0
agata.szerlag 27 kwietnia 2015 08:50
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image

-- 18 Cze 2015 16:09 --

JEDZENIE NA BALI

Wycieczkę kończymy późnym wieczorem pod naszym hotelikiem, a dokładniej po drugiej stronie ulicy — przy budach z jedzeniem. Ubud, czyli miejscowość, w której mieszaliśmy podczas całego pobytu na Bali słynie ze świetnych restauracji i ogromnej ilości przysmaków w nich serwowanych. Chcieliśmy się przekonać na własnej skórze czy tak jest. Jaka jest nasza odpowiedz: Owszem w Ubud dostaniesz do jedzenia czego tylko dusza zapragnie. Siedzisz w pięknej restauracji, obsługują Cię przemili kelnerzy, którzy gestem skinienia dziękują Ci za złożone zamówienie i za suty napiwek. Zamawiasz sok ze świeżego ananasa, czekasz aż przyjdzie Twoje Sate-czyli bardzo popularne szaszłyki w sosie orzechowym (przepis już niedługo na blogu!) i celebrujesz chwile. Nastrój psuje rachunek, który musisz zapłacić :D

Ubud w ostatnich latach zaczął mocno zawiewać komercją i z pięknego miasta pełnego kultury, sztuki i ciekawych ludzi przeistoczył się w typowo turystyczne miasteczko. Jestem w dalszym ciągu zdania ze to świetny punkt wypadowy, by moc zobaczyć calą wyspę, a nie nudzić się wieczorami. Jednak w kwestii jedzenia jestem sceptycznie nastawiona. Byliśmy w kilku lokalach gdzie płaciliśmy mniejsze bądź większe rachunki. Jedzenie smakowało, obsługa zawsze na wysokim poziomie. Ale to nie nasze klimaty. To nie ten urlop, w którego czasie przebieram się po całym dniu w elegancką sukienkę, nakładam sandałki na nogi, podkreślam oko kredką, usta musnę szminką i tak odwalona idę na miasto. Sącząc drinka czekam na jedzenie i myślę jak można spożytkować jeszcze wieczór / noc. Ja na urlopie mam 4koszulki i japonki, żadnej szminki a tym bardziej nie eyeliner! Patrze na to, żeby nie śmierdzieć i cieszę się, że mam codziennie dostęp do czystej wody — bo że ciepła to już za duży luksus. Dlatego dużo lepiej czuliśmy się na ulicy przy budach i straganach z jedzeniem, gdzie ciężko było dogadać się z ludźmi po angielsku, wiec zostawała mowa rak. Jedzenie kosztowało takie grosze, ze nawet gdy zamówiliśmy cos co nam nie smakowało, nie żal było, żeby polowe zostawić. Najprostszy przykład. Świeży sok z owoców piliśmy praktycznie codziennie. W restauracji ceny wahały się od 20.000 do 40.000IDR, czyli jakieś 5-7zł, a w budce przy ulicy? 7.000IDR, czyli 2zł. Różnica w smaku? Kolosalna. Sok z restauracji był rozcieńczany wodą, do tego stopnia ze jak nie zamieszałeś to nie wiedziałeś, jaki ma smak ta "woda". Sok z budki to kawałek owocu np. papaja i do tego 3 (!) łyżki wody, odrobinka lodu i nic więcej — czysty owoc! Absolutna rewelacja :D
Kokos (3zdjecia na dole) to koszt rzędu 10.000IDR - 20.000IDR (2,5-5zł), jak się utargowaliśmy. Szaszłyki w budce pieczone na Twoich oczach na ogniu z sosem orzechowym to koszt 10.000IDR (1zł) za jedna sztukę. W knajpie za kilka szaszłyków i dwa soki zapłaciliśmy 371.000IDR, czyli 111zł! Różnica spora prawda? A ile za pozywna zupe, ktora trzyala nas do popludnia i nie czulismy glodu? 9.000IDR (2,7zl) za miseczke :D
Któregoś dnia jadąc sobie droga zatrzymaliśmy się przy malej "restauracyjce". W środku dwa stoliki a na zewnątrz duży grill — załapaliśmy się na świeżo pieczoną rybkę. Mówcie mi co chcecie, ale to była najlepsza ryba, jaka kiedykolwiek jadłam! Dostaliśmy do niej ryz, trzy sosy i...miseczkę z sokiem z cytryny, by umyć ręce — przecież tam każdy je rękoma! Za porządna wyżerkę (od stołu nie umiałam wstać byłam tak najedzona) + picie zapłaciliśmy 90.000IDR, czyli jakieś 27zl - za nasza dwójkę!

Nasłuchałam się od wielu osób, że trzeba uważać co i jak się je w Azji, ze niebezpiecznie, ze można nabyć się wirusa, grypy żołądkowej itd itp. My nie mieliśmy nic! Świetna możliwość, żeby zaoszczędzić trochę grosza, by poznać życie tamtejszych ludzi, poobserwować ich, może akurat uda się porozmawiać. Siadaliśmy z tubylcami przy dużym stole i bez znajomości słowa po angielsku z ich strony mogliśmy się dogadać — po kolei wręczano nam do rak różne sosy, by moc doprawić nasze jedzenie. Gestem pocierania się po brzuchu wiedzieliśmy że wtedy smakuje najlepiej. Takich przeżyć nie da wam żadna wykwintna restauracja!

Ja nie mowie, ze ja nie lubię eleganckich knajp. Lubię, bardzo! I lubię się odwalić w fajna kieckę, żeby móc zjeść wspólnie kolacje, bądź napić się drinka. Ale tak to ja się bawię u siebie, a będąc na urlopie tysiące kilometrów od domu chcę chłonąc tamtejszy klimat.

Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image

Dodaj Komentarz

Komentarze (5)

olajaw 27 kwietnia 2015 10:45 Odpowiedz
No w końcu zapowiada się jakaś porządna relacja z Indonezji :) Bardzo fajnie się czyta, do tego super zdjęcia, a blog jeszcze lepszy :) Czekam z niecierpliwością na ciąg dalszy, bo za miesiąc odbędziemy podobną trasę :)
fjolka27 23 maja 2015 19:02 Odpowiedz
piekna i interesujaca relacja. Po niej nie bede wciaz odkladac na pozniej wyjazdu w tym kierunku, a juz 3ci roz zwlekam.
popcarol 18 czerwca 2015 19:32 Odpowiedz
Ale super:) Dałam się właśnie namówić na Bali:)poproszę jeszcze o małe podsumowanie kosztów i namiary hotelowe, jeśli można? :) pozdrawiam!!
praxedes 13 września 2016 17:43 Odpowiedz
świetna relacja i fantastyczne zdjęcia. Jaki to aparat?
agata-szerlag 15 września 2016 06:35 Odpowiedz
praxedes, na tamtym urlopie fotografowalam nikonem d7100 i d5100. mialam kita 24-105mm i stalke 50mm. pod koniec urlopu d5100 wylaowal w oceanie ::D:D:D