Wracając już z daleka widzę po minie Magdy że jest mocno wkurzona. Nie na mnie, a na Wiktora. Wcześniej kompletnie nie mieliśmy z nim problemów takiej natury, ale najwyraźniej faza buntu wkracza w szczytowa jej formę. Poświęcę na to oddzielny wpis, bo warto. Póki co podsumuje to tylko tak. W tym wieku u trzylatka rozwija się bardzo charakter i rozwija bardzo manifestowanie własnych potrzeb. Każde powiedzenie rodzica „nie”, możne się kończyć dramatycznym płaczem przez pół godziny
:). Dziecko wtedy nie wie czego chce i nie potrafi tego nawet nazwać. To jest bardzo uciążliwe, tym bardziej że my też znajdujemy się często z dala od domu i nierzadko w sytuacjach dla nas nowych.
No to Magda staje w 20 metrowej kolejce po kultowego hainanese chicken rice z knajpy Tian Tian, która za rok 2022 otrzymała słynną gwiazdkę Michelin. Ja z Wiktorem staje w kolejce po kultową zupę Laksa. Nie ma wolnych stolików, nie bardzo mamy jak logistycznie ogarnąć stolik, Wiktora i jedzenie, bo wszędzie kolejki. Finalnie kupuje zupę i szukam stolika, trzymając zupę na plastikowej tacy, pcham wózek i jeszcze pilnuje Wiktora aby mi nie uciekł. Jak już udaje się dorwać wolny stolik, to zupa mi zjeżdża z tacy i się trochę wylewa, Wiktor nie chce niczego jeść, a my mamy serdecznie dosyć tego miejsca. Nie wiem jak lepiej opisać nasze emocje, bo jako kulinarni miłośnicy powinniśmy się czuć się tutaj jak w raju, ale jesteśmy od tego daleko.
Zjadamy w mało spokojnej atmosferze i postanawiamy do Mariny przejść się pieszo. To 20 minut, ale chcemy zobaczyć po drodze miasto.Zaczyna lekko kropić, ale w takim miejscu to chyba nie jest niczym niezwykłym. Do Marina Bay docieramy chyba jakąś dzielnicą finansową. Wszędzie drapacze chmur i korpoludki. W sumie fajnie popatrzeć na to wszystko. Na głos wypowiadam hasło… „czuć tu piniądz”. Wiktor zasypia, co nie jest niczym wyjątkowym o tej porze dnia. Mamy chwilę spokoju, choć wlałbym aby nie przespał najlepszych atrakcji dnia
:)
Pierwsze kroki kierujemy wprost do Hotelu Marina Bay Sands, przechodząc najpierw przez Centrum Handlowe. Samo centrum jest bardzo luksusowe, ale z racji wcześniejszej pracy, widziałem w Polsce wszystkie większe centra, więc jakiegoś wielkiego wrażenia na mnie to nie robi. Za to robi wrażenie fakt, iż w tym centrum handlowym można pływać łódkami, co jednak jest nowością dla mnie
:). Przez centrum jednak tylko przechodzimy dalej do hotelu.
Cały budynek wznosi się na wysokość 200 m, a najbardziej pożądanym piętrem jest 57 – najwyższe. Znajduje się tam SkyPark o powierzchni 12 000 m2. W jego skład wchodzą restauracje, bary, taras widokowy i przede wszystkim basen. I to nie byle jaki basen! To największy na świecie basen na wysokości! Wartość hotelu szacuje się pomiędzy 5 a 8 mld$. Z pewnością zwiedzimy taras widokowy. Póki co sprawdzam hotelowa toaletę i jest całkiem ok.
Całkiem dużo tutaj ludzi w tym hotelu i mam poczuci, że przychodzą wycieczkami tylko go pooglądać, co nie jest niczym zaskakującym. Hotel robi wrażenie ogromne. W dzień w którym tutaj jesteśmy, jedna noc w dwuosobowym pokuje trochę ponad 4000zł… no ale za to basen typy infinity w cenie
;-) No ale można wyłapać tez i tańsze noclegi, więc da się tam spać taniej.
Decydujemy się na wejście na taras widokowy i choć wiemy że tanio nie będzie, to jest to trochę takie miejsce jak niemal Wieża Eiffla, a i widoki gwarantowane.
Dla naszej trójki to koszt 74SGD (dolar singapurski), czyli 244zł. No tanio to nie jest… i mam nadziej że że chociaż Wiktor się u góry obudzi aby coś zobaczyć z góry. Winda jedzie bardzo szybko i nawet tego nie czuć, a na górze taras. Tłumów tez nie ma. No a widoki całkiem ładne. Z jednej strony dzielnice finansową, a z drugiej na cieśninę singapurską z ogromną ilością tankowców i transportowców. Poniżej widać także Gardens of the Bay, ale tam pójdziemy za chwilę.
Wiktor się budzi, wiec jest okazją do kilku fotek, choć zaczyna padać. Nie było jakoś w tym deszczu przyjemnie, ale spędziliśmy tam więcej czasu niż na SkyBidge na Langkawi, a cena podobna. Myślę że warto chociaż raz w życiu odwiedzić to miejsce i wyrobić sobie samemu zdanie. Zerkamy na zegarek i decydujemy się udać do ogrodów. W sumie blisko. Trzeba zjechać w dół, przejść kawałem i już się jest na miejscu. No a tutaj jest ładnie. Lubię przyrodę, wiec czuję się bardzo dobrze. Dużo zieleni, palmy, wszystko ładnie uporządkowane. Można tutaj miło spędzić kilka godzin nie wydając ani złotówki. Znajdują się tutaj dwie szklane kopuły zwane Flower Dome i Cloud Forest. Dome to miejsce wypełniony roślinnością z całego świata. Cloud Forest przypomina tropikalny las w którym znajduje się wodospad. Znajdujemy tutaj także Supertree, czyli metalowe drzewa porośnięte roślinnością. Oprócz tego, że wyglądają wyjątkowo, super-drzewa mają także funkcję użytkową, gromadzą wodę deszczową i energię słoneczną. Pomiędzy drzewami znajdują się łączące je pomosty, którymi można spacerować i na taka atrakcje się decydujemy. Cena jak za krótki spacer też nie jest mała, bo na pomoście można spędzić maksymalnie 15 minut. Nikt tego nie weryfikował, bo i w zasadzie nie było za dużo chętnych tego dnia. Z pewnością było to ciekawe i nietuzinkowe.
Niestety nasz czas się gwałtownie kurczy i nie możemy zostać dłużej. Bardzo mi tego szkoda, gdyż wieczorami odbywa się tutaj przepiękny spektakl światła i dźwięku. Bardzo mi się podoba ten Singapur. Jest bardzo ładnie. Oczywiście to są wizualne względy. Z tyłu głowy mam świadomość że istnieje tutaj kara chłosty i kara śmierci. Że jest zakaz demonstracji i że za krytykę władzy można iść do więzienia. To druga strona medalu. Mimo wszystkie wiem ile tutaj jeszcze ciekawych miejsc do zobaczenia. Chciałbym tutaj wrócić może nawet na kilka dni.
Przy hotelu jest stacja kolejki i bez problemu wracamy na lotnisko na czas. Odbieramy nasze plecaki, przepakowujemy się i czekamy na samolot do Kuala Lumpur. Na lotnisku z daleka zauważam palarnie. NIe jestem palaczem, ale zadymione pomieszczenie z daleka widoczne. Z bliska okazało się, iż jest to szyba mleczna a nie zadymienie, ale z daleka z pewnością może oddziałowywac na podświadomość
:)
Przylatujemy na lotnisko przed północą. Niestety tym razem wózek nie czekał na nas przy samolocie, więc trzeba było udać się na taśmy bagażowe. Trzeba było chwilę poczekać, a każdy kwadrans miał znaczenie, gdyż z samego rana mamy już kolejny samolot. Zdecydowaliśmy się na spanie na lotnisku w tzw hotelu kapsułowym. Nie dosyć że mieliśmy małe opóźnienie z odbiorem wózka, to jeszcze był problem ze znalezieniem noclegu. Kilku ochroniarzy stale powtarzało że nie ma takiego noclegu na tym poziomie. No ale miałem rezerwację z booking, więc wiedziałem że taka istnieje. Wszyscy wysyłali nas na inny poziom. Zależało nam na czasie, a tutaj taki klops. Zmęczenie było coraz większe, a kilak razy już przechodziliśmy z jednego końca na drugi. W końcu jeden ze strażników wiedział gdzie to jest i okazało się, że trzeba przejść przez security. No ok, tylko że odprawić się można było na 3h przed odlotem, a w nocy wszystko pozamykane. W sumie można się odprawić z aplikacji, ale potrzebowaliśmy okleić wózek Wiktora, co jest wymagane aby oddać go pod samolotem. W sumie to jakieś jaja, bo przecież my wcale nie musieliśmy mieć żadnych biletów a jedynie chcieć się przespać. Tego na booking nie opisują, co jest dla mnie dużą wtopą. Na szczęście drugi, siostrzany hotel jest na innym poziomie przy lotach wewnętrznych. Pomogła strażniczka przy kontroli biletów. Zadzwoniła do nich i podmienili bez problemu rezerwacje. Proces rezerwacji mega szybki. Daje się depozyt, dostaje worek z ręcznikiem i butelka wody. Depozyt zwrotny przy oddaniu ręczniku na drugi dzień. Bagaże można zostawić w szafkach. Nie był to typowy hotel kapsułowy choć w nazwie miał „Capsule”, ale boksy były na serio ok. Dostaliśmy dwa. Ja oddzielnie, a Magda poszła z Wiktorem obok. Jeszcze prysznic w na serio przyzwoitych warunkach i po pierwszej w nocy przyłożyłem głowę do poduszki. Obiektywnie bo to na serio świetny nocleg, a materac był najbardziej wygodnym materacem podczas całego naszego pobytu.
Krótka noc, ale lepsza niż spanie na lotniskowej ławce. 5 rano pobudka i idziemy na samolot. Rozpoczynamy kolejny etap, lecimy do Siem Reap w Kambodży.
Wylatywaliśmy z dużego miasta a przylatujemy w niekończąca się po horyzont zieleń. Już mi się zaczyna podobać. Jednak przyroda u mnie jest na pierwszym miejscu przed miastem.
Po przylocie ogarniamy wizy na lotnisku. Robi się tam mała kolejka ale idzie sprawnie. Już w samolocie wypełniamy deklaracje wjazdowe, więc nie trzeba robić na miejscu. Jeden ze strażników wkleja w paszporty wizę, drugi kasuje. Poproszono mnie o 100$ które daję, odbieram paszport i udaje się do kontroli paszportowej. No i w tym momencie zaczynam podejrzewać że chyba mnie cos naciągnięto. Wiza nie mogła bowiem kosztować 33 dolary i 33centy. Cos kojarzę że powinna kosztować 30usd. Wiktor się wyrywa i chce biegać po całym lotnisku. Nie mam czasu sprawdzić tej wizy, pewny nie jestem, ale czuje że mnie oskubano.
Lotnisko małe, raczej kameralne. Po wyjściu oczywiście sporo taksówkarzy, tuk tuki. Za dojazd do centrum chcą 10$, schodzę do 8$. Na szczęście przyjeżdża transport z hotelu i negocjacje się kończą. Warto wziąć hotel z transportem z lotniska, bo wiele takich miejsc oferuje taka usługę. No to jedziemy tuk tukiem, co samo w sobie jest dla nas frajdą, szczególnie dla Wiktora, który niestrudzenie wszystkim musi machać, co spotyka się z radością innych uczestników ruchu drogowego.
Nasz hotel jest na serio fajny, pokój duży i do tego jeszcze ma basen. Cena bardzo ok, bo za naszą trójkę ze śniadaniem i transportem 100zł.
No to idziemy coś zjeść. Bardzo mi się podoba klimat miasta. Ja. To chyba lubię taki.. no taki rozgardiasz trochę
:). No a samo miasto nie jest małe, bo ma 200 000 mieszkańców. Łapię się że co kilka metrów robię zdjęcie. Podoba mi się tutaj to, że ludzie tutaj łapią się każdej pracy i są w tym bardzo kreatywni. Bardzo dużo w tym mieście jest tuktuków, a kierowcy w zasadzie przekrzykują się i zagadują o kurs non stop. Mnie takie cos nie przeszkadza, ale wyobrażam sobie że to też może człowieka zmęczyć.
Wybieram jednego z nich i zaczynam negocjacje, pytając o każde odcinki oddzielnie. Finalnie ustaliłem z nim, że jeszcze tego samego dnia pojedziemy po bilety do Angkor Wat, później na zachód słońca. Na drugi dzień objazdówka po świątyniach, a na trzeci dzień kurs do Kompong Plug, by zakończyć to kursem na lotnisko. Całość 40$, za 3 dni, co jest dla nas całkiem ok, choć kierowca z bólem serca chyba się zgadzał. Mają spora konkurencję, więc chyba też nie ma co się usztywniać. Po negocjacjach udaliśmy się na główną ulice miasta, czyli tzw „Pub Street”. Widac ze to już pod turystę i jest nieco drożej niż w bocznych ulicach, choć wg mnie wcale nie jest tak drogo. Na start idzie oczywiście kufelek zimnego piwa. No a skoro piwo kosztuje 0,5$ to dla mnie już jest tanio, bo jednak w Tajlandii piwo było drogie.
Skoro jesteśmy w Kambodży, to koniecznie trzeba spróbować czegoś lokalnego. Dlatego też zamawiamy tradycyjna kambodżańską zupę Amok i Khmerskie Curry. W sumie tanio nie było, bo to jednak był pub street, ale za to zupy były bardzo dobre i mieliśmy problem aby je dojeść, tak były syte.
Wiktor zasypia, więc Magda wraca do hotelu, a ja zapuszczam się w alejki pobliskiego targu. „Old Market” ma wszystko co lubię. Masę owoców i warzyw. Ryby i mięsa. Pełny rozgardiasz. Pomiędzy alejkami kobiety patroszą ryby. Ktoś tam śpi pomiędzy kokosami. Przyprawy mieszają się zabawkami. Dzieci odrabiają lekcje. Ktoś inny zaś przegania muchy nad mięsem. Totalny rozgardiasz, ale ja takie klimaty bardzo lubię, bo jest naturalnie. Zresztą naturalnie jest wszędzie. Sklepu są połączone z miejscem gdzie można zamówić cos do jedzenia, a nie rzadko jest to i w części gdzie ktoś mieszka. Pomiędzy tym wszystkim nawet fryzjer się odnajdzie. Wszystko na raz i wszystko to jakoś funkcjonuje. Zawsze w takich miejscach z uśmiechem na ustach przypominam sobie o polskim Sanepidzie.
Zbliża się umówiona godzina i z naszym kierowcą tuktuka jedziemy do kasy Angkor Wat. Warto wspomnieć, że bilety kupione po 17 są ważne na cały kolejny dzień, ale tego dnia można pojechać do jednej ze świątyń zobaczyć zachód słońca. W miejscu gdzie kupuje się bilety zauważam że są aż 53 kasy. Otwartych jest wprawdzie kilka, ale przygotowanych jest kilkadziesiąt. Ciekawe, bo w sumie nie ma zbyt wiele osób. Kupujemy bilet jednodniowy za 37$, można też i na 3 dni za 62$ ale i na 7 dni, za bodajże 72$. Nasz trzylatek nie musiał płacić za wejściówkę.
Ciekawostka jest to, że do biletu robią ci zdjęcie, które na nim póżniej jest. Nawet na wizie nie mam zdjęcia, a tutaj taka ważna informacja
:)
Jedziemy do jeden ze świątyń, czyli Phnom Bakheng. To tutaj podobno najpiękniej widać zachód słońca. Już na starcie zaliczamy wpadkę, bo Magda się zapomniała i. nie zabrała ze sobą żadnej chusty, a miała odkryte ramiona. Nie pozwolono jej wejść nawet na drogę prowadząca do świątyni. Na szczęście przechodząca obok amerykanka usłyszała o naszym kłopocie i pożyczyła swoją, gdyż akurat ona miała ramiona zakryte. Trzeba trochę podejść w górę do tej świątyni. Trochę się zasapaliśmy, bojąc się że nie zdążymy na zachód słońca. Po kilku minutach docieramy na miejsce i kolejna niespodzianka. Do świątyni nie mogą wejść dzieci poniżej 12 roku życia. No to już lekkie przegięcie, bo gdybyśmy wiedzieli, to Magda z Wiktorem nie wchodziliby tutaj bez sensu. No ale nic z tym nie zrobimy, wiec Magda czeka pod świątynia a ja wchodzę do niej i czekam na zachód słońca. Zbiera się coraz więcej osób i robi się lekko ciasno. W sumie nie spodziewam się spektakularnych widoków, bo słońce zajdzie na horyzoncie. Co innego gdyby zachodziło na tle jakieś budowli, która mogłaby być tłem dla tego pięknego spektaklu.
W końcu jednak doczekałem się momentu w którym miało być pięknie…. ale nie było. Niebo wcale nie było czerwone, w dodatku na dole horyzontu były chmury, wiec słońce zaszło za chmurami i tyle tego. To największy „kapiszon” tego wyjazdu i moim zdaniem strata czasu na przyjazd tutaj. Może w innych dniach wygląda spektakularnie, ale dzisiaj…. dzisiaj nie było niczego, nawet ładnego widoku.
No trudno. Wracamy wiec z naszym kierowcą tuktuka do miasta. Szybka kolacja i wracamy do hotelu. Jesteśmy zmęczeni po nocce na lotnisku i nie decydujemy się na wschód słońca w Angkor Wat. Wiem że będzie pięknie, bo widziałem wiele zdjęć tego wschodu, ale rozsądek jednak mówi, że musimy też mieć czas na regeneracje.
Kolejnego dnia pozwalamy sobie pospać dłużej i umawiamy się dopiero na 9:30 z naszym kierowcą. Są dwie główne trasy zwiedzania kompleksu Angkor: małe i duże kółko. Tzw. małe kółko obejmujące m. in. świątynie: Angkor Wat, Angkor Thom - Bayon, Ta Keo, Ta Phrom, Banteay Kdei
i duże kółko obejmujące m. in. świątynie: Angkor Wat, Angkor Thom - Bayon, Preah Khan, Neak Pean, Ta Som, Sras Srang, Banteay Kdei.
My decydujemy się na małe koło. Wiem, że z Wiktorem bieganie po świątyniach od świtu do nocy to może nie być najlepsze rozwiązanie, no i czuje że przy zobaczeniu ich kilku, następne mogą być do siebie być już podobne.
Zaczynamy zwiedzanie. Na start idzie główna świątynia, czyli Angkor Wat. Zanim się do niej dojdzie trzeba przejść spory odcinek przed świątynią i długi most. Dla Wiktora każdy kamyczek interesujący, a najlepsza trasa to zazwyczaj ta prowadząca w odwrotnym kierunku. Po drodze nasz biegający maluch robi trochę zamieszania i nawet mnisi robią sobie z nim zdjęcia.
Nie będę opisywał w szczegółach tej świątyni, bo jest wiele pięknych opisów na Internecie i nie chodzi o to aby przepisywać encyklopedie. Zrobiłem cała masę zdjęć, choć ze wszystkich odwiedzanych świątyń nie było to ta która podobała mi się najbardziej. Sama świątynia jest duża i spędzamy w niej sporo czasu. Jedna rzecz mnie tylko nieustannie zadziwia. Jak bardzo trzeba być ubogim mentalnie, aby chcieć podpisywać się na tysiącletnich murach i zostawiać po sobie zwykły podpis, bez cienia refleksji nad historią.
nick napisał:Kurde na swoim, wolność itd. a tylko 3 tygodnie urlopu? Zostałbyś z pół roku
:DWiesz co, staram się raz w miesiące mieć wyjazd. Rok temu mialem 10. Ten jest dłuższy, ale to tez taki sprawdzian dla nas. Ostatnio myśleliśmy aby wyjechać na zimę właśnie do Tajlandii, albo gdzieś w cieple kraje przezimować. Kto wie, może nawet i emerytura
:lol: . Uznałem jednak ze bezpieczniej będzie jak sprawdzę kraj, zanim rzucę się na kilka miesięcy. No i nie ma co ukrywać, podróż z dzieckiem to nie to samo co siedzenie w jednym miejscu na przysłowiowej du**e
;) Jak wrócimy pod koniec lutego, to już mamy pomookowane bilety na Eurotriop mały, póki co siedzę się tym ze tutaj ponad 30 stopni, a znajomi wysyłają mi filmy jak to muszą odśnieżać swoje samochody
:)
Dopiero przygotowujemy się do wyjazdu, także z ciekawością czytam wasze najnowsze wskazówki! Szczególnie czekam na Kambodżę... ale info z Tajlandii też się przydadzą!
;)
:) Udanego pobytu i jak najwięcej odpoczynku!
:)
Relacje na pewno napisze w całości. Myślałem ze będzie w miarę regularnie, ale najnormalniej w świecie to duży problem dla mnie. Jesteśmy tak zmęczeni wieczorami ze masakra
:). Wbrew pozorom trochę czasu to zajmuje, a jak się ma małego brzdąca na pokładzie, to nie tak łatwo sobie usiąść i spokojnie pisać. Póki co żyjemy, dzisiaj już w Malezji, ale systematycznie będę uzupełniał
;-)
Fajnie czytać takie relacje. Sami podróżujemy z dwójką małych urwisów i mimo to, że 3 lata temu byliśmy w Tajlandii, to rozglądamy się ponownie za biletami.
-- 23 Lut 2023 15:15 -- Kurczę, nie ogarniam tych zdjęć. W edycji mam niektóre zupełnie w innych miejscach, a na forum niektóre się dublują, albo pojawiają się w innych akapitach
:(Dotyczy tego ostatniego posta z Koh Lipe. Nie mam siły do tego już, jakoś mnie to zniechęca, albo mam zły system obsługi tych zdjęć.@elwirka - nie rejestrowałem. Latałem tylko w Chiang Rai, na Koh Lipę, Phuket i w Kambodży. Odpuściłem duże skupiska i przede wszystkim Bangkok.Krótkie loty, kilka ujęć do filmu, który zawsze robię z wyjazdu, ale to takie wiesz... pamiątki rodzinne. Żaden ze mnie operator.No a dron mały mini mavic2 - 249g. -- 23 Lut 2023 15:19 -- Mihal09 napisał:Fajnie czytać takie relacje. Sami podróżujemy z dwójką małych urwisów i mimo to, że 3 lata temu byliśmy w Tajlandii, to rozglądamy się ponownie za biletami.Postaram zrobić w podsumowanie kilku działów i jedno z nich poświęcę podróżowaniu z dzieckiem. Dzisiaj wróciliśmy do Polski i po ponad 3 tygodniach jesteśmy nieco... zmęczeni. I mówiąc wprost, zmęczył nas najbardziej chyba nasz 3 letni syn, z którym wcześniej problemów nie bylo. Ot bunt 3 latka, skoki rozwojowe etc etc, ale o tym mocniej
;-) Na forum brakuje mi trochę wymiany poglądów na takie tematy, aby się lepiej przygotowywać do takich podroży.
DAD napisał: I mówiąc wprost, zmęczył nas najbardziej chyba nasz 3 letni syn, z którym wcześniej problemów nie bylo. Ot bunt 3 latka, skoki rozwojowe etc etc, ale o tym mocniej
;-) Na forum brakuje mi trochę wymiany poglądów na takie tematy, aby się lepiej przygotowywać do takich podroży.To może zmienić tytył relacji na "Bunt trzylatka. Skoki rozwojowe w Azji Południowo- Wschodniej". Na pewno bardziej chwytliwy. Co do podróżowania z trzylatkiem, doskonale Cię rozumiem, dlatego ja na razie nie wybieram się rodzinnie dalej niż na Cypr.
;)
@DAD wspaniała relacja, bardzo za nią dziękuje, wszystko wskazuje na to że cześć waszej wyprawy (Chiang Mai/Rai) będzie powielona przezemnie i przyjaciół.
@Dryblas - dziękuję
:).Ponieważ za miesiąc ruszam do Chin i Wietnamu, to moze tak zmotywowany napiszę relacje "Azja południowo-wschodnia rodzinnie - dwa lata później
:lol: "
Wracając już z daleka widzę po minie Magdy że jest mocno wkurzona. Nie na mnie, a na Wiktora. Wcześniej kompletnie nie mieliśmy z nim problemów takiej natury, ale najwyraźniej faza buntu wkracza w szczytowa jej formę. Poświęcę na to oddzielny wpis, bo warto. Póki co podsumuje to tylko tak. W tym wieku u trzylatka rozwija się bardzo charakter i rozwija bardzo manifestowanie własnych potrzeb. Każde powiedzenie rodzica „nie”, możne się kończyć dramatycznym płaczem przez pół godziny :). Dziecko wtedy nie wie czego chce i nie potrafi tego nawet nazwać. To jest bardzo uciążliwe, tym bardziej że my też znajdujemy się często z dala od domu i nierzadko w sytuacjach dla nas nowych.
No to Magda staje w 20 metrowej kolejce po kultowego hainanese chicken rice z knajpy Tian Tian, która za rok 2022 otrzymała słynną gwiazdkę Michelin. Ja z Wiktorem staje w kolejce po kultową zupę Laksa. Nie ma wolnych stolików, nie bardzo mamy jak logistycznie ogarnąć stolik, Wiktora i jedzenie, bo wszędzie kolejki. Finalnie kupuje zupę i szukam stolika, trzymając zupę na plastikowej tacy, pcham wózek i jeszcze pilnuje Wiktora aby mi nie uciekł.
Jak już udaje się dorwać wolny stolik, to zupa mi zjeżdża z tacy i się trochę wylewa, Wiktor nie chce niczego jeść, a my mamy serdecznie dosyć tego miejsca. Nie wiem jak lepiej opisać nasze emocje, bo jako kulinarni miłośnicy powinniśmy się czuć się tutaj jak w raju, ale jesteśmy od tego daleko.
Zjadamy w mało spokojnej atmosferze i postanawiamy do Mariny przejść się pieszo. To 20 minut, ale chcemy zobaczyć po drodze miasto.Zaczyna lekko kropić, ale w takim miejscu to chyba nie jest niczym niezwykłym. Do Marina Bay docieramy chyba jakąś dzielnicą finansową. Wszędzie drapacze chmur i korpoludki. W sumie fajnie popatrzeć na to wszystko. Na głos wypowiadam hasło… „czuć tu piniądz”. Wiktor zasypia, co nie jest niczym wyjątkowym o tej porze dnia. Mamy chwilę spokoju, choć wlałbym aby nie przespał najlepszych atrakcji dnia :)
Pierwsze kroki kierujemy wprost do Hotelu Marina Bay Sands, przechodząc najpierw przez Centrum Handlowe. Samo centrum jest bardzo luksusowe, ale z racji wcześniejszej pracy, widziałem w Polsce wszystkie większe centra, więc jakiegoś wielkiego wrażenia na mnie to nie robi. Za to robi wrażenie fakt, iż w tym centrum handlowym można pływać łódkami, co jednak jest nowością dla mnie :). Przez centrum jednak tylko przechodzimy dalej do hotelu.
Cały budynek wznosi się na wysokość 200 m, a najbardziej pożądanym piętrem jest 57 – najwyższe. Znajduje się tam SkyPark o powierzchni 12 000 m2. W jego skład wchodzą restauracje, bary, taras widokowy i przede wszystkim basen. I to nie byle jaki basen! To największy na świecie basen na wysokości! Wartość hotelu szacuje się pomiędzy 5 a 8 mld$. Z pewnością zwiedzimy taras widokowy.
Póki co sprawdzam hotelowa toaletę i jest całkiem ok.
Całkiem dużo tutaj ludzi w tym hotelu i mam poczuci, że przychodzą wycieczkami tylko go pooglądać, co nie jest niczym zaskakującym. Hotel robi wrażenie ogromne. W dzień w którym tutaj jesteśmy, jedna noc w dwuosobowym pokuje trochę ponad 4000zł… no ale za to basen typy infinity w cenie ;-) No ale można wyłapać tez i tańsze noclegi, więc da się tam spać taniej.
Decydujemy się na wejście na taras widokowy i choć wiemy że tanio nie będzie, to jest to trochę takie miejsce jak niemal Wieża Eiffla, a i widoki gwarantowane.
Dla naszej trójki to koszt 74SGD (dolar singapurski), czyli 244zł. No tanio to nie jest… i mam nadziej że że chociaż Wiktor się u góry obudzi aby coś zobaczyć z góry.
Winda jedzie bardzo szybko i nawet tego nie czuć, a na górze taras. Tłumów tez nie ma.
No a widoki całkiem ładne. Z jednej strony dzielnice finansową, a z drugiej na cieśninę singapurską z ogromną ilością tankowców i transportowców. Poniżej widać także Gardens of the Bay, ale tam pójdziemy za chwilę.
Wiktor się budzi, wiec jest okazją do kilku fotek, choć zaczyna padać. Nie było jakoś w tym deszczu przyjemnie, ale spędziliśmy tam więcej czasu niż na SkyBidge na Langkawi, a cena podobna. Myślę że warto chociaż raz w życiu odwiedzić to miejsce i wyrobić sobie samemu zdanie.
Zerkamy na zegarek i decydujemy się udać do ogrodów. W sumie blisko. Trzeba zjechać w dół, przejść kawałem i już się jest na miejscu. No a tutaj jest ładnie. Lubię przyrodę, wiec czuję się bardzo dobrze. Dużo zieleni, palmy, wszystko ładnie uporządkowane. Można tutaj miło spędzić kilka godzin nie wydając ani złotówki.
Znajdują się tutaj dwie szklane kopuły zwane Flower Dome i Cloud Forest. Dome to miejsce wypełniony roślinnością z całego świata. Cloud Forest przypomina tropikalny las w którym znajduje się wodospad. Znajdujemy tutaj także Supertree, czyli metalowe drzewa porośnięte roślinnością. Oprócz tego, że wyglądają wyjątkowo, super-drzewa mają także funkcję użytkową, gromadzą wodę deszczową i energię słoneczną.
Pomiędzy drzewami znajdują się łączące je pomosty, którymi można spacerować i na taka atrakcje się decydujemy. Cena jak za krótki spacer też nie jest mała, bo na pomoście można spędzić maksymalnie 15 minut. Nikt tego nie weryfikował, bo i w zasadzie nie było za dużo chętnych tego dnia. Z pewnością było to ciekawe i nietuzinkowe.
Niestety nasz czas się gwałtownie kurczy i nie możemy zostać dłużej. Bardzo mi tego szkoda, gdyż wieczorami odbywa się tutaj przepiękny spektakl światła i dźwięku. Bardzo mi się podoba ten Singapur. Jest bardzo ładnie. Oczywiście to są wizualne względy. Z tyłu głowy mam świadomość że istnieje tutaj kara chłosty i kara śmierci. Że jest zakaz demonstracji i że za krytykę władzy można iść do więzienia. To druga strona medalu. Mimo wszystkie wiem ile tutaj jeszcze ciekawych miejsc do zobaczenia. Chciałbym tutaj wrócić może nawet na kilka dni.
Przy hotelu jest stacja kolejki i bez problemu wracamy na lotnisko na czas. Odbieramy nasze plecaki, przepakowujemy się i czekamy na samolot do Kuala Lumpur. Na lotnisku z daleka zauważam palarnie. NIe jestem palaczem, ale zadymione pomieszczenie z daleka widoczne. Z bliska okazało się, iż jest to szyba mleczna a nie zadymienie, ale z daleka z pewnością może oddziałowywac na podświadomość :)
Przylatujemy na lotnisko przed północą. Niestety tym razem wózek nie czekał na nas przy samolocie, więc trzeba było udać się na taśmy bagażowe. Trzeba było chwilę poczekać, a każdy kwadrans miał znaczenie, gdyż z samego rana mamy już kolejny samolot. Zdecydowaliśmy się na spanie na lotnisku w tzw hotelu kapsułowym. Nie dosyć że mieliśmy małe opóźnienie z odbiorem wózka, to jeszcze był problem ze znalezieniem noclegu. Kilku ochroniarzy stale powtarzało że nie ma takiego noclegu na tym poziomie. No ale miałem rezerwację z booking, więc wiedziałem że taka istnieje. Wszyscy wysyłali nas na inny poziom. Zależało nam na czasie, a tutaj taki klops. Zmęczenie było coraz większe, a kilak razy już przechodziliśmy z jednego końca na drugi. W końcu jeden ze strażników wiedział gdzie to jest i okazało się, że trzeba przejść przez security. No ok, tylko że odprawić się można było na 3h przed odlotem, a w nocy wszystko pozamykane. W sumie można się odprawić z aplikacji, ale potrzebowaliśmy okleić wózek Wiktora, co jest wymagane aby oddać go pod samolotem. W sumie to jakieś jaja, bo przecież my wcale nie musieliśmy mieć żadnych biletów a jedynie chcieć się przespać. Tego na booking nie opisują, co jest dla mnie dużą wtopą.
Na szczęście drugi, siostrzany hotel jest na innym poziomie przy lotach wewnętrznych. Pomogła strażniczka przy kontroli biletów. Zadzwoniła do nich i podmienili bez problemu rezerwacje.
Proces rezerwacji mega szybki. Daje się depozyt, dostaje worek z ręcznikiem i butelka wody. Depozyt zwrotny przy oddaniu ręczniku na drugi dzień. Bagaże można zostawić w szafkach.
Nie był to typowy hotel kapsułowy choć w nazwie miał „Capsule”, ale boksy były na serio ok. Dostaliśmy dwa. Ja oddzielnie, a Magda poszła z Wiktorem obok. Jeszcze prysznic w na serio przyzwoitych warunkach i po pierwszej w nocy przyłożyłem głowę do poduszki. Obiektywnie bo to na serio świetny nocleg, a materac był najbardziej wygodnym materacem podczas całego naszego pobytu.
Krótka noc, ale lepsza niż spanie na lotniskowej ławce. 5 rano pobudka i idziemy na samolot. Rozpoczynamy kolejny etap, lecimy do Siem Reap w Kambodży.
Wylatywaliśmy z dużego miasta a przylatujemy w niekończąca się po horyzont zieleń. Już mi się zaczyna podobać. Jednak przyroda u mnie jest na pierwszym miejscu przed miastem.
Po przylocie ogarniamy wizy na lotnisku. Robi się tam mała kolejka ale idzie sprawnie. Już w samolocie wypełniamy deklaracje wjazdowe, więc nie trzeba robić na miejscu. Jeden ze strażników wkleja w paszporty wizę, drugi kasuje. Poproszono mnie o 100$ które daję, odbieram paszport i udaje się do kontroli paszportowej. No i w tym momencie zaczynam podejrzewać że chyba mnie cos naciągnięto. Wiza nie mogła bowiem kosztować 33 dolary i 33centy. Cos kojarzę że powinna kosztować 30usd. Wiktor się wyrywa i chce biegać po całym lotnisku. Nie mam czasu sprawdzić tej wizy, pewny nie jestem, ale czuje że mnie oskubano.
Lotnisko małe, raczej kameralne. Po wyjściu oczywiście sporo taksówkarzy, tuk tuki.
Za dojazd do centrum chcą 10$, schodzę do 8$. Na szczęście przyjeżdża transport z hotelu i negocjacje się kończą. Warto wziąć hotel z transportem z lotniska, bo wiele takich miejsc oferuje taka usługę.
No to jedziemy tuk tukiem, co samo w sobie jest dla nas frajdą, szczególnie dla Wiktora, który niestrudzenie wszystkim musi machać, co spotyka się z radością innych uczestników ruchu drogowego.
Nasz hotel jest na serio fajny, pokój duży i do tego jeszcze ma basen. Cena bardzo ok, bo za naszą trójkę ze śniadaniem i transportem 100zł.
No to idziemy coś zjeść. Bardzo mi się podoba klimat miasta. Ja. To chyba lubię taki.. no taki rozgardiasz trochę :). No a samo miasto nie jest małe, bo ma 200 000 mieszkańców.
Łapię się że co kilka metrów robię zdjęcie. Podoba mi się tutaj to, że ludzie tutaj łapią się każdej pracy i są w tym bardzo kreatywni. Bardzo dużo w tym mieście jest tuktuków, a kierowcy w zasadzie przekrzykują się i zagadują o kurs non stop. Mnie takie cos nie przeszkadza, ale wyobrażam sobie że to też może człowieka zmęczyć.
Wybieram jednego z nich i zaczynam negocjacje, pytając o każde odcinki oddzielnie. Finalnie ustaliłem z nim, że jeszcze tego samego dnia pojedziemy po bilety do Angkor Wat, później na zachód słońca. Na drugi dzień objazdówka po świątyniach, a na trzeci dzień kurs do Kompong Plug, by zakończyć to kursem na lotnisko. Całość 40$, za 3 dni, co jest dla nas całkiem ok, choć kierowca z bólem serca chyba się zgadzał. Mają spora konkurencję, więc chyba też nie ma co się usztywniać.
Po negocjacjach udaliśmy się na główną ulice miasta, czyli tzw „Pub Street”. Widac ze to już pod turystę i jest nieco drożej niż w bocznych ulicach, choć wg mnie wcale nie jest tak drogo.
Na start idzie oczywiście kufelek zimnego piwa. No a skoro piwo kosztuje 0,5$ to dla mnie już jest tanio, bo jednak w Tajlandii piwo było drogie.
Skoro jesteśmy w Kambodży, to koniecznie trzeba spróbować czegoś lokalnego. Dlatego też zamawiamy tradycyjna kambodżańską zupę Amok i Khmerskie Curry. W sumie tanio nie było, bo to jednak był pub street, ale za to zupy były bardzo dobre i mieliśmy problem aby je dojeść, tak były syte.
Wiktor zasypia, więc Magda wraca do hotelu, a ja zapuszczam się w alejki pobliskiego targu. „Old Market” ma wszystko co lubię. Masę owoców i warzyw. Ryby i mięsa. Pełny rozgardiasz. Pomiędzy alejkami kobiety patroszą ryby. Ktoś tam śpi pomiędzy kokosami. Przyprawy mieszają się zabawkami. Dzieci odrabiają lekcje. Ktoś inny zaś przegania muchy nad mięsem. Totalny rozgardiasz, ale ja takie klimaty bardzo lubię, bo jest naturalnie.
Zresztą naturalnie jest wszędzie. Sklepu są połączone z miejscem gdzie można zamówić cos do jedzenia, a nie rzadko jest to i w części gdzie ktoś mieszka. Pomiędzy tym wszystkim nawet fryzjer się odnajdzie. Wszystko na raz i wszystko to jakoś funkcjonuje. Zawsze w takich miejscach z uśmiechem na ustach przypominam sobie o polskim Sanepidzie.
Zbliża się umówiona godzina i z naszym kierowcą tuktuka jedziemy do kasy Angkor Wat. Warto wspomnieć, że bilety kupione po 17 są ważne na cały kolejny dzień, ale tego dnia można pojechać do jednej ze świątyń zobaczyć zachód słońca.
W miejscu gdzie kupuje się bilety zauważam że są aż 53 kasy. Otwartych jest wprawdzie kilka, ale przygotowanych jest kilkadziesiąt. Ciekawe, bo w sumie nie ma zbyt wiele osób.
Kupujemy bilet jednodniowy za 37$, można też i na 3 dni za 62$ ale i na 7 dni, za bodajże 72$. Nasz trzylatek nie musiał płacić za wejściówkę.
Ciekawostka jest to, że do biletu robią ci zdjęcie, które na nim póżniej jest. Nawet na wizie nie mam zdjęcia, a tutaj taka ważna informacja :)
Jedziemy do jeden ze świątyń, czyli Phnom Bakheng. To tutaj podobno najpiękniej widać zachód słońca. Już na starcie zaliczamy wpadkę, bo Magda się zapomniała i. nie zabrała ze sobą żadnej chusty, a miała odkryte ramiona. Nie pozwolono jej wejść nawet na drogę prowadząca do świątyni. Na szczęście przechodząca obok amerykanka usłyszała o naszym kłopocie i pożyczyła swoją, gdyż akurat ona miała ramiona zakryte.
Trzeba trochę podejść w górę do tej świątyni. Trochę się zasapaliśmy, bojąc się że nie zdążymy na zachód słońca. Po kilku minutach docieramy na miejsce i kolejna niespodzianka. Do świątyni nie mogą wejść dzieci poniżej 12 roku życia. No to już lekkie przegięcie, bo gdybyśmy wiedzieli, to Magda z Wiktorem nie wchodziliby tutaj bez sensu. No ale nic z tym nie zrobimy, wiec Magda czeka pod świątynia a ja wchodzę do niej i czekam na zachód słońca.
Zbiera się coraz więcej osób i robi się lekko ciasno. W sumie nie spodziewam się spektakularnych widoków, bo słońce zajdzie na horyzoncie. Co innego gdyby zachodziło na tle jakieś budowli, która mogłaby być tłem dla tego pięknego spektaklu.
W końcu jednak doczekałem się momentu w którym miało być pięknie…. ale nie było. Niebo wcale nie było czerwone, w dodatku na dole horyzontu były chmury, wiec słońce zaszło za chmurami i tyle tego. To największy „kapiszon” tego wyjazdu i moim zdaniem strata czasu na przyjazd tutaj. Może w innych dniach wygląda spektakularnie, ale dzisiaj…. dzisiaj nie było niczego, nawet ładnego widoku.
No trudno. Wracamy wiec z naszym kierowcą tuktuka do miasta. Szybka kolacja i wracamy do hotelu. Jesteśmy zmęczeni po nocce na lotnisku i nie decydujemy się na wschód słońca w Angkor Wat. Wiem że będzie pięknie, bo widziałem wiele zdjęć tego wschodu, ale rozsądek jednak mówi, że musimy też mieć czas na regeneracje.
Kolejnego dnia pozwalamy sobie pospać dłużej i umawiamy się dopiero na 9:30 z naszym kierowcą.
Są dwie główne trasy zwiedzania kompleksu Angkor: małe i duże kółko.
Tzw. małe kółko obejmujące m. in. świątynie:
Angkor Wat, Angkor Thom - Bayon, Ta Keo, Ta Phrom, Banteay Kdei
i duże kółko obejmujące m. in. świątynie:
Angkor Wat, Angkor Thom - Bayon, Preah Khan, Neak Pean, Ta Som, Sras Srang, Banteay Kdei.
My decydujemy się na małe koło. Wiem, że z Wiktorem bieganie po świątyniach od świtu do nocy to może nie być najlepsze rozwiązanie, no i czuje że przy zobaczeniu ich kilku, następne mogą być do siebie być już podobne.
Zaczynamy zwiedzanie. Na start idzie główna świątynia, czyli Angkor Wat. Zanim się do niej dojdzie trzeba przejść spory odcinek przed świątynią i długi most. Dla Wiktora każdy kamyczek interesujący, a najlepsza trasa to zazwyczaj ta prowadząca w odwrotnym kierunku. Po drodze nasz biegający maluch robi trochę zamieszania i nawet mnisi robią sobie z nim zdjęcia.
Nie będę opisywał w szczegółach tej świątyni, bo jest wiele pięknych opisów na Internecie i nie chodzi o to aby przepisywać encyklopedie. Zrobiłem cała masę zdjęć, choć ze wszystkich odwiedzanych świątyń nie było to ta która podobała mi się najbardziej.
Sama świątynia jest duża i spędzamy w niej sporo czasu. Jedna rzecz mnie tylko nieustannie zadziwia. Jak bardzo trzeba być ubogim mentalnie, aby chcieć podpisywać się na tysiącletnich murach i zostawiać po sobie zwykły podpis, bez cienia refleksji nad historią.