Zaskoczeniem dla mnie, była przewaga turystów z Francji (albo francuskojęzycznych). Wydaje mi się, że z 2/3 przyjezdnych pochodziła z tego kraju - na Rodrigues przewaga była dużo większa. Nie wiem dlaczego, wydawało mi się, że tak będzie raczej na Reunion, a nie tutaj (z tego co mówił mi host, odpowiedź jest prosta - na Reunion nie ma plaż...).
Ale, na pewno warto było odwiedzić ten kraj i obie wyspy, sumarycznie blaski przesłaniają cienie.
Ps. Kończę ten wpis pod check-inem - "nie mamy pańskiego biletu i co pan nam zrobi". Czekamy na supervisora. Stay tuned.
-- 19 Paź 2024 14:10 --
abelincoln napisał:
Ps. Kończę ten wpis pod check-inem - "nie mamy pańskiego biletu i co pan nam zrobi". Czekamy na supervisora. Stay tuned.
Wygląda na to, że przy odwołaniu NBO-LHR i zmianie na NBO-CDG-LHR gdzieś zniknął pierwszy odcinek, trochę śmy się po przekomarzali i panie za biurkiem zrobiły to co panie za biurkiem robią najlepiej. Przerzuciły problem gdzieś indziej - dostałem boarding pass na MRU-NBO i w Nairobi mam się pytać co dalej. One step at a time
:DNa początku muszę jasno powiedzieć, że było lepiej niż się spodziewałem. Co prawda parę rzeczy nie wyszło, kuchnia kreolska nie była aż tak bliska moim gustom - ale mimo tego były to udane wakacje . Ale, trzeba też przyznać, że jest to pierwsze miejsce od jakiegoś czasu, które opuszczam z myślą, że nic się nie stanie, jak tu nie wrócę. Poprzednie też było w Afryce - może po prostu nie jestem kompatybilny tym kontynentem, nawet jeśli Mauritius jest - z tego co czytałem przygotowując się - mało afrykański.
Mikolaj2206 napisał:
Mam wrażenie, że od początku relacji byłeś sceptyczny
:)
Tak, nie wiem czemu ale nie czułem zwyczajowego podekscytowania przed podróżą tym razem. Szczerze pisząc - bardziej mniej ciekawi(ł) styczniowy weekend w Talinie... Ale zobaczymy, w lutym czekają mnie Indie - może zatęsknię za Afryką [emoji16]
Ps. Pani na transfer desku była bardzo pomocna. Najpierw gadała długo z koleżanką, co spowodowało duży korek na tranzytach - a następnie zrobiła to co koleżanki. Przerzuciła problem na inne biurko. Czyli napisała maila do ticketing office i posłała mnie do saloniku...
--edyta
I sukces - po niecałej pół godzinie dostałem karty - te miejsca, które miałem zaklepane. Na szczęście lot się opóźnił o godzinę, więc zdążę.Lot do Nairobi zaczął się średnio, bo trzeba było się odprawić na lotnisku, zamiast jak człowiek z telefonu. Szczególnie że przyjechałem na lotnisko 3:15 przed odlotem - przy tutejszych korkach wolałem nie ryzykować (korek duży był, policjanci dzielnie kierowali ruchem na rondach, ale problemy były w przeciwnym kierunku...), a i pamiętając, że wypożyczalnia była dość wolno reagująca przy odbiorze. Jak już dotarłem na odloty, to dopiero pan powoli budował labirynt przed stanowiskami odprawy... Ona sama rozpoczęła się z -nastominutowym poślizgiem, ale, to moje europejskie ADHD marudzi [emoji846]
No i potem było ciekawiej - pani powiedziała że nie ma mojego biletu. Po krótkiej rozmowie "nie ma" - "ale jest w apce przecież", pani zadzwoniła po kogoś i powiedziała żebym poczekał. Po jakims kwadransie przyszła kierowniczka i znowu sobie pogadaliśmy jak wyżej - ale ona kierowniczką nie jest od parady, stwierdziła że na pierwszy odcinek bilet jest, więc go wystawi, a ja się mam potem martwić w Nairobi. Też stwierdziłem że lepszy rydz niż nic - nawet na krótkiej przesiadce. Udało się nawet wpaść na chwilę do saloniku. Udało, bo tutaj Sky Priority Sky Teamu nie ma szybkiej ścieżki przez security - więc szło to "normalnie".
Swoją drogą, na lotnisku jest chyba tylko jeden specjalista od rozstawiania pachołków - bo pod bramką też szalał...
Sam lot wypełniony pod korek tym razem - ale nie planuję drzemać, więc osoba pochrapująca obok nie będzie przeszkadzała. Rozrywka pokładowa średnia - ale za to grupka współpasażerów zrobiła sobie imprezę z głośną muzyką i odrobiną śpiewów. Załoga poza zgaszeniem świateł, zbytnio się je udzielała.
A w Nairobi znowu wesoło. Transfer desk próbował coś zrobić z moim biletem, próbował, próbował - aż stwierdził że wyśle maila do ticketing office i mam spływać do saloniku. Spoko. W saloniku najpierw jedna pani grzebała w komputerze przez dobre 10 min, potem poprosiła mnie do drugiej - ta zadzwoniła gdzieś, pogrzebała i dostałem karty. Super. Pamiętajcie panie w czarnym są mniej potrafiące niż panie w czerwieni. Wcześniej dostałem wiadomość. A whatsappie, że będzie godzinne opóźnienie. Spoko, przynajmniej coś zjem i wypiję w saloniku.
Poziom komunikacji na lotnisku jest na tyle dobry, że czas odlotu minął, a wciąż widać lot jako on-time. Ale coś pusto pod bramką 23 widoczną na ekranie... Podpytam ludzi wyglądających jakby tutaj pracowali. Przenieśli lot do bramki 21. Spoko, idę. Przy bramce 21 dziki tłum awanturujący się o coś, spoko - poczekam. Ale po chwili dociera do mnie - to nie jest lot do Paryża, tylko w jakieś miejsce na lokalnym kontynencie. Nie chcę ryzykować wciskanie się między dyskutantów - ale łapię obsługę innej bramki, gdzie jest last call, ale żadnych chętnych. Tam mi mówią, panie, jakie 21 - 18 jest dzisiaj szczęśliwą liczbą.
Biegnę dalej. Tamże jedna pani patrzy w paszport, druga przybija pieczątkę. A pod samą bramką dziki tłum i jedna pani coś krzyczy - po chwili zrozumiałem że wzywa grupę "D". Ja mam "A", więc się wciskam. Ale pani staje okoniem i tłumaczy - "D" to "D", "A" niech sie goni. Na szczęście obok mnie jest pan z business klasy, który zaczyna się gotować niczym porządny południowiec. Po chwili pani kapituluje - uśmiecham się i zabieram się że zwycięzcą. Nie wiem czemu pani wolała grupę D, jeśli na pokładzie było z 5 osób jak wszedłem. Dopiero po kilku minutach zaczął wlewać się tłum.
Lot bez historii - poza jednym, osoby które będą leciały dreamkiem KQ niech sobie wezmą zapas wody - powietrze jest tak suche, że walcząc z suchością w ustach w jedną stronę regularnie odwiedzałem tylną alejkę gdzie była wystawiona woda, a w drodze powrotnej z trudem mi wystarczył litr wody, który wziąłem z Nairobi. Dla mnie największą zmianą, jaką zdarzyła się w moim podróżowaniu do uzyskaniu statusu - był dostęp do saloników z prysznicami. Po wielu godzinach w klasie bydlęcej, to czysta przyjemność moc z siebie spłukać współpasażerów i klimatyzację. A jeśli salonik oferuje takie dodatki jak spa - to już czysta przyjemność. A na CDG (jak i na Okęciu) jest to częścią oferty.
Boarding na lot do Londynu był ciekawy - zamiast jak wszędzie indziej dzielić na grupy, zaprosili wszystkich i potem tylko rozdzielali, jednych w tą część labiryntu z barierek, innych inną. Szybko się okazało że statusowców labirynt zaprowadził do rękawa, a mniej prestiżowych w ślepe zaułki. Potem jeszcze pół godziny opóźnienia w samolocie i jesteśmy w drodze. Krótki skok przez kanał w nowoczesnym A220.
Heathrow jest bardzo fajnym lotniskiem do odwiedzin pod dwoma warunkami. Po pierwsze, że ma się dużo czasu - bo wszelkie podróżowanie pomiędzy terminalami jest bardzo proste i wygodne, ale też czasochłonne. A po drugie, że leci się jakaś normalną linią lotniczą. I tutaj niestety bogowie lotnictwa nie byli dla mnie zbytnio łaskawi, bowiem SAS chwilowo nie jest taką linią. Niby już jest w Sky Team, ale wciąż na Heathrow lata z terminalu opanowanego przez poprzedni sojusz. Więc człowiek skazany jest na poczekalnie Priority Pass, która bardziej przypomina zoo w porze karmienia, niż cokolwiek cywilizowanego. No ale cóż - tak wyszło i trzeba się dostosować.
Ale, oczekiwanie na lot jakoś minęło, sam lot do domu pełen pod korek i tym sposobem kończymy relację. Słońce, upał i turkusowa woda za nami - zostala szara rzeczywistość. Jeszcze tylko w ciągu najbliższych dni jeden post z podsumowaniem wydatków i szlus.I obiecane podsumowanie wydatków. Tak jak pisałem - zrobiłem błąd terminowy, i wpakowałem się na ferie w miejscu w którym mieszkam, więc loty pozycjonujące wyszły drogo. Jeśli chodzi o wydatki na miejscu, nie oszczędzałem zbytnio. Co ciekawe, kraftowe piwo kosztowało - te a la Książęce - tyle samo, ile zwykły sikacz. Flying Dodo kosztował 220 rupii za litrową butelkę (oraz 90 kaucji
:shock: ) Obiad w "porządnej" restauracji kosztował 400-600 rupii. Benzyna ma stałą cenę ~64 rupie za litr.
Jeśli miałbym coś sugerować, to o ile na Rodrigues miejsce noclegu ma średnie znaczenie - bo wszędzie jest dość blisko, to na Mauritiusie ma to ogromne. Ja starałem się wybrać miejsce, skąd będę miał mniej więcej tyle samo do wszystkich wybranych atrakcji - więc nie było to bardzo blisko. I przez to traciłem po 1-1,5h (albo i więcej) na przejechanie 20 kilometrów. Lepszym pomysłem byłoby branie po jednym czy dwóch noclegów i przenoszenie się.
I chyba zapomniałem wspomnieć o tym miejscu w relacji. Najładniejszy kościół na Rodrigues. Na jednym ze zdjęć widać osobę, od której wynajmowałem samochów - przypadkiem na siebie wpadliśmy, gdy on sobie z kolegą umówił się na męskie pogaduchy (przy energy drinku - bo prowadził).
Rozpatrywałem Mauritius jako poważny kandydat do wyjazdu w 2025, ale przyznam że mnie zniechęciłeś
:D .Mam wrażenie, że od początku relacji byłeś sceptyczny
:)
Mikolaj2206 napisał:Rozpatrywałem Mauritius jako poważny kandydat do wyjazdu w 2025, ale przyznam że mnie zniechęciłeś
:D .Mam wrażenie, że od początku relacji byłeś sceptyczny
:)Odniosłem tożsame wrażenie. Byłem na RUN w tym roku, przepaść w czystości i widoczkach, a spodziewałem się że MRU będzie lepsze.
Zaskoczeniem dla mnie, była przewaga turystów z Francji (albo francuskojęzycznych). Wydaje mi się, że z 2/3 przyjezdnych pochodziła z tego kraju - na Rodrigues przewaga była dużo większa. Nie wiem dlaczego, wydawało mi się, że tak będzie raczej na Reunion, a nie tutaj (z tego co mówił mi host, odpowiedź jest prosta - na Reunion nie ma plaż...).
Ale, na pewno warto było odwiedzić ten kraj i obie wyspy, sumarycznie blaski przesłaniają cienie.
Ps. Kończę ten wpis pod check-inem - "nie mamy pańskiego biletu i co pan nam zrobi". Czekamy na supervisora. Stay tuned.
-- 19 Paź 2024 14:10 --
Wygląda na to, że przy odwołaniu NBO-LHR i zmianie na NBO-CDG-LHR gdzieś zniknął pierwszy odcinek, trochę śmy się po przekomarzali i panie za biurkiem zrobiły to co panie za biurkiem robią najlepiej. Przerzuciły problem gdzieś indziej - dostałem boarding pass na MRU-NBO i w Nairobi mam się pytać co dalej. One step at a time :DNa początku muszę jasno powiedzieć, że było lepiej niż się spodziewałem. Co prawda parę rzeczy nie wyszło, kuchnia kreolska nie była aż tak bliska moim gustom - ale mimo tego były to udane wakacje . Ale, trzeba też przyznać, że jest to pierwsze miejsce od jakiegoś czasu, które opuszczam z myślą, że nic się nie stanie, jak tu nie wrócę. Poprzednie też było w Afryce - może po prostu nie jestem kompatybilny tym kontynentem, nawet jeśli Mauritius jest - z tego co czytałem przygotowując się - mało afrykański.
Tak, nie wiem czemu ale nie czułem zwyczajowego podekscytowania przed podróżą tym razem. Szczerze pisząc - bardziej mniej ciekawi(ł) styczniowy weekend w Talinie... Ale zobaczymy, w lutym czekają mnie Indie - może zatęsknię za Afryką [emoji16]
Ps. Pani na transfer desku była bardzo pomocna. Najpierw gadała długo z koleżanką, co spowodowało duży korek na tranzytach - a następnie zrobiła to co koleżanki. Przerzuciła problem na inne biurko. Czyli napisała maila do ticketing office i posłała mnie do saloniku...
--edyta
I sukces - po niecałej pół godzinie dostałem karty - te miejsca, które miałem zaklepane. Na szczęście lot się opóźnił o godzinę, więc zdążę.Lot do Nairobi zaczął się średnio, bo trzeba było się odprawić na lotnisku, zamiast jak człowiek z telefonu. Szczególnie że przyjechałem na lotnisko 3:15 przed odlotem - przy tutejszych korkach wolałem nie ryzykować (korek duży był, policjanci dzielnie kierowali ruchem na rondach, ale problemy były w przeciwnym kierunku...), a i pamiętając, że wypożyczalnia była dość wolno reagująca przy odbiorze. Jak już dotarłem na odloty, to dopiero pan powoli budował labirynt przed stanowiskami odprawy... Ona sama rozpoczęła się z -nastominutowym poślizgiem, ale, to moje europejskie ADHD marudzi [emoji846]
No i potem było ciekawiej - pani powiedziała że nie ma mojego biletu. Po krótkiej rozmowie "nie ma" - "ale jest w apce przecież", pani zadzwoniła po kogoś i powiedziała żebym poczekał. Po jakims kwadransie przyszła kierowniczka i znowu sobie pogadaliśmy jak wyżej - ale ona kierowniczką nie jest od parady, stwierdziła że na pierwszy odcinek bilet jest, więc go wystawi, a ja się mam potem martwić w Nairobi. Też stwierdziłem że lepszy rydz niż nic - nawet na krótkiej przesiadce. Udało się nawet wpaść na chwilę do saloniku. Udało, bo tutaj Sky Priority Sky Teamu nie ma szybkiej ścieżki przez security - więc szło to "normalnie".
Swoją drogą, na lotnisku jest chyba tylko jeden specjalista od rozstawiania pachołków - bo pod bramką też szalał...
Sam lot wypełniony pod korek tym razem - ale nie planuję drzemać, więc osoba pochrapująca obok nie będzie przeszkadzała. Rozrywka pokładowa średnia - ale za to grupka współpasażerów zrobiła sobie imprezę z głośną muzyką i odrobiną śpiewów. Załoga poza zgaszeniem świateł, zbytnio się je udzielała.
A w Nairobi znowu wesoło. Transfer desk próbował coś zrobić z moim biletem, próbował, próbował - aż stwierdził że wyśle maila do ticketing office i mam spływać do saloniku. Spoko. W saloniku najpierw jedna pani grzebała w komputerze przez dobre 10 min, potem poprosiła mnie do drugiej - ta zadzwoniła gdzieś, pogrzebała i dostałem karty. Super. Pamiętajcie panie w czarnym są mniej potrafiące niż panie w czerwieni. Wcześniej dostałem wiadomość. A whatsappie, że będzie godzinne opóźnienie. Spoko, przynajmniej coś zjem i wypiję w saloniku.
Poziom komunikacji na lotnisku jest na tyle dobry, że czas odlotu minął, a wciąż widać lot jako on-time. Ale coś pusto pod bramką 23 widoczną na ekranie... Podpytam ludzi wyglądających jakby tutaj pracowali. Przenieśli lot do bramki 21. Spoko, idę. Przy bramce 21 dziki tłum awanturujący się o coś, spoko - poczekam. Ale po chwili dociera do mnie - to nie jest lot do Paryża, tylko w jakieś miejsce na lokalnym kontynencie. Nie chcę ryzykować wciskanie się między dyskutantów - ale łapię obsługę innej bramki, gdzie jest last call, ale żadnych chętnych. Tam mi mówią, panie, jakie 21 - 18 jest dzisiaj szczęśliwą liczbą.
Biegnę dalej. Tamże jedna pani patrzy w paszport, druga przybija pieczątkę. A pod samą bramką dziki tłum i jedna pani coś krzyczy - po chwili zrozumiałem że wzywa grupę "D". Ja mam "A", więc się wciskam. Ale pani staje okoniem i tłumaczy - "D" to "D", "A" niech sie goni. Na szczęście obok mnie jest pan z business klasy, który zaczyna się gotować niczym porządny południowiec. Po chwili pani kapituluje - uśmiecham się i zabieram się że zwycięzcą. Nie wiem czemu pani wolała grupę D, jeśli na pokładzie było z 5 osób jak wszedłem. Dopiero po kilku minutach zaczął wlewać się tłum.
Lot bez historii - poza jednym, osoby które będą leciały dreamkiem KQ niech sobie wezmą zapas wody - powietrze jest tak suche, że walcząc z suchością w ustach w jedną stronę regularnie odwiedzałem tylną alejkę gdzie była wystawiona woda, a w drodze powrotnej z trudem mi wystarczył litr wody, który wziąłem z Nairobi.
Boarding na lot do Londynu był ciekawy - zamiast jak wszędzie indziej dzielić na grupy, zaprosili wszystkich i potem tylko rozdzielali, jednych w tą część labiryntu z barierek, innych inną. Szybko się okazało że statusowców labirynt zaprowadził do rękawa, a mniej prestiżowych w ślepe zaułki. Potem jeszcze pół godziny opóźnienia w samolocie i jesteśmy w drodze. Krótki skok przez kanał w nowoczesnym A220.
Heathrow jest bardzo fajnym lotniskiem do odwiedzin pod dwoma warunkami. Po pierwsze, że ma się dużo czasu - bo wszelkie podróżowanie pomiędzy terminalami jest bardzo proste i wygodne, ale też czasochłonne. A po drugie, że leci się jakaś normalną linią lotniczą. I tutaj niestety bogowie lotnictwa nie byli dla mnie zbytnio łaskawi, bowiem SAS chwilowo nie jest taką linią. Niby już jest w Sky Team, ale wciąż na Heathrow lata z terminalu opanowanego przez poprzedni sojusz. Więc człowiek skazany jest na poczekalnie Priority Pass, która bardziej przypomina zoo w porze karmienia, niż cokolwiek cywilizowanego. No ale cóż - tak wyszło i trzeba się dostosować.
Ale, oczekiwanie na lot jakoś minęło, sam lot do domu pełen pod korek i tym sposobem kończymy relację. Słońce, upał i turkusowa woda za nami - zostala szara rzeczywistość. Jeszcze tylko w ciągu najbliższych dni jeden post z podsumowaniem wydatków i szlus.I obiecane podsumowanie wydatków. Tak jak pisałem - zrobiłem błąd terminowy, i wpakowałem się na ferie w miejscu w którym mieszkam, więc loty pozycjonujące wyszły drogo. Jeśli chodzi o wydatki na miejscu, nie oszczędzałem zbytnio.
Co ciekawe, kraftowe piwo kosztowało - te a la Książęce - tyle samo, ile zwykły sikacz. Flying Dodo kosztował 220 rupii za litrową butelkę (oraz 90 kaucji :shock: )
Obiad w "porządnej" restauracji kosztował 400-600 rupii. Benzyna ma stałą cenę ~64 rupie za litr.
Jeśli miałbym coś sugerować, to o ile na Rodrigues miejsce noclegu ma średnie znaczenie - bo wszędzie jest dość blisko, to na Mauritiusie ma to ogromne. Ja starałem się wybrać miejsce, skąd będę miał mniej więcej tyle samo do wszystkich wybranych atrakcji - więc nie było to bardzo blisko. I przez to traciłem po 1-1,5h (albo i więcej) na przejechanie 20 kilometrów. Lepszym pomysłem byłoby branie po jednym czy dwóch noclegów i przenoszenie się.
I chyba zapomniałem wspomnieć o tym miejscu w relacji. Najładniejszy kościół na Rodrigues. Na jednym ze zdjęć widać osobę, od której wynajmowałem samochów - przypadkiem na siebie wpadliśmy, gdy on sobie z kolegą umówił się na męskie pogaduchy (przy energy drinku - bo prowadził).
I to by było na tyle.