Po jakimś czasie jesteśmy w hotelu. Po obfitym żarciu w Rio Lagartos nic więcej już dziś nie zjadamy. Idziemy jedynie na ostatnią wieczorną wizytację Valladolid.
Następnego dnia przenosimy się do Meridy.Dziś jesteśmy na śniadaniu zbyt szybko (ok. 7:30) i nie ma jeszcze tortilli, a szkoda, bo te w Posada San Juan są wyborne. Zamiennik w postaci chleba jest jednak też w porządku. Spożywamy go z tradycyjną meksykańską jajecznicą i wszystkimi innymi specjałami, którymi raczą w hotelu.
W drodze do Meridy mamy pierwsze tankowanie. Obyło się bez jakichkolwiek kombinowań. I niech tak pozostanie. Do Meridy jedziemy płatną szosą. Tym razem jest taniej, niż poprzednio. Na tyle taniej, że konkretna kwota wyleciała mi z głowy.
W Meridzie mamy tylko jeden nocleg. Na bazę wybieram Hilton Garden Inn. "Wybieram" to trochę za dużo powiedziane. Pierwotnie był zarezerwowany Villa Mercedes, Curio Collection, ale kilka tygodni po dokonaniu rezerwacji hotel poinformował mnie z wielkim żalem, że niestety otwierają się z opóźnieniem, dopiero w październiku. Chciałem przenocować tu w sieci Hiltona lub Bonvoya, więc do wyboru pozostał tylko Hampton lub HGI, albo niezdrowo drogi Rosas & Xocolate, Design Hotels. Padło więc na HGI.
Hotel jest generalnie w porządku, typowa sieciówka miejska. Plusem jest sąsiedztwo centrum handlowego, w którego garażu można bezpłatnie zostawić auto, dając mu wytchnienie przed słońcem. Minusem odległość od centrum, choć to nie ma dużego znaczenia. Uber jest tu chyba najtańszy z wszystkich miejsc, w których z niego korzystałem, np. z hotelu do Plaza Grande (7,5 km) płacimy 65 MXN (12 zł).
Po przyjeździe ok. 11:00 pokój już na nas czeka. Zostawiamy rzeczy i Uberem jedziemy do Parku Itzimna, z którego już na piechotę ruszamy do Paseo de Montejo - głównej ulicy miasta prowadzącej do "starówki". Pokonujemy dziś pieszo 16 km
:)
Merida sprawia dobre wrażenie. Widać, że dużo się tu dzieje, choć niestety nie w czasie pandemii. Abstrahując od tego, że i tak jesteśmy tu w nie ten dzień tygodnia, co trzeba, zawieszone są takie atrakcje, jak Noche Mexicana, czy pokazy gry w piłkę Majów (pok-ta-pok). Budynki stoją jednak, jak stały, więc można je oglądać. Merida, przynajmniej wzdłuż Paseo de Montejo, przypomina nieco Łódź lub inne polskie miasta, w których pozostały lepiej lub gorzej zakonserwowane ślady po bogatych fabrykantach i kupcach z XIX w. W tych willach mieszkali m. in. właściciele ogromnych gospodarstw rolnych produkujących sizal i inne wyroby z agawy (do tego tematu jeszcze wrócę, gdy opuścimy już Meridę).
Gdy kończy się Paseo de Montejo, zaczyna się najstarszy kwartał ulic miasta, obejmujący m.in. Plaza Grande z okazałymi budynkami przyległymi do tego placu, ale i dużo mniej reprezentacyjne uliczki, z niską zabudową.
Jest tu również targ miejski, a obok niego ratusz, przy którym rozstawiono głośniki. Płyną z nich peany na cześć osiągnięć aktualnych włodarzy miasta. Nieprzypadkowo, bo zbliżają się wybory samorządowe, co widać na pojawiających się często i gęsto plakatach. Moim ulubionym kandydatem jest Jorge Carlos Ramirez Marin, którego facjatę znajdziecie ciut niżej.
Odpoczynek warto zaplanować w parku San Juan, przy kościele San Juan Bautista. Jest tu dużo drzew dających cień, a co najważniejsze fontanna, z której woda - przy upale takim jak dziś - daje choć ciut ukojenia.
Na marginesie, postać na fontannie może dawać bardzo mylące wrażenie na swój temat, w zależności od kąta patrzenia
:D
Przyjemnie sie zaczyna. Chetnie bym do was dolaczyl, lecz zanizylbym taka piekna srednia wieku (druga polowa wlasnie krzyczy z salonu, ze owszem - zanizylbym, ale tylko nieznacznie; ide po tasak i worek na zwloki)
;)
tropikey napisał:Na pokładzie TAP (...) pyszne czerwone wino dolewane bez żadnego zająknięcia, smakowity deserek. I jeszcze gdyby nie te maseczki...... a to nielimitowane dolewki wina nie eliminują kwestii maseczek?
;)
Myślałem o tym, ale trasa ostatecznie omija to miejsce. Poza tym, problemem jest to, że mają tam tylko podwójne łóżka. O ile z córką dało radę (choć niektórzy goście patrzyli na mnie podejrzliwie), o tyle z kolegą byłoby to już o krok za daleko
:D . Zarezerwowałem za to inne obiekty, które zapowiadają się, a nawet są (jak aktualny hotel w Valladolid) ciekawie
:)Odcinek o Valladolid - mam nadzieję - za kilkanaście godzin
:)
Dobrze, że w Meridzie pojawiała się Hiltonowa alternatywa, bo kiedy tam byłem parę lat temu był tylko Hampton - zlokalizowany też obok centrum handlowego, ale chyba nieco dalej od centrum miasta i wtedy też był nowym hotelem, z resztą na solidnym sieciowym poziomie. I te tanie Ubery również zapamiętałem - teraz i tak już widzę, że są trochę droższe - wtedy przejazd dość spory kawałek do centrum z Hamptona oscylował wokół 4-5 zeta, więc byłem na tyle rozrzutny, że je zamawiałem co chwile łącznie z "eksluzywnym" wyjazdem na dworzec autobusowy po bilet na kolejny dzień i powrotem do hotelu.
W Maridzie jest jeszcze Ibis w centrum za grosze.@tropikey jeśli jedziecie z Meridy na południe do Uxmal (swoją drogą najpiękniejsze jukatańskie ruiny w mojej opinii) to możecie wymoczyć się w Cenote Kankirixche.
No niestety, 200 USD za dobę
:(Jedyny bonus, to śniadanie gratis za platynę w bonvoyu. Gdy się to podzieli na dwóch, jest do przełknięcia, ale przy płaceniu całości z własnej kieszeni może być to zbyt bolesne.
Hacjenda prezentuje się lovely, nawet jeśli nie ocieka luksusem. A jak śniadanie? Cena jest słona, zwłaszcza jak na Meksyk, ale dzięki przynależności do sieci mogą "monetyzować" swoje walory.
A ja nie wiem dlaczego @tropikey i drugi "tetryk" realizują mój przyszły, ewentualny i nieopisany (jeszcze) plan podróży po Jukatanie. Zaczynam sie obawiac co jeszcze wiedza o moich planach
:-)
@marek2011: o śniadaniu wypowiem się wkrótce - dziś nie będzie odcinka, bo jesteśmy w miejscu, gdzie internet ledwo zipie. Ujmując jednak rzecz skrótowo, jest dobrze
:)@pabien: o przepraszam, nie wszyscy w naszym duecie (zgodnie z porównaniem, którego na poczatku użył @Enzym) mamy "po trzy nogi"
:D@jaco027: podejrzewam, że w obiekcie, w którym jesteśmy dzisiaj nie wylądujesz
;)Wszystko w swoim czasie...Z ciągiem dalszym wracam za niedługo.
@tropikey Napisze przewrotnie, ze jak dalej tak pojdzie z relacja, to bede musial zrezygnowac z wyjazdu na Jukatan, bo wszystko juz bedzie...znane. Albo alternatywa jest natychmiastowe przerwanie czytania tego "live'a"...Obydwa rozwiazania mnie nie satysfakcjonuja...Panie, jak zyc?
:-) (albo bardziej adekwatnie: ¿Cómo vivir?)
Siatki nad łóżkami wywołały u mnie refleksję i skłoniły do pytania: a jak tam z robactwem, komarami, muchami itp. stworzeniami? kąsają, gryzą, spadają z drzew, pchają się do nosa, uszu itp. otworów?
Jest bardzo przyzwoicie. Jak dotąd mieliśmy tylko jedną cucarachę (całkiem spory egzemplarz), a komary są w dawce bardzo znośnej (nie używam żadnych odstraszaczy, a mam jedynie nieco ugryzień w okolicach kostek). Pozostałe żyjątka, jak żabka, liściasty owad, czy inne spotykane gdzieś po drodze, są przyjazne
:)Dla miłośników przyrody jest tu generalnie wspaniale, bo wszystkie hotele otoczone roślinnością dają niesamowitą atmosferę wynikającą z wielkiej ilości śpiewających (lub skrzeczących) ptaków, cykad, itp.Edit: zapomniałem o gekonach, których jest dużo, ale pamiętajcie, że to najwięksi sprzymierzeńcy człowieka w walce z insektami, więc trzeba je hołubić
:)
Z tymi różnymi ruinami jest jak np. z gwatemalskimi Yaxha, do których też jest fataaaalny dojazd w końcowym odcinku po wertepach i wielkich kałużach, ale za to można mieć całe miasto praktycznie dla siebie, w przeciwieństwie do "zadeptanego" przez turystów pobliskiego Tikal. I choć Yaxha nie jest oczywiście tak monumentalne architektonicznie, jak Tikal (choćby dlatego, że całkiem spora część jego struktur pozostaje nawet nieodsłonięta do tej pory), to na mnie zrobiło w sumie większe wrażenie dzięki właśnie tej "tajemniczości" i "dzikości" od pełnego ludzi Tikal.
To my wszyscy forumowicze dziękujemy Ci za kawał dobrej relacji, pełno przydatnych informacji, a także za lekki przedsmak tego co czeka wielu z nas!
:) Dziękujemy! @tropikey
katka256 napisał:Patrząc na liczbę polubień, można zaryzykować stwierdzenie, że większość
;) I to głównie "starych" forumowiczów. Powodzenia w konkursie na relację.Oj nie tylko „starych”.Świetna relacja... może kiedyś i mnie się uda... miał być Jukatan w lutym...
Gratuluję udanego i bezproblemowego wyjazdu. Dobrze jest zobaczyć, że nie wszyscy zwariowali na punkcie pandemii i Meksyk od jej samego początku znalazł chyba idealny zloty środek między jakąś formą zaleceń czy innych ograniczeń epidemiologicznych, a zdroworozsądkowym podejściem do problemu, który skutkował i skutkuje tym, że nigdy się nie zamknęli na przyjeżdżających, także a może przede wszystkim turystycznie i nie dali się omamić szaleństwem, które niestety zagościło tutaj w Europie. Fajnie widzieć także poprawę produktu "miękkiego" w TAP, wszystko wygląda solidnie. Trzymam kciuki, żeby trasa do CUN im się spinała nie tylko frekwencyjnie, ale przede wszystkim też finansowo i pozostała na stałe w ich ofercie.
Relacja już zakończona, ale właśnie przypomniałem sobie, że miałem wspomnieć o ciekawym zjawisku, które zaintrygowało mnie w Meksyku. Chodzi mi o imiona męskie, a bardziej precyzyjnie o tamtejsze zamiłowanie do tych rosyjskich... Ponoć to pęd do nadawania synom (córkom może i też) imion oryginalnie brzmiących. Pewnie chodzi o to, by się odróżnić od sąsiadów
:) Trochę, jak z naszymi Brajanami.O ile Ivan (np. nasz przewodnik w Sotuta de Peón) jakoś jeszcze ujdzie (choć gościu był ok. pięćdziesiątki, więc rodzice wykazali się dużą oryginalnością te pół wieku temu), ale około 20-letni Vladimir we wsi przy Hacienda Temozon mocno mnie zaskoczył. Pytaliśmy, czy wie, że rosyjski prezydent zowie się tak samo, ale nie kojarzył człowieka
:DNajwiększym przebojem był dla mnie jednak... Bladimir
:)Był to jeden z recepcjonistów w The Explorean. Zapytałem go, skąd takie imię i otrzymałem odpowiedź, że to wynik błędu. Ojciec poszedł go zarejestrować w USC, a tam ktoś pomylił pierwszą literkę
:DTo już mogli się pomylić bardziej i wpisać mu Bloodymir.
@tropikey Latynosi tak jakoś mają z tymi imionami. Najlepsze spotkałem w Ekwadorze, gdzie prezydentem jest jegomość imieniem Lenín. Jest to dość popularne imię i tylko imię, przepytywaliśmy jakiegoś młodego kierowcę na tę okoliczność i on w ogóle nie wiedział kto to był ten Lenin.
:roll: Pewien przewodnik wspominał, że w departamencie Amazonki widział na sąsiednich plakatach dwóch kandydatów na burmistrza, jeden miał na imię znowu Lenin, drugi Stalin.
:)
Po jakimś czasie jesteśmy w hotelu. Po obfitym żarciu w Rio Lagartos nic więcej już dziś nie zjadamy. Idziemy jedynie na ostatnią wieczorną wizytację Valladolid.
Następnego dnia przenosimy się do Meridy.Dziś jesteśmy na śniadaniu zbyt szybko (ok. 7:30) i nie ma jeszcze tortilli, a szkoda, bo te w Posada San Juan są wyborne. Zamiennik w postaci chleba jest jednak też w porządku. Spożywamy go z tradycyjną meksykańską jajecznicą i wszystkimi innymi specjałami, którymi raczą w hotelu.
W drodze do Meridy mamy pierwsze tankowanie. Obyło się bez jakichkolwiek kombinowań. I niech tak pozostanie.
Do Meridy jedziemy płatną szosą. Tym razem jest taniej, niż poprzednio. Na tyle taniej, że konkretna kwota wyleciała mi z głowy.
W Meridzie mamy tylko jeden nocleg. Na bazę wybieram Hilton Garden Inn. "Wybieram" to trochę za dużo powiedziane. Pierwotnie był zarezerwowany Villa Mercedes, Curio Collection, ale kilka tygodni po dokonaniu rezerwacji hotel poinformował mnie z wielkim żalem, że niestety otwierają się z opóźnieniem, dopiero w październiku. Chciałem przenocować tu w sieci Hiltona lub Bonvoya, więc do wyboru pozostał tylko Hampton lub HGI, albo niezdrowo drogi Rosas & Xocolate, Design Hotels. Padło więc na HGI.
Hotel jest generalnie w porządku, typowa sieciówka miejska. Plusem jest sąsiedztwo centrum handlowego, w którego garażu można bezpłatnie zostawić auto, dając mu wytchnienie przed słońcem. Minusem odległość od centrum, choć to nie ma dużego znaczenia. Uber jest tu chyba najtańszy z wszystkich miejsc, w których z niego korzystałem, np. z hotelu do Plaza Grande (7,5 km) płacimy 65 MXN (12 zł).
Po przyjeździe ok. 11:00 pokój już na nas czeka. Zostawiamy rzeczy i Uberem jedziemy do Parku Itzimna, z którego już na piechotę ruszamy do Paseo de Montejo - głównej ulicy miasta prowadzącej do "starówki". Pokonujemy dziś pieszo 16 km :)
Merida sprawia dobre wrażenie. Widać, że dużo się tu dzieje, choć niestety nie w czasie pandemii. Abstrahując od tego, że i tak jesteśmy tu w nie ten dzień tygodnia, co trzeba, zawieszone są takie atrakcje, jak Noche Mexicana, czy pokazy gry w piłkę Majów (pok-ta-pok). Budynki stoją jednak, jak stały, więc można je oglądać. Merida, przynajmniej wzdłuż Paseo de Montejo, przypomina nieco Łódź lub inne polskie miasta, w których pozostały lepiej lub gorzej zakonserwowane ślady po bogatych fabrykantach i kupcach z XIX w. W tych willach mieszkali m. in. właściciele ogromnych gospodarstw rolnych produkujących sizal i inne wyroby z agawy (do tego tematu jeszcze wrócę, gdy opuścimy już Meridę).
Gdy kończy się Paseo de Montejo, zaczyna się najstarszy kwartał ulic miasta, obejmujący m.in. Plaza Grande z okazałymi budynkami przyległymi do tego placu, ale i dużo mniej reprezentacyjne uliczki, z niską zabudową.
Jest tu również targ miejski, a obok niego ratusz, przy którym rozstawiono głośniki. Płyną z nich peany na cześć osiągnięć aktualnych włodarzy miasta. Nieprzypadkowo, bo zbliżają się wybory samorządowe, co widać na pojawiających się często i gęsto plakatach. Moim ulubionym kandydatem jest Jorge Carlos Ramirez Marin, którego facjatę znajdziecie ciut niżej.
Odpoczynek warto zaplanować w parku San Juan, przy kościele San Juan Bautista. Jest tu dużo drzew dających cień, a co najważniejsze fontanna, z której woda - przy upale takim jak dziś - daje choć ciut ukojenia.
Na marginesie, postać na fontannie może dawać bardzo mylące wrażenie na swój temat, w zależności od kąta patrzenia :D