

Na nocleg tego dnia mieliśmy wybrany Placita Vieja Hotel Boutique Spa - na dany moment najlepszy hotel w mieście według TripAdvisora, tak aby zaznać trochę luksusu po trudach 4-dniowego trekkingu w dżungli.
Niestety, ze względu na sytuację, większość wieczoru spędzamy sprawdzając w internecie jak sprawy się mają. Kolumbia wcale nie jest zamknięta - to duża ulga. Nasz lot za tydzień z Santa Marty do Bogoty jest nadal aktualny.
Podobnie lot powrotny do Europy BOG - MAD nie został anulowany. Został za to anulowany nasz powrót Ryanairem z Hiszpanii do Polski MAD - KRK, ale zakładamy że tym będziemy się martwić później.
Największe zmartwienie na ten moment to kwestia Parku Narodowego Tayrona, w którym planowaliśmy spędzić najbliższe parę dni.
Trudno uzyskać jednoznaczną odpowiedź, właściciel noclegu, który mamy zarezerwowany tj. Playa Brava Teyumakke twierdzi, że wszystko jest w porządku - możemy jutro rano przyjeżdżać.
Z drugiej strony, recepcja hotelu twierdzi, że Tayrona jest raczej zamknięta. Postanawiamy zaryzykować i kolejnego dnia ruszamy do Tayrony, plan zakłada dotarcie do Playa Brava od wejścia Calabazo, czyli tego mniej popularnego.
Taksówka zostawia nas tuż koło głównej drogi, gdzie nikt nas nie zatrzymuje - na ten moment wszystko wygląda obiecująco...
Spacerujemy parę minut w stronę miejsca, gdzie rzeczywiście zaczyna się park i tam zostajemy wstrzymani - park jest od dzisiaj zamknięty i nic nie można z tym zrobić, żadna dyskusja nie przynosi rezultatów, musimy znaleźć jakąś alternatywę...

Na komórce spoglądamy do offline'owej apki Mapy.cz, w poszukiwaniu miejsca na nocleg, najlepiej w pobliżu jakiejś plaży.
Na wschód od nas jest coś, co wygląda na małą wioskę o nazwie Los Naranjos, która znajduje się tuż przy granicy z parkiem, po drugiej stronie rzeki Rio Piedra. Wygląda że jest tam parę hoteli.
Cały czas zestresowani nagłą zmianą planów, łapiemy busa, który jedzie do Riohacha, czyli w stronę Los Naranjos. Wysiadamy w pobliżu skrzyżowania z drogą, która prowadzi w stronę miejsca gdzie zgrupowane są hotele na mapie.
Po chwili dochodzimy do wielkiej bramy, tuż obok są ładne bannery co najmniej 5 hoteli, miejscówka wygląda na dosyć luksusową. Od razu podchodzi do nas strażnik, pytając w którym hotelu mamy rezerwację.
Okazuje się że bez wcześniejszej rezerwacji, nie można dostać się za bramę. Prosimy jeszcze strażnika żeby dowiedział się czy są jakieś wolne miejsca, on faktycznie gdzieś dzwoni, ale po chwili daje nam znać, że nie ma dla nas żadnych dobrych wieści.
Kieruje nas jednak dalej na wschód, w stronę plaży Playa Los Angeles, przy której możliwe że znajdziemy jakiś nocleg. W parę minut wracamy do głównej drogi i ruszamy szybkim marszem w stronę kolejnej potencjalnej miejscówki.
Gdy już tam trafiamy, to pierwsze wrażenie jest bardzo dobre - droga dojazdowa prowadzi przez coś w stylu zadbanego tropikalnego ogrodu z palmami.


plaza-wejscie.jpg



Tym razem jest już recepcja, w której dowiadujemy się że są wolne miejsca - bingo! :)
Wybieramy domek z widokiem na morze i hamakiem tuż przy wejściu - bardzo fajna miejscówka. Kolejne 4 dni spędzamy odpoczywając - plażujemy, albo leżymy w hamaku, a stołujemy się w lokalnej restauracji.


plaza-hamak.jpg



Pełnego chilloutu niestety osiągnąć się nie da, bo informacje, które do nas docierają nie są najlepsze, tyle że z ograniczonym dostępem do internetu trudno dojść co jest faktem, a co tylko głupią plotką.
W restauracji ciągle mijamy się z Polką, która mieszka na stałe w Pradze i parą Niemców, która właśnie rozpoczęła swoją kilkumiesięczną podróż po Ameryce Południowej.
Niemcy są raczej spokojni i czekają na rozwój wydarzeń, z kolei Polka z dnia na dzień wygląda na co raz bardziej zestresowaną całą tą sytuacją.
My boimy się tylko tego, że odwołany zostanie nasz lot powrotny do Europy, ale na ten moment wygląda że nic takiego się nie wydarzy - Avianca cały czas lata na trasach do Europy.
Sprawdzamy jeszcze czy byłoby możliwe przebookowanie biletów na wcześniejszą datę, albo na lot do Londynu skąd łatwiej będzie wrócić do Polski, ale infolinie są tak przeciążone, że niczego nie udaje się załatwić.
Trzeciego dnia pojawia się news, że lotnisko w Bogocie od poniedziałku będzie zamknięte. Nasz lot jest w niedzielę, więc oddychamy z ulgą.


plaza.jpg



W piątek, po 4 dniach powiedzmy, że relaksu, po śniadaniu robimy check-out i łapiemy busa do centrum Santa Marta. Tam zgarniamy nasze plecaki, które zostawiliśmy w Placita Vieja Hotel Boutique Spa, żeby nie dźwigać niepotrzebnych rzeczy na 4 dni plażowania.
Taksówką dostajemy się na lotnisko, z którego zgodnie z planem wylatujemy Airbusem A320 linii LATAM do Bogoty. Muszę dodać że na obydwu lotniskach, SMR i BOG, przy punktach obsługi klienta kolejki ciągną się w nieskończoność.
My cały czas jesteśmy w miarę spokojni, skoro wiemy że wylatujemy w niedzielę wieczorem.
Po wylądowaniu w Bogocie, do naszego hotelu ibis Bogota Museo dostajemy się korzystając z TransMilenio. W międzyczasie dowiedzieliśmy się już, że przez weekend Bogota będzie poddana tzw. próbnej kwarantannie.
W tej sytuacji zwiedzanie Muzeum Złota i widoki ze wzgórza Montserrat będą musiały poczekać, aż do następnej wizyty w Kolumbii.
Hotel wygląda bardzo pusto, tak samo jak i miasto. Bez problemu robimy check-in. Zakładamy że całą sobotę i pół niedzieli spędzimy w pokoju hotelowym - jakoś to przeżyjemy :)

Tuż przed zaśnięciem sprawdzam jeszcze czy status lotu nie zmienił się od ostatniego razu, gdy to weryfikowałem - niestety jest anulowany, lotnisko w Bogocie zostanie zamknięte jednak w niedzielę, a nie w poniedziałek jak było to zapowiadane.
Oczywiście w żaden sposób nie da się dodzwonić na infolinię Avianca. W teorii wszystkie bilety do Europy są już od kilku dni wyprzedane.

Po szybkiej weryfikacji okazuje się że na stronie Avianca.com cudownym zrządzeniem losu są jeszcze 4 ostatnie bilety BOG - MAD na sobotę wieczór, planowy wylot o godzinie 20:43.
Błyskawiczna decyzja i mam na mailu 2 bilety w klasie ekonomicznej za 3700 PLN sztuka. Niestety z jakiegoś powodu nie da się zrobić check-inu. Postanawiamy z samego rana pojechać na lotnisko i tam wyjaśnić sytuację.
Dodatkowo w systemie pojawiają się również bilety MAD - WAW na niedzielę w ramach programu "LOT do domu" po 800 PLN sztuka. Dla porównania anulowany Ryanair MAD - KRK kosztował nas 350 PLN sztuka.
Problem jest taki, że w niedzielę planowo lądujemy na terminalu 4S o 12:25, a wylot do Warszawy zaplanowany jest na 13:50, z tym że check-in jest możliwy tylko na lotnisku do godziny 13:00.
Wynika z tego, że na przesiadkę mielibyśmy całe 35 minut :)
Szybki bilans potencjalnych zysków i strat - jest jakaś szansa złapać ten lot, zwłaszcza jeśli wylądujemy przed czasem na co wskazują statystyki z FlightRadar, w innym przypadku utkniemy w Madrycie na co najmniej kilka dni.
Decyzja - kupujemy bilety! Adrenalina była taka, że solidnie bym skłamał mówiąc, że dobrze spałem tej nocy.

Po przybyciu na lotnisko okazuje się, że wcale nie mamy miejsc w samolocie - w ramach naszych biletów jesteśmy na liście oczekujących i jest to ostatni lot z Kolumbii do Europy.
Po konsultacji z którymś w kolei pracownikiem linii uzyskujemy informację, że mamy większe szanse na wylot jeśli zostaniemy wpisani na listę oczekujących z naszej anulowanej niedzielnej rezerwacji.
Tak też robimy, pracownik anuluje rezerwację w klasie ekonomicznej, a my mamy cały dzień na oczekiwanie, czy zostaniemy wpuszczeni do samolotu.
Mimo że jesteśmy tylko na liście oczekujących, ale jednak w klasie business, więc zostajemy wpuszczeni do saloniku Avianca, co trochę uprzyjemnia oczekiwanie.
Salonik działa już w rygorze sanitarnym - wybór jedzenia jest ograniczony, maseczki są obowiązkowe.

Gdy zbliża się już godzina wylotu stawiamy się w pobliżu naszej bramki, widać sporą grupę, co najmniej 40 osób, wyraźnie bardziej poddenerwowanych pasażerów - to ci którzy są liście rezerwowej. Nie wygląda to dobrze...
Obsługa nie udziela nikomu żadnych informacji. Po jakimś czasie zaczyna się boarding. Najpierw wchodzą pasażerowie, którzy mają już miejsca na kartach pokładowych. Trochę to trwa, a napięcie tylko rośnie...
W końcu zaczynają wpuszczać osoby z listy rezerwowej. Podejrzewamy, że klasa Business zostanie wpuszczona na początku, ale na razie nie zostajemy wywołani. Wchodzą kolejne i kolejne osoby, a my nadal czekamy.
Zostaje już tylko garstka, gdy w końcu słyszymy nasze nazwisko - co za ulga! Najwyraźniej z listy rezerwowej wpuszczali od najwyższych numerów.

W samolocie obsługa jest w maseczkach, ale poza tym wszystko wygląda tak samo jak przy naszym poprzednim locie z BCN, włączając w to serwis.
Cieszymy się przeogromnie, że się udało, ale przy okazji, zapewne ze względu na spory poziom stresu, jakoś lot w klasie C tym razem mniej cieszy.
Po posiłku szybko zasypiamy. Przesypiamy większą część podróży, rano budzimy się na śniadanie. Teraz przed nami kolejne wyzwanie - zdążyć na lot do Warszawy.
Niestety ze względu na całe to zamieszanie związane z wpuszczaniem pasażerów z listy rezerwowej, z Bogoty wylecieliśmy opóźnieni, a w trakcie lotu piloci nie za dużo nadrobili.
Po wylądowaniu w Madrycie zajmujemy strategiczne pozycje tuż przy drzwiach, które otwierają się o 12:45. Pomimo marnych szans, rzucamy się biegiem licząc na jakiś łut szczęścia.
Z terminala 4S, a musimy dostać się na terminal 1, który jest sporo oddalony od miejsca, w którym obecnie się znajdujemy.
Najpierw pociągiem lotniskowym musimy dotrzeć na terminal 4, skąd musimy złapać autobus, którego trasa najpierw odwiedza terminal 3, później terminal 2, żeby na końcu zawitać w terminalu 1.
W miarę sprawnie przebijamy się przez kontrolę paszportową i łapiemy pociąg. W ciągu mniej niż 10 minut docieramy do przystanku autobusowego i widzimy odjeżdzający autobus. Kolejny już czeka, ale odjeżdza dopiero za 5 minut.
Gdy siedzimy w autobusie czekając na odjazd, wybija 13:00 - czas zamknięcia check-inu, ale decydujemy się próbować.
Autobus w końcu rusza, trasa wlecze się niemiłosiernie, ale po kolejnych 15 minutach docieramy na terminal 1. Wyskakujemy z autobusu i pędzimy do check-inu, którego nijak nie możemy znaleźć.
Po chwili doznaję olśnienia - wylot jest z terminalu 2, terminal 1 został mi w głowie, bo stamtąd wylatywaliśmy z Bogoty. Na szczęście w Madrycie terminale 1 i 2 są ze sobą połączone, więc rzucam się ostatkiem sił biegiem, żeby dotrzeć do właściwego miejsca.
Druga połówka zostaje w tym momencie z tyłu, ale zakładam, że jeśli jakimś cudem check-in jest jeszcze otwarty to nie będzie problemu żeby opóźnić jego zamknięcie, aż do jej przybycia.
Gdy docieram w końcu na miejsce, jest tam już tylko jeden pracownik obsługi lotniska, który po zamknięciu check-inu właśnie zabiera się do wyłączenia komputera.
Wchodzę na wyżyny swojego hiszpańskiego, żeby przekonać go do wydrukowania naszych kart pokładowych. Pozostaje nieubłagany, ale ja też nie zamierzam odpuszczać.
W końcu chce mnie spławić twierdząc, że tak i tak nie ma drugiego pasażera z naszej rezerwacji. W tym momencie zza zakrętu wyłania się zziajana moja druga połówka.
Pracownik stwierdza wtedy, że da nam szansę - musi zadzwonić do obsługi gate'a, żeby sprawdzić czy jest jeszcze otwarty i czy mogą na nas chwilę poczekać.
Odpowiedź jest pozytywna, czekają jeszcze na jakiś spóźnionych pasażerów, więc mogą poczekać też na nas - udało się, wracamy do domu! :D

Jakby było mało problemów to w trakcie drukowania kart pokładowych, w drukarce zacina się jeszcze papier. Po chwili awarię udaje się pokonać i z kartami w ręku ruszamy do gate'a.
Jesteśmy tak nabuzowani, że cały czas biegniemy i przy bramce jesteśmy jeszcze przed pasażerami, dzięki którym boarding jeszcze trwa. Do samolotu wkraczamy cali uradowani, wreszcie mamy chwilę żeby odsapnąć.
Trudno nam uwierzyć, że mieliśmy tyle szczęścia, że udało się zdążyć.


PODSUMOWANIE KOSZTÓW (za podróż 2 osób):
- loty: 5700 zł (1500 zł opłaty do biletów za mile M&M, 100 zł lot KRK-BCN, 1400 zł lot z San Cristobal na Isabelę, 250 zł lot BOG-NVA, 400 zł lot PEI-SMR, 450 zł lot SMR-BOG, 1600 zł lot MAD-WAW)
- noclegi: 4700 zł
- nurkowanie na Galapagos: 1000 zł
- snorklowanie na Galapagos: 800 zł
- trekking Ciudad Perdida: 2700 zł
- wstęp na Galapagos: 900 zł
- pozostałe: 4100 zł

CAŁOŚĆ: 19900 zł

DODATKOWO:
- 270 000 mil M&M
- voucher Ryanair na 300 zł
- zniżka na nocleg z Hotels.com Rewards na 600 zł (użyta w Placita Vieja Hotel Boutique Spa)

Wspomnę jeszcze, że zwrot za anulowany lot Ryanair MAD - KRK dostałem w postaci vouchera.
Z kolei zwrot za niewykorzystany lot Aviancą klasą ekonomiczną BOG - MAD, odzyskałem w ramach chargebacku, po szczegóły odsyłam do mojego posta tutaj.

Dodaj Komentarz

Komentarze (11)

tropikey 9 lutego 2021 17:08 Odpowiedz
I od razu człowiekowi milej się robi na sercu :)
brzemia 9 lutego 2021 17:08 Odpowiedz
Mało o tym locie w C.
nelciowata 9 lutego 2021 17:08 Odpowiedz
Wspaniale się zaczyna :D już nie mogę się doczekać dalszych opowieści z Galapagos
sudoku 9 lutego 2021 17:08 Odpowiedz
Mil już trochę uzbierałem i to jest właśnie jedna z zaplanowanych wypraw, żeby je wykorzystać.A tu ten paskudny robal namieszał, nie wiadomo, co będzie z Aviancą itd.Ale na Galapagos i tak zamierzam polecieć, więc czekam na więcej.
poomex 9 lutego 2021 23:08 Odpowiedz
Niestety sytuacja Aviancii faktycznie jest nieciekawa i będzie bardzo szkoda jeśli padnie. Ja chętnie zrobiłbym kiedyś jeszcze trasę MAD - BOG - SCL.W kwestii mojej rezerwacji to pierwotna wersja zakładała lot w Economy, ale dostępność biletów była tak mała, że postanowiłem dozbierać mil do Business.Zgodnie z uwagą @brzemia parę słów o locie w C zaczynając półżartem od tego, że wrażenie było na tyle duże, że nie zrobiłem ani jednego zdjęcia ;) Klasa Business w B787 była podzielona na 2 części - z przodu 5 rzędów w konfiguracji 1-2-1 ułożone w jodełkę (herringbone seating), a za przepierzeniem jeszcze 2 rzędy w takiej samej konfiguracji. Wybraliśmy 2 środkowe fotele w drugiej części licząc że będzie tam spokojniej i tak faktycznie było.Obłożenie było nieduże i zaraz po zajęciu miejsc stewardesa zapytała czy nie chcielibyśmy się przesiąść do przodu, ale grzecznie odmówiliśmy - zakładam że chciała ułatwić sobie serwis mając wszystkich w przedniej części. Oprócz standardu typu kocyk i poduszka, każdy dostał zestaw kosmetyków w ładnej saszetce od Salvatore Ferragamo.Serwis rozpoczął się od szampana i orzeszków ziemnych w niedużej kokilce. Na danie główne wziąłem steka, a do niego wino Undurraga Sibaris Carmenère - stek był, jak na warunki samolotowe, przyzwoity, wino było świetne.System rozrywki pokładowej nowoczesny z dużym ekranem, ale wybór filmów z działu nowości dosyć skromny w porównaniu do tego co proponuje chociażby Lufa.
maginiak 9 lutego 2021 23:08 Odpowiedz
Ta trasa jest również na mojej liście! Z niecierpliwością czekam na więcej :)
tropikey 16 lutego 2021 12:08 Odpowiedz
Isabela jest piękna... Mam wrażenie, że to o niej mógł śpiewać Charles Aznavour :DZdjęcie samolotu, to chyba już po przylocie na Isabelę? Stoi niemal w takiej samej pozycji, jak ten, którym leciałem w odwrotną stronę (choć "tylko" w 2. rzędzie :D ).Muru płaczu nie musicie żałować, żadna strata.Ciekawe, czy mieliście okazję pójść na grilla do "La casa del asado de Anibal Garcia"?
sudoku 16 lutego 2021 17:08 Odpowiedz
Warto żyć dla zobaczenia takich miejsc albo chociaż marzenia, że uda się je zobaczyć.
poomex 16 lutego 2021 17:08 Odpowiedz
Co do Isabeli to pełna zgoda - tak jak pisałem, niby uboga siostra, ale tam podobało nam się najbardziej.Zdjęcie samolotu faktycznie jest już po przylocie. Muszę jeszcze dodać, że przy dokonywaniu decyzji co do zakupu miejsca pomogła mi Twoja relacja.Na podstawie naszych doświadczeń przypuszczam, że pilot, jeśli ma taką możliwość, to woli miejsce obok siebie mieć puste :)"La casa del asado de Anibal Garcia" nie odwiedziliśmy głównie dlatego, że zazwyczaj nie uwzględniamy w planie polecanych restauracji - po prostu jemy w miejscu, które wpadnie nam w danej chwili w oko.Z tym że wróciłem przed chwilą do Twojej relacji i chyba w tym przypadku nie zahaczając o nią popełniliśmy spory błąd :)
micnur 16 lutego 2021 23:08 Odpowiedz
@poomexSuper relacja :)Mogę zapytać jaka temperatura wody? Nie dokładnie co do stopnia tylko czy w piance czy bez :)
poomex 17 lutego 2021 05:08 Odpowiedz
Wszystkie snorklingi bez pianki - zimno nie było, ale zawsze była potrzebna ta chwila żeby się przyzwyczaić, czego nie ma snorklując np. na Filipinach, czy w Tajlandii.W przypadku nurkowań już oczywiście pianka - opiszę jeszcze bardziej szczegółowo w kolejnym odcinku.