Niestety wejście z dużym plecakiem (w moim przypadku 28 litrów) jest zabronione. Po krótkiej kłótni musiałam zostawić bagaż w budce pana biletera, co kosztowało mnie 50 INR… Teren, na którym znajdują się świątynie jest bardzo czysty i zadbany. Drzewka mają pobielone pnie, żywopłoty są równo przycięte, nie ma litości dla chwastów na trawnikach.
Ściany świątyń pokryte są głębokimi reliefami, które głównie przedstawiają scenki rodzajowe z życia mieszkańców okolicznych wiosek, jakie rozgrywało się za czasów dynastii Czandela, kiedy to powstały owe świątynie (X - XII wiek). Oczywiście największą uwagą zwiedzających cieszą się przedstawienia erotyczne (niektóre wręcz erotyczno-akrobatyczne). Rytmiczne układy splątanych ze sobą postaci przykuwają wzrok. Misternie rzeźbione pełne wargi, nabrzmiałe piersi o sterczących sutkach, zmysłowo przymknięte oczy, wygięte w ekstazie postacie kobiet i mężczyzn… Nic dziwnego, że już 30 lat temu UNESCO wpisało zespół świątynny w Khajuraho na listę światowego dziedzictwa
;) Małe ostrzeżenie: uważajcie na strażników - poważnie traktują swoje obowiązki! W pewnym momencie, w czasie robienia zdjęcia pod ścianą jednej ze świątyń, wspięłam się odrobinę za wysoko… i nagle ujrzałam wygrażającego mi kijem strażnika, który był gotów sprać mnie, gdybym w porę nie zeskoczyła i nie zeszła mu z oczu.
Gdy nacieszyliśmy oczy fikuśnymi rzeźbami, wstąpiliśmy na szklaneczkę lassi do poniższego przybytku. Polecam! Mają dłuuugą listę smaków, szklanki są czyste, a obsługa sympatyczna
;)
Z Khajuraho mieliśmy pociąg do Varanasi, który odjeżdżał w środku nocy. Darowaliśmy więc sobie opłatę za nocleg i wieczorem na piechotę udaliśmy się na dworzec, oddalony od “centrum” o jakieś 7 kilometrów. Oczywiście ciągle podjeżdżały do nas tuk-tuki i skutery, których kierowcy oferowali nam podwózkę za coraz bardziej atrakcyjną stawkę. Dzięki temu, że trasę zdecydowaliśmy się pokonać na własnych nogach, mogliśmy po drodze podziwiać - wówczas jeszcze zamknięte - lotnisko. Wielki, szklany terminal robił wrażenie. Nieopodal mijaliśmy kilka skleconych z byle czego namiotów, w których mieszkają najbiedniejsi. Ten widok to jedno z moich najsmutniejszych wspomnień z Indii.
Nasz pociąg odjeżdżał o 01:30. Na dworcu w Khajuraho spędziliśmy więc kilka godzin. Trochę obserwowaliśmy ludzi, trochę drzemaliśmy. Dłuższą chwilę rozmawialiśmy z miejscowymi chłopakami, którzy mówili trochę po angielsku. Pytali o Polskę, czy palimy papierosy, czy mamy w Polsce pociągi… Na pociąg czekał prawdziwy tłum z ogromnymi bagażami. Jakimś cudem wszyscy się zmieściliśmy i o 11:00 dojechaliśmy do Varanasi.
jedzenie: lassi w Lassi Corner w Khajuraho - 50 INR obiad w Hotelu Nirvana - paneer butter masala 160 INR/os@Pawo mówisz-masz
;)
Gdy tylko pomyślę o Varanasi, słyszę w głowie dwa słowa: “Boat, sir?” Słyszałam je tam dosłownie co chwilę. Nie da się przejść trzydziestu metrów wzdłuż Gangesu, nie będąc chociaż raz zaczepionym przez przedsiębiorczych mężczyzn, którzy oferują wycieczkę łódką (“Sir, boat? Sir?”). Najwięcej osób korzysta z tej atrakcji o świcie. Wypłynięcie na rzekę pozwala z lepszej perspektywy spojrzeć na ludzi, którzy dokonują rytualnego oczyszczenia poprzez obmycie się w wodach Gangesu. Przypomina to nieco ludzkie safari - łódka podpływa całkiem blisko, a uzbrojeni w aparaty turyści pstrykają zdjęcia.
Za namową gospodarza hostelu, w którym spaliśmy, wczesnym rankiem udaliśmy się nad Ganges, żeby podziwiać wschód słońca. Niestety słońce zobaczyliśmy dopiero, gdy już dość wysoko uniosło się ponad horyzont… Wcześniej nie dało rady przebić się przez smog unoszący się nad miastem.
Mogliśmy za to zaobserwować pranie, jakie odbywa się u stóp ghatów - między śmieciami, fekaliami, psami i krowami. Kilkunastu mężczyzn tłucze mokrymi ubraniami o kamienne płyty na podpórkach, umieszczone nad powierzchnią wody. Wyprane w ten sposób koszule, wielobarwne sari i niegdyś białe prześcieradła hotelowe są rzucane na brzeg. Część rzeczy zostaje rozwieszona na sznurach. Reszta ląduje na ziemi, na kamiennych płytach ghat, po których poprzedniego dnia przechadzały się krowy, zostawiając za sobą wonne placki. Poprzedniego dnia odchody zostały skrzętnie zebrane - krowi kał ma duże znaczenie w hinduizmie: m.in. wysuszony służy do rozpalania rytualnych ognisk, a w połączeniu z wodą używany jest do czyszczenia naczyń liturgicznych. Powszechnie jest wykorzystywany także jako opał.
Mieliśmy okazję obserwować ceremonię palenia zwłok. O ile patrzeć można z bliska, to próba zrobienia zdjęcia nawet z dość sporej odległości wymaga trochę manewrów. Fotografowanie jest zakazane. Obecni dookoła Hindusi - nawet ci nie związani ze zmarłym - zwracają baczną uwagę na turystów. Wyciągnięty aparat budził natychmiastową reakcję, czasem dość agresywną, czasem po prostu w ostrzegawczym tonie. Najbardziej znanym z ceremonii kremacji miejscem w Varanasi jest ghat Manikarnika, gdzie piętrzą się stosy drewna przeznaczonego na sprzedaż.
Wieczorem zajęliśmy strategiczną pozycję w ghacie Dashashwamedh, żeby oglądać ceremonię aarti - skomplikowany, trwający około 1,5 godziny hinduistyczny rytuał, odbywający się każdego wieczora. Towarzyszą mu specjalna muzyka i dźwięk dzwonków. Ważną rolę odgrywa w nim światło świec, ofiarowywane bóstwu Gangi. Po zakończonej ceremonii setki zapalonych świec ozdobionych wiankami unoszą się na rzece, tworząc malowniczą scenerię, którą chętnie wykorzystują posiadacze łódek (“Boat, sir?”). To drugi - po wschodzie słońca - moment w ciągu dnia, gdy wielu turystów wynajmuje łódkę, aby z jej pokładu obserwować barwną i głośną ceremonię.
Nad brzegiem Gangesu przesiedzieliśmy większą część dnia, po prostu obserwując życie, jakie toczy się na ghatach. Podchodzili do nas najróżniejsi dziwacy, chcący czytać nam z ręki, błogosławić albo wypożyczyć łódkę (“Boat? Sir, boat?”). Znane dotąd z filmów czy relacji obrazy - rytualne kąpiele w Gangesie, święte krowy, świętych mężów (sadhu) - mogliśmy oglądać na własne oczy. Varanasi dla mnie ma niesamowity klimat, jest w tym mieście coś hipnotyzującego. Zdecydowanie najbardziej zapadło mi w pamięć, i jeżeli miałabym wrócić do któregoś z odwiedzonych w Indiach miast, z pewnością byłoby to Varanasi.
-- 05 Sty 2017 19:38 --
Chociaż najbardziej przyciągającym miejscem w Varanasi jest nabrzeże Gangesu, warto zapuścić się też w labirynt wąskich uliczek starego miasta. Można tam podpatrzeć codzienne życie mieszkańców: ich mikroskopijne sklepiki czy warsztaty, bawiące się dzieci, kobiety gotujące coś w progach domów. Nad głowami od czasu do czasu przeskakują małpy, wieszają się na kablach niczym na lianach a zza rogu nagle majestatycznym krokiem wychodzi krowa. Czasem wśród obdrapanych, pokrytych plątaniną kabli budynków można dostrzec prawdziwe perełki architektury kolonialnej. W Varanasi widzieliśmy kilka pięknych, drewnianych domów z misternie rzeźbionymi drzwiami, ażurowymi balustradami. Wszystkie niestety mocno zaniedbane, w większości sprawiały wrażenie niezamieszkałych.
Ściany budynków, zwłaszcza narożnych, pokrywają wielobarwne reklamy hosteli, szkół jogi czy knajpek. Dla niektórych sam fakt istnienia na TripAdvisorze jest czymś, czym warto się pochwalić (już mniejsza o opinie...).
Zabłąkaliśmy się w okolice rozsławionego przez Lonely Planet “Blue Lassi” - malutkiego lokalu specjalizującego się w tym pysznym, mlecznym napoju. Wzmianka o tym miejscu w przewodniku LP zapewniła niekończącą się rzekę klientów. W środku oczywiście sami turyści
:) Ceny też dla turystów… Ale warto. Lassi jest pięknie podane i naprawdę smaczne.
Na jednej z bardzieju uczęszczanych uliczek wiodących do ghatów upatrzyliśmy sobie miejsce na posiłki. Szczególnie posmakowała nam dosa - cienki, chrupiący naleśnik z farszem i sosami.
Po prawie dwóch dobach spędzonych w świętym mieście przyszła pora na kolejne. Jeszcze oszołomieni niesamowitym klimatem Varanasi wsiedliśmy w nocny pociąg do Kalkuty.
Kalkuta.
Moje notatki z Kalkuty zaczynają się tak: “Dojechaliśmy do Kalkuty i w 5 minut po wyjściu z pociągu mieliśmy dosyć. Kupa ludzi, duchota niesamowita, nie widać nieba ani słońca przez smog. Gorąco i obleśnie. Kleiliśmy się cali po nocy w pociągu, a powietrze kleiło się do nas. Syf jak wszędzie, chociaż w dużo ładniejszym otoczeniu. Ulice są szerokie, działają nawet światła, jest sporo całkiem ładnych domów i nawet zieleni. Zdecydowanie najbardziej uporządkowane z miast, które odwiedziliśmy, ale i tak syf.”
Oczywiście to tylko wrażenia z centrum, do tego zapisane na gorąco. W Kalkucie byliśmy bardzo krótko, zaledwie kilka godzin. Mocno zmęczeni nocną jazdą, odwodnieni i wycieńczeni utrzymującymi się od tygodnia dolegliwościami żołądkowymi nie mieliśmy specjalnej ochoty na zwiedzanie. Po opuszczeniu dworca kolejowego Howrah Junction przeszliśmy przez most Howrah, będący jednym z najbardziej ruchliwych na świecie. Po drugiej stronie rzeki znajduje się ghat Mallick, na który można spoglądać z góry, będąc już przy końcu mostu. Mieści się tam targ kwiatów, gdzie mieszkańcy kupują wieńce wykorzystywane przy modlitwach czy różnych ceremoniach. Ilości kwiatów dorównuje ilość śmieci, po których stąpają sprzedawcy i klienci. Nieco dalej grupa ludzi pierze ubrania, myje zęby i kąpie się w rzece.
Skierowaliśmy się w stronę centralnego dworca autobusowego. Po drodze czuliśmy się coraz gorzej. Przede wszystkim dosłownie dusiło nas w gardle od smogu, spalin i unoszącego się w powietrzu kurzu. Zmęczenie dolegliwościami żołądkowymi też dawało o sobie znać. Postanowiliśmy więc nie męczyć się chodzeniem po mieście i od razu jechać na lotnisko, żeby przybliżyć się trochę do odlotu na Andamany. Na dość chaotycznie zorganizowanym dworcu odnaleźliśmy właściwy autobus i po długiej jeździe około 13:00 dotarliśmy na lotnisko. Wielki, przeszklony budynek sprawiał zachęcające wrażenie - cieszyliśmy się na myśl o klimatyzacji i rozłożeniu się gdzieś w miłym kącie. Niestety okazało się, że nie możemy wejść na lotnisko O_o Wstęp mają tylko osoby posiadające bilet na samolot odlatujący danego dnia. Na naszych biletach do Port Blair widniała godzina 05:20, kategorycznie więc odmówiono nam wstępu. Dowiedzieliśmy się, że będziemy mogli wejść dopiero po północy.
Postanowiliśmy więc dla zabicia czasu pokręcić się trochę po okolicy, ale już po około 30 minutach minutach zrezygnowaliśmy z tego spaceru. Hałas i smród spalin nas pokonały. Wróciliśmy na lotnisko i dla zabicia czasu obserwowaliśmy niekończący się sznur charakterystycznych, żółtych taksówek, które co kilka minut podjeżdżały pod terminal. Później rozłożyliśmy się wygodnie na trawniku, gdzie było bardzo przyjemnie. Po chwili za naszym przykładem poszło jeszcze kilka osób, ale zaraz zjawił się lotniskowy strażnik i wszystkich przegonił. Zakaz leżenia na trawie.
Przenieśliśmy się więc do jedynej restauracji, jaka znajdowała się w budynku bezpośrednio sąsiadującym z terminalem (“9 players”) z zamiarem przesiedzenia tam jak najdłużej się da. Już na wejściu przekonaliśmy się, że “9 players” pretenduje do miana prawdziwej, eleganckiej restauracji. Przywitał nas odźwierny w szarej liberii i białych nakładkach na buty, które upodobniły go do międzywojennego dżentelmena. Zamaszyście otworzył przed nami drzwi i naszym oczom ukazało się pozornie eleganckie wnętrze. Po złożeniu zamówienia zaczęliśmy przyglądać się otoczeniu. Nasza uwagę przykuł jeden z klenerów, który szarą od brudu, postrzępioną szmatą (bo już nawet nie ścierką) pieczołowicie wycierał stos mokrych talerzy. Za chwilę te talerze znalazły się na naszym stoliku. Razem z nimi pojawił się zamówiony ryż. Nic to, że zamawiałam wegetariański - moja porcja była pełna zmielonego kurczaka. Prawdziwa niespodzianka czekała jednak na mnie w toalecie: na otwartym sedesie leżała deska, a na niej wielka cegła. Przynajmniej przekaz tej instalacji był jasny: nie korzystać z toalety. Gdy po ośmiu dniach - wracając z Andamanów - wstąpiliśmy tu ponownie, deska nadal leżała na swoim miejscu
;)
W końcu musieliśmy opuścić gościnne progi restauracji i poszukać miejsca na przeczekanie do momentu, aż będziemy mogli wejść na lotnisko. Znaleźliśmy je nieopodal jednego z wejść do terminala - znajduje się tam dość spora, wydzielona strefa, gdzie swoje stanowiska mają biura podróży i linie lotnicze. Opatuleni szczelnie w polary (klimatyzacja była bezlitosna), trochę drzemiąc a trochę czytając, doczekaliśmy północy i już legalnie, z biletami na dany dzień, przenieśliśmy się do głównej hali. Odprawa poszła sprawnie i wczesnym rankiem odlecieliśmy na Andamany. Ale to już zupełnie inne Indie
;)
Wybrane koszty z tej części podróży:
transport: bus VS1 Kalkuta Esplanade - Airport 2 x50 INR
jedzenie: Kalkura restauracja przy lotnisku 9 Players - vege noodles 150 INR Kalkura restauracja przy lotnisku 9 Players - egg fried rice 150 INRczęść III. Andamany - dobrze jest na tydzień utknąć w raju.
Taaak. Takie Indie to ja lubię
:) Czysta woda, jasny piasek, leniwie kołyszące się na falach kolorowe łódki, błękitne niebo... Niebo! Widać niebo! Cudownie ciepło, słonecznie i leniwie. Po prostu raj.
Z Kalkuty wystartowaliśmy punktualnie, podróż minęła szybko i przyjemnie. Wnętrze samolotu Air India kojarzyło mi się trochę ze starym PKS-em, ale może to przez te pokrowce na fotelach… Wśród pasażerów widać było kilka młodych małżeństw udających się w podróż poślubną. Świeżo upieczone żony łatwo rozpoznać po mehendi na ich dłoniach czy stopach - misterne wzory malowane henną przyciągają wzrok. W czasie lotu podano posiłek, ale niestety mój żołądek zaprotestował na sam zapach i nie mogłam nic zjeść.
Na lotnisku w Port Blair po pasażerów podjechał autobusik, ale został całkowicie zignorowany i cały tłum beztrosko podreptał na skróty przez płytę do terminala. Tam przy kontroli paszportowej czekała nas krótka rozmowa na temat naszego pobytu - po co, skąd, na jak długi, gdzie już byliśmy - jak przy wjeździe do innego państwa. Aby dostać się na teren Andamanów (i Nikobarów) potrzebne jest pozwolenie, wydawane turystom niezależnie od wizy indyjskiej. Dostaliśmy niewielkie kartki, na których oprócz pieczątek wymienione były wszystkie nakazy i zakazy, jakie obowiązują podczas pobytu na wyspach. Po dopełnieniu formalności wyszliśmy z lotniska i tuk tukiem podjechaliśmy do portu Phoenix Bay, gdzie zamierzaliśmy spróbować kupić bilety na prom płynący na Havelock Island.
Po wejściu do budynku, w którym znajdują się kasy, naszym oczom ukazały się już uformowane, ciasno zbite kolejki. W jednej z nich znajdować się mogły tylko kobiety, stanęłam więc na końcu i grzecznie czekałam na otwarcie okienka. Pod sufitem cały czas szalały wentylatory. Tuż po 9:00 rozpoczęła się sprzedaż. I walka. Walka na łokcie, kolana i barki. Kobiety były twarde, ale podjęłam wyzwanie i dopchałam się do okienka. Tam po przedstawieniu pozwolenia na wjazd kupiłam bilety, szczęśliwie na ten sam dzień były jeszcze miejsca. Nie można kupić biletu tylko w jedną stronę - od razu trzeba brać bilet powrotny. Pozostało nam oczekiwanie na prom. Trochę pospacerowaliśmy po Port Blair, aż w końcu udaliśmy się do przystani. Gdy do pomostu w Port Blair podpłynął ten oto wrak okręt, z dumnym napisem na nadbudówce: “safety first”, od razu wiedziałam, że to właśnie on zawiezie nas na naszą rajską wyspę
;)
Na pokładzie nie było rajsko. Przede wszystkim mieliśmy miejsca pod pokładem, gdzie na maksa pracowała klimatyzacja. Było jak w lodówce. Jednak najgorsze przyszło po kilkunastu minutach rejsu: objawiła się u mnie choroba morska. Do tej pory płynęłam promem tylko przez kanał La Manche, jednak tam nic mi nie doskwierało. Teraz nie wiedziałam co ze sobą zrobić. Było mi na przemian zimno i gorąco, niedobrze i jeszcze gorzej. Sama nie wiem, ile razy wdrapywałam się po stromych schodkach do obskurnej “toalety”, której drzwi się nie zamykały, a po ścianach łaziły tłuste karaluchy. W drodze powrotnej byłam już o tyle mądrzejsza, że nie zjadłam nic przed wejściem na prom i w ogóle nie zeszłam pod pokład - całą drogę siedziałam albo stałam na świeżym powietrzu, patrząc na wodę albo daleki brzeg. Ale teraz, gdy po ponad dwóch godzinach przybijaliśmy do Havelock, byłam ledwo żywa. Na przystani czekał na nas tuktuk wysłany przez właściciela ośrodka, w którym mieliśmy zamieszkać - Emerald Gecko. Miejsce to od razu bardzo nam się spodobało.
Na przylegającym bezpośrednio do plaży terenie, wśród palm, znajduje się kilkanaście bambusowych chatek o różnym standardzie. My mieliśmy dwukondygnacyjny domek z małą “werandą”: na dole prysznic i umywalka, na górze łóżko z chroniącą przed owadami moskitierą. Pod sufitem niezbędny wentylator. Do plaży trzy kroki
:) Oprócz chatek w ośrodku znajdował się budynek recepcji, toalety oraz restauracja, gdzie codziennie rano jedliśmy śniadania. Wieczorem można było rozłożyć się wygodnie na kanapach i popijając piwo słuchać chilloutowej muzyki. Od razu zaczęliśmy żałować, że zostajemy tu tylko dwa dni. Nie wiedzieliśmy jeszcze, że utkniemy jednak na nieco dłużej...
Andamany - ciąg dalszy.
Dlaczego utknęliśmy w tym rajskim miejscu?
Na wyspie Havelock mieliśmy spędzić dwie noce. Później w planach był lot powrotny na kontynentalne Indie, a dokładnie do Czennaj. Mieliśmy też kupione bilety na pociąg z Czennaj do Maduraj, skąd autobusem zamierzaliśmy dotrzeć do Koczin, a stamtąd do Kuala Lumpur. Niestety (a może stety?) nie dane nam było odwiedzić południowych Indii.
Jako że nie posiadamy tableta, a telefony mamy archaiczne, nie mieliśmy podczas podróży ciągłego dostępu do internetu. Nie śledziliśmy na bieżąco wydarzeń na świecie, do tego właśnie wylądowaliśmy na niesamowicie chilloutowej wyspie. Nie zdawaliśmy więc sobie sprawy z tego, że na południu Indii od wielu dni padają intensywne deszcze i ogromne tereny są zalane. Dopiero zaniepokojona rodzina i znajomi wszczęli smsowy alarm. Wiadomości w necie nie były optymistyczne: “Na międzynarodowym lotnisku w Madrasie panuje chaos. Woda podmyła pasy startowe. Niemożliwe są starty i lądowania. Lotnisko jest zamknięte do odwołania”. Zdjęcie samolotów stojących w wodzie na lotnisku w Chennai nie pozostawiało żadnych wątpliwości: nie polecimy tam. Musieliśmy więc trochę przeorganizować plany. Nieoceniona była pomoc kumpla w Polsce, który szybko wyszukał i kupił nam najtańsze i najlepsze w tej sytuacji bilety - z Port Blair do Kalkuty i z Kalkuty do Kuala Lumpur - oba loty w ten sam dzień. Dzięki temu idealnie zdążyliśmy na kolejny lot, a cała sytuacja nie wpłynęła na dalszą podróż. Tylko trochę na finanse
;) Ale trudno, nie mieliśmy wyjścia. Okazało się, że przez sytuację na lotnisku w Czennaj wielu turystów postanowiło “uciekać” do Kalkuty i mieliśmy naprawdę spore szczęście, że załapaliśmy się na te bilety. I tak zamiast trzech dni spędziliśmy na Andamanach cały tydzień
;)
Cóż było począć. Mając już nowe bilety, uspokojeni, oddaliśmy się błogiemu nicnierobieniu. Najbliżej naszej chatki (jakieś 300 metrów) znajdowała się plaża nr 5 - niezbyt szeroka i pokryta wyrzucanymi przez fale roślinami i skorupiakami. To dobra plaża do czytania w cieniu drzew czy spacerów o wschodzie słońca, jednak do pływania się nie nadaje - woda jest płytka nawet bardzo daleko od brzegu. Do tego dno składa się z bulwiastych, śliskich kamieni, a chodzenie po nich nie zalicza się do przyjemności. Moim ulubionym zajęciem stało się podglądanie skorupiaków - filigranowych, niemal przezroczystych krabików i potężnych krabów pustelników z grubą skorupą.
@wilk.karolinaO nieee, już myślałam, że nikt tego nie odgrzebie i cichaczem ta niedokończona relacja, której widmo ciągnie się za mną od stycznia, przepadnie w czeluściach forum... Ale chyba będę musiała ją skończyć, skoro ktoś tu jednak zagląda
:shock:
Niestety wejście z dużym plecakiem (w moim przypadku 28 litrów) jest zabronione. Po krótkiej kłótni musiałam zostawić bagaż w budce pana biletera, co kosztowało mnie 50 INR… Teren, na którym znajdują się świątynie jest bardzo czysty i zadbany. Drzewka mają pobielone pnie, żywopłoty są równo przycięte, nie ma litości dla chwastów na trawnikach.
Ściany świątyń pokryte są głębokimi reliefami, które głównie przedstawiają scenki rodzajowe z życia mieszkańców okolicznych wiosek, jakie rozgrywało się za czasów dynastii Czandela, kiedy to powstały owe świątynie (X - XII wiek). Oczywiście największą uwagą zwiedzających cieszą się przedstawienia erotyczne (niektóre wręcz erotyczno-akrobatyczne). Rytmiczne układy splątanych ze sobą postaci przykuwają wzrok. Misternie rzeźbione pełne wargi, nabrzmiałe piersi o sterczących sutkach, zmysłowo przymknięte oczy, wygięte w ekstazie postacie kobiet i mężczyzn… Nic dziwnego, że już 30 lat temu UNESCO wpisało zespół świątynny w Khajuraho na listę światowego dziedzictwa ;) Małe ostrzeżenie: uważajcie na strażników - poważnie traktują swoje obowiązki! W pewnym momencie, w czasie robienia zdjęcia pod ścianą jednej ze świątyń, wspięłam się odrobinę za wysoko… i nagle ujrzałam wygrażającego mi kijem strażnika, który był gotów sprać mnie, gdybym w porę nie zeskoczyła i nie zeszła mu z oczu.
Gdy nacieszyliśmy oczy fikuśnymi rzeźbami, wstąpiliśmy na szklaneczkę lassi do poniższego przybytku. Polecam! Mają dłuuugą listę smaków, szklanki są czyste, a obsługa sympatyczna ;)
Z Khajuraho mieliśmy pociąg do Varanasi, który odjeżdżał w środku nocy. Darowaliśmy więc sobie opłatę za nocleg i wieczorem na piechotę udaliśmy się na dworzec, oddalony od “centrum” o jakieś 7 kilometrów. Oczywiście ciągle podjeżdżały do nas tuk-tuki i skutery, których kierowcy oferowali nam podwózkę za coraz bardziej atrakcyjną stawkę. Dzięki temu, że trasę zdecydowaliśmy się pokonać na własnych nogach, mogliśmy po drodze podziwiać - wówczas jeszcze zamknięte - lotnisko. Wielki, szklany terminal robił wrażenie. Nieopodal mijaliśmy kilka skleconych z byle czego namiotów, w których mieszkają najbiedniejsi. Ten widok to jedno z moich najsmutniejszych wspomnień z Indii.
Nasz pociąg odjeżdżał o 01:30. Na dworcu w Khajuraho spędziliśmy więc kilka godzin. Trochę obserwowaliśmy ludzi, trochę drzemaliśmy. Dłuższą chwilę rozmawialiśmy z miejscowymi chłopakami, którzy mówili trochę po angielsku. Pytali o Polskę, czy palimy papierosy, czy mamy w Polsce pociągi… Na pociąg czekał prawdziwy tłum z ogromnymi bagażami. Jakimś cudem wszyscy się zmieściliśmy i o 11:00 dojechaliśmy do Varanasi.
Najważniejsze koszty w tej części podróży:
transport:
bilet Agra - Khajuraho (Udz Kurj Exp) - AC 3 Tier
1431 INR
tuk-tuk Khajuraho Railway St - Hotel Khajuraho
100 INR
bilet Khajuraho - Mahoba (Kurj Nzm Exp ) - sleeper
379 INR
bilet Mahoba - Varanasi (Bundelkhand Exp) - AC 3 Tier
1359 INR
nocleg:
Hotel NIrvana w Khajuraho - 880 INR2/os
zwiedzanie:
Khajuraho West Tempels2 x 250 INR
jedzenie:
lassi w Lassi Corner w Khajuraho - 50 INR
obiad w Hotelu Nirvana - paneer butter masala 160 INR/os@Pawo mówisz-masz ;)
Gdy tylko pomyślę o Varanasi, słyszę w głowie dwa słowa: “Boat, sir?” Słyszałam je tam dosłownie co chwilę. Nie da się przejść trzydziestu metrów wzdłuż Gangesu, nie będąc chociaż raz zaczepionym przez przedsiębiorczych mężczyzn, którzy oferują wycieczkę łódką (“Sir, boat? Sir?”). Najwięcej osób korzysta z tej atrakcji o świcie. Wypłynięcie na rzekę pozwala z lepszej perspektywy spojrzeć na ludzi, którzy dokonują rytualnego oczyszczenia poprzez obmycie się w wodach Gangesu. Przypomina to nieco ludzkie safari - łódka podpływa całkiem blisko, a uzbrojeni w aparaty turyści pstrykają zdjęcia.
Za namową gospodarza hostelu, w którym spaliśmy, wczesnym rankiem udaliśmy się nad Ganges, żeby podziwiać wschód słońca. Niestety słońce zobaczyliśmy dopiero, gdy już dość wysoko uniosło się ponad horyzont… Wcześniej nie dało rady przebić się przez smog unoszący się nad miastem.
Mogliśmy za to zaobserwować pranie, jakie odbywa się u stóp ghatów - między śmieciami, fekaliami, psami i krowami. Kilkunastu mężczyzn tłucze mokrymi ubraniami o kamienne płyty na podpórkach, umieszczone nad powierzchnią wody. Wyprane w ten sposób koszule, wielobarwne sari i niegdyś białe prześcieradła hotelowe są rzucane na brzeg. Część rzeczy zostaje rozwieszona na sznurach. Reszta ląduje na ziemi, na kamiennych płytach ghat, po których poprzedniego dnia przechadzały się krowy, zostawiając za sobą wonne placki. Poprzedniego dnia odchody zostały skrzętnie zebrane - krowi kał ma duże znaczenie w hinduizmie: m.in. wysuszony służy do rozpalania rytualnych ognisk, a w połączeniu z wodą używany jest do czyszczenia naczyń liturgicznych. Powszechnie jest wykorzystywany także jako opał.
Mieliśmy okazję obserwować ceremonię palenia zwłok. O ile patrzeć można z bliska, to próba zrobienia zdjęcia nawet z dość sporej odległości wymaga trochę manewrów. Fotografowanie jest zakazane. Obecni dookoła Hindusi - nawet ci nie związani ze zmarłym - zwracają baczną uwagę na turystów. Wyciągnięty aparat budził natychmiastową reakcję, czasem dość agresywną, czasem po prostu w ostrzegawczym tonie. Najbardziej znanym z ceremonii kremacji miejscem w Varanasi jest ghat Manikarnika, gdzie piętrzą się stosy drewna przeznaczonego na sprzedaż.
Wieczorem zajęliśmy strategiczną pozycję w ghacie Dashashwamedh, żeby oglądać ceremonię aarti - skomplikowany, trwający około 1,5 godziny hinduistyczny rytuał, odbywający się każdego wieczora. Towarzyszą mu specjalna muzyka i dźwięk dzwonków. Ważną rolę odgrywa w nim światło świec, ofiarowywane bóstwu Gangi. Po zakończonej ceremonii setki zapalonych świec ozdobionych wiankami unoszą się na rzece, tworząc malowniczą scenerię, którą chętnie wykorzystują posiadacze łódek (“Boat, sir?”). To drugi - po wschodzie słońca - moment w ciągu dnia, gdy wielu turystów wynajmuje łódkę, aby z jej pokładu obserwować barwną i głośną ceremonię.
Nad brzegiem Gangesu przesiedzieliśmy większą część dnia, po prostu obserwując życie, jakie toczy się na ghatach. Podchodzili do nas najróżniejsi dziwacy, chcący czytać nam z ręki, błogosławić albo wypożyczyć łódkę (“Boat? Sir, boat?”). Znane dotąd z filmów czy relacji obrazy - rytualne kąpiele w Gangesie, święte krowy, świętych mężów (sadhu) - mogliśmy oglądać na własne oczy. Varanasi dla mnie ma niesamowity klimat, jest w tym mieście coś hipnotyzującego. Zdecydowanie najbardziej zapadło mi w pamięć, i jeżeli miałabym wrócić do któregoś z odwiedzonych w Indiach miast, z pewnością byłoby to Varanasi.
-- 05 Sty 2017 19:38 --
Chociaż najbardziej przyciągającym miejscem w Varanasi jest nabrzeże Gangesu, warto zapuścić się też w labirynt wąskich uliczek starego miasta. Można tam podpatrzeć codzienne życie mieszkańców: ich mikroskopijne sklepiki czy warsztaty, bawiące się dzieci, kobiety gotujące coś w progach domów. Nad głowami od czasu do czasu przeskakują małpy, wieszają się na kablach niczym na lianach a zza rogu nagle majestatycznym krokiem wychodzi krowa. Czasem wśród obdrapanych, pokrytych plątaniną kabli budynków można dostrzec prawdziwe perełki architektury kolonialnej. W Varanasi widzieliśmy kilka pięknych, drewnianych domów z misternie rzeźbionymi drzwiami, ażurowymi balustradami. Wszystkie niestety mocno zaniedbane, w większości sprawiały wrażenie niezamieszkałych.
Ściany budynków, zwłaszcza narożnych, pokrywają wielobarwne reklamy hosteli, szkół jogi czy knajpek. Dla niektórych sam fakt istnienia na TripAdvisorze jest czymś, czym warto się pochwalić (już mniejsza o opinie...).
Zabłąkaliśmy się w okolice rozsławionego przez Lonely Planet “Blue Lassi” - malutkiego lokalu specjalizującego się w tym pysznym, mlecznym napoju. Wzmianka o tym miejscu w przewodniku LP zapewniła niekończącą się rzekę klientów. W środku oczywiście sami turyści :) Ceny też dla turystów… Ale warto. Lassi jest pięknie podane i naprawdę smaczne.
Na jednej z bardzieju uczęszczanych uliczek wiodących do ghatów upatrzyliśmy sobie miejsce na posiłki. Szczególnie posmakowała nam dosa - cienki, chrupiący naleśnik z farszem i sosami.
Po prawie dwóch dobach spędzonych w świętym mieście przyszła pora na kolejne. Jeszcze oszołomieni niesamowitym klimatem Varanasi wsiedliśmy w nocny pociąg do Kalkuty.
Kalkuta.
Moje notatki z Kalkuty zaczynają się tak: “Dojechaliśmy do Kalkuty i w 5 minut po wyjściu z pociągu mieliśmy dosyć. Kupa ludzi, duchota niesamowita, nie widać nieba ani słońca przez smog. Gorąco i obleśnie. Kleiliśmy się cali po nocy w pociągu, a powietrze kleiło się do nas. Syf jak wszędzie, chociaż w dużo ładniejszym otoczeniu. Ulice są szerokie, działają nawet światła, jest sporo całkiem ładnych domów i nawet zieleni. Zdecydowanie najbardziej uporządkowane z miast, które odwiedziliśmy, ale i tak syf.”
Oczywiście to tylko wrażenia z centrum, do tego zapisane na gorąco. W Kalkucie byliśmy bardzo krótko, zaledwie kilka godzin. Mocno zmęczeni nocną jazdą, odwodnieni i wycieńczeni utrzymującymi się od tygodnia dolegliwościami żołądkowymi nie mieliśmy specjalnej ochoty na zwiedzanie. Po opuszczeniu dworca kolejowego Howrah Junction przeszliśmy przez most Howrah, będący jednym z najbardziej ruchliwych na świecie. Po drugiej stronie rzeki znajduje się ghat Mallick, na który można spoglądać z góry, będąc już przy końcu mostu. Mieści się tam targ kwiatów, gdzie mieszkańcy kupują wieńce wykorzystywane przy modlitwach czy różnych ceremoniach. Ilości kwiatów dorównuje ilość śmieci, po których stąpają sprzedawcy i klienci. Nieco dalej grupa ludzi pierze ubrania, myje zęby i kąpie się w rzece.
Skierowaliśmy się w stronę centralnego dworca autobusowego. Po drodze czuliśmy się coraz gorzej. Przede wszystkim dosłownie dusiło nas w gardle od smogu, spalin i unoszącego się w powietrzu kurzu. Zmęczenie dolegliwościami żołądkowymi też dawało o sobie znać. Postanowiliśmy więc nie męczyć się chodzeniem po mieście i od razu jechać na lotnisko, żeby przybliżyć się trochę do odlotu na Andamany. Na dość chaotycznie zorganizowanym dworcu odnaleźliśmy właściwy autobus i po długiej jeździe około 13:00 dotarliśmy na lotnisko. Wielki, przeszklony budynek sprawiał zachęcające wrażenie - cieszyliśmy się na myśl o klimatyzacji i rozłożeniu się gdzieś w miłym kącie. Niestety okazało się, że nie możemy wejść na lotnisko O_o Wstęp mają tylko osoby posiadające bilet na samolot odlatujący danego dnia. Na naszych biletach do Port Blair widniała godzina 05:20, kategorycznie więc odmówiono nam wstępu. Dowiedzieliśmy się, że będziemy mogli wejść dopiero po północy.
Postanowiliśmy więc dla zabicia czasu pokręcić się trochę po okolicy, ale już po około 30 minutach minutach zrezygnowaliśmy z tego spaceru. Hałas i smród spalin nas pokonały. Wróciliśmy na lotnisko i dla zabicia czasu obserwowaliśmy niekończący się sznur charakterystycznych, żółtych taksówek, które co kilka minut podjeżdżały pod terminal. Później rozłożyliśmy się wygodnie na trawniku, gdzie było bardzo przyjemnie. Po chwili za naszym przykładem poszło jeszcze kilka osób, ale zaraz zjawił się lotniskowy strażnik i wszystkich przegonił. Zakaz leżenia na trawie.
Przenieśliśmy się więc do jedynej restauracji, jaka znajdowała się w budynku bezpośrednio sąsiadującym z terminalem (“9 players”) z zamiarem przesiedzenia tam jak najdłużej się da. Już na wejściu przekonaliśmy się, że “9 players” pretenduje do miana prawdziwej, eleganckiej restauracji. Przywitał nas odźwierny w szarej liberii i białych nakładkach na buty, które upodobniły go do międzywojennego dżentelmena. Zamaszyście otworzył przed nami drzwi i naszym oczom ukazało się pozornie eleganckie wnętrze. Po złożeniu zamówienia zaczęliśmy przyglądać się otoczeniu. Nasza uwagę przykuł jeden z klenerów, który szarą od brudu, postrzępioną szmatą (bo już nawet nie ścierką) pieczołowicie wycierał stos mokrych talerzy. Za chwilę te talerze znalazły się na naszym stoliku. Razem z nimi pojawił się zamówiony ryż. Nic to, że zamawiałam wegetariański - moja porcja była pełna zmielonego kurczaka. Prawdziwa niespodzianka czekała jednak na mnie w toalecie: na otwartym sedesie leżała deska, a na niej wielka cegła. Przynajmniej przekaz tej instalacji był jasny: nie korzystać z toalety. Gdy po ośmiu dniach - wracając z Andamanów - wstąpiliśmy tu ponownie, deska nadal leżała na swoim miejscu ;)
W końcu musieliśmy opuścić gościnne progi restauracji i poszukać miejsca na przeczekanie do momentu, aż będziemy mogli wejść na lotnisko. Znaleźliśmy je nieopodal jednego z wejść do terminala - znajduje się tam dość spora, wydzielona strefa, gdzie swoje stanowiska mają biura podróży i linie lotnicze. Opatuleni szczelnie w polary (klimatyzacja była bezlitosna), trochę drzemiąc a trochę czytając, doczekaliśmy północy i już legalnie, z biletami na dany dzień, przenieśliśmy się do głównej hali. Odprawa poszła sprawnie i wczesnym rankiem odlecieliśmy na Andamany. Ale to już zupełnie inne Indie ;)
Wybrane koszty z tej części podróży:
transport:
bus VS1 Kalkuta Esplanade - Airport 2 x50 INR
jedzenie:
Kalkura restauracja przy lotnisku 9 Players - vege noodles 150 INR
Kalkura restauracja przy lotnisku 9 Players - egg fried rice 150 INRczęść III. Andamany - dobrze jest na tydzień utknąć w raju.
Taaak. Takie Indie to ja lubię :) Czysta woda, jasny piasek, leniwie kołyszące się na falach kolorowe łódki, błękitne niebo... Niebo! Widać niebo! Cudownie ciepło, słonecznie i leniwie. Po prostu raj.
Z Kalkuty wystartowaliśmy punktualnie, podróż minęła szybko i przyjemnie. Wnętrze samolotu Air India kojarzyło mi się trochę ze starym PKS-em, ale może to przez te pokrowce na fotelach… Wśród pasażerów widać było kilka młodych małżeństw udających się w podróż poślubną. Świeżo upieczone żony łatwo rozpoznać po mehendi na ich dłoniach czy stopach - misterne wzory malowane henną przyciągają wzrok. W czasie lotu podano posiłek, ale niestety mój żołądek zaprotestował na sam zapach i nie mogłam nic zjeść.
Na lotnisku w Port Blair po pasażerów podjechał autobusik, ale został całkowicie zignorowany i cały tłum beztrosko podreptał na skróty przez płytę do terminala. Tam przy kontroli paszportowej czekała nas krótka rozmowa na temat naszego pobytu - po co, skąd, na jak długi, gdzie już byliśmy - jak przy wjeździe do innego państwa. Aby dostać się na teren Andamanów (i Nikobarów) potrzebne jest pozwolenie, wydawane turystom niezależnie od wizy indyjskiej. Dostaliśmy niewielkie kartki, na których oprócz pieczątek wymienione były wszystkie nakazy i zakazy, jakie obowiązują podczas pobytu na wyspach. Po dopełnieniu formalności wyszliśmy z lotniska i tuk tukiem podjechaliśmy do portu Phoenix Bay, gdzie zamierzaliśmy spróbować kupić bilety na prom płynący na Havelock Island.
Po wejściu do budynku, w którym znajdują się kasy, naszym oczom ukazały się już uformowane, ciasno zbite kolejki. W jednej z nich znajdować się mogły tylko kobiety, stanęłam więc na końcu i grzecznie czekałam na otwarcie okienka. Pod sufitem cały czas szalały wentylatory. Tuż po 9:00 rozpoczęła się sprzedaż. I walka. Walka na łokcie, kolana i barki. Kobiety były twarde, ale podjęłam wyzwanie i dopchałam się do okienka. Tam po przedstawieniu pozwolenia na wjazd kupiłam bilety, szczęśliwie na ten sam dzień były jeszcze miejsca. Nie można kupić biletu tylko w jedną stronę - od razu trzeba brać bilet powrotny. Pozostało nam oczekiwanie na prom. Trochę pospacerowaliśmy po Port Blair, aż w końcu udaliśmy się do przystani. Gdy do pomostu w Port Blair podpłynął ten oto
wrakokręt, z dumnym napisem na nadbudówce: “safety first”, od razu wiedziałam, że to właśnie on zawiezie nas na naszą rajską wyspę ;)Na pokładzie nie było rajsko. Przede wszystkim mieliśmy miejsca pod pokładem, gdzie na maksa pracowała klimatyzacja. Było jak w lodówce. Jednak najgorsze przyszło po kilkunastu minutach rejsu: objawiła się u mnie choroba morska. Do tej pory płynęłam promem tylko przez kanał La Manche, jednak tam nic mi nie doskwierało. Teraz nie wiedziałam co ze sobą zrobić. Było mi na przemian zimno i gorąco, niedobrze i jeszcze gorzej. Sama nie wiem, ile razy wdrapywałam się po stromych schodkach do obskurnej “toalety”, której drzwi się nie zamykały, a po ścianach łaziły tłuste karaluchy. W drodze powrotnej byłam już o tyle mądrzejsza, że nie zjadłam nic przed wejściem na prom i w ogóle nie zeszłam pod pokład - całą drogę siedziałam albo stałam na świeżym powietrzu, patrząc na wodę albo daleki brzeg. Ale teraz, gdy po ponad dwóch godzinach przybijaliśmy do Havelock, byłam ledwo żywa. Na przystani czekał na nas tuktuk wysłany przez właściciela ośrodka, w którym mieliśmy zamieszkać - Emerald Gecko. Miejsce to od razu bardzo nam się spodobało.
Na przylegającym bezpośrednio do plaży terenie, wśród palm, znajduje się kilkanaście bambusowych chatek o różnym standardzie. My mieliśmy dwukondygnacyjny domek z małą “werandą”: na dole prysznic i umywalka, na górze łóżko z chroniącą przed owadami moskitierą. Pod sufitem niezbędny wentylator. Do plaży trzy kroki :) Oprócz chatek w ośrodku znajdował się budynek recepcji, toalety oraz restauracja, gdzie codziennie rano jedliśmy śniadania. Wieczorem można było rozłożyć się wygodnie na kanapach i popijając piwo słuchać chilloutowej muzyki. Od razu zaczęliśmy żałować, że zostajemy tu tylko dwa dni. Nie wiedzieliśmy jeszcze, że utkniemy jednak na nieco dłużej...
Andamany - ciąg dalszy.
Dlaczego utknęliśmy w tym rajskim miejscu?
Na wyspie Havelock mieliśmy spędzić dwie noce. Później w planach był lot powrotny na kontynentalne Indie, a dokładnie do Czennaj. Mieliśmy też kupione bilety na pociąg z Czennaj do Maduraj, skąd autobusem zamierzaliśmy dotrzeć do Koczin, a stamtąd do Kuala Lumpur. Niestety (a może stety?) nie dane nam było odwiedzić południowych Indii.
Jako że nie posiadamy tableta, a telefony mamy archaiczne, nie mieliśmy podczas podróży ciągłego dostępu do internetu. Nie śledziliśmy na bieżąco wydarzeń na świecie, do tego właśnie wylądowaliśmy na niesamowicie chilloutowej wyspie. Nie zdawaliśmy więc sobie sprawy z tego, że na południu Indii od wielu dni padają intensywne deszcze i ogromne tereny są zalane. Dopiero zaniepokojona rodzina i znajomi wszczęli smsowy alarm. Wiadomości w necie nie były optymistyczne: “Na międzynarodowym lotnisku w Madrasie panuje chaos. Woda podmyła pasy startowe. Niemożliwe są starty i lądowania. Lotnisko jest zamknięte do odwołania”. Zdjęcie samolotów stojących w wodzie na lotnisku w Chennai nie pozostawiało żadnych wątpliwości: nie polecimy tam. Musieliśmy więc trochę przeorganizować plany. Nieoceniona była pomoc kumpla w Polsce, który szybko wyszukał i kupił nam najtańsze i najlepsze w tej sytuacji bilety - z Port Blair do Kalkuty i z Kalkuty do Kuala Lumpur - oba loty w ten sam dzień. Dzięki temu idealnie zdążyliśmy na kolejny lot, a cała sytuacja nie wpłynęła na dalszą podróż. Tylko trochę na finanse ;) Ale trudno, nie mieliśmy wyjścia. Okazało się, że przez sytuację na lotnisku w Czennaj wielu turystów postanowiło “uciekać” do Kalkuty i mieliśmy naprawdę spore szczęście, że załapaliśmy się na te bilety. I tak zamiast trzech dni spędziliśmy na Andamanach cały tydzień ;)
Cóż było począć. Mając już nowe bilety, uspokojeni, oddaliśmy się błogiemu nicnierobieniu. Najbliżej naszej chatki (jakieś 300 metrów) znajdowała się plaża nr 5 - niezbyt szeroka i pokryta wyrzucanymi przez fale roślinami i skorupiakami. To dobra plaża do czytania w cieniu drzew czy spacerów o wschodzie słońca, jednak do pływania się nie nadaje - woda jest płytka nawet bardzo daleko od brzegu. Do tego dno składa się z bulwiastych, śliskich kamieni, a chodzenie po nich nie zalicza się do przyjemności. Moim ulubionym zajęciem stało się podglądanie skorupiaków - filigranowych, niemal przezroczystych krabików i potężnych krabów pustelników z grubą skorupą.