Gdy okazało się, że zostajemy dłużej na wyspie, musieliśmy udać się do portu w celu przebukowania biletów na prom. Poszliśmy wzdłuż brzegu, po drodze oglądając inne resorty położone przy plaży nr 3.
Oczywiście Smatekk nie byłby sobą, gdyby nie zaproponował wycieczki do dżungli. Nie mogąc usiedzieć na miejscu i mając dość leniuchowania pod palmami uparł się, że na tzw. Elephant Beach w północno-wschodniej części wyspy kąpią się słonie i musimy tam iść. Na plażę można dostać się dwiema drogami - podpłynąć łódką albo dojść ścieżką, odchodząca od drogi nr 4. Oczywiście wybraliśmy drugą opcję. Złapaliśmy stopa w centrum, czyli na skrzyżowaniu dróg nr 4 i 5 i - pomimo pytań kierowcy, czy jesteśmy tego pewni - wysiedliśmy w miejscu, skąd brała początek ścieżka, którą w moich notatkach nazwałam “najobrzydliwszą drogą, jaka może istnieć”. Nie mam wątpliwości, że jakieś słonie rzeczywiście tamtędy chodzą - świadczyły o tym głębokie, okrągłe doły, w które co chwilę wpadałam prawie po kolano. Ścieżka był jednym wielkim błotnym bagnem. I nie było to zwykłe błoto. To było obrzydliwe, śliskie, lepkie błoto zasysające nogi, wydające dźwięki podobne do tych przy opróżnianiu butelki keczupu. Prześlizgiwało się między palcami stóp, sprawiając wrażenie pełzających robali. Stopa łatwo zapadała się w ścieżkę, ale wyciąganie jej i zrobienie kolejnego kroku było nie lada wysiłkiem. Nie wnikałam za bardzo w konsystencję, ale mam poważne podejrzenia co do tego, że przechodzące ścieżką słonie dołożyły też co nieco od siebie… No nie pachniało tam ładnie
:P Wokół nas latały upierdliwe owady, ale odganianie się od nich rękami powodowało zaburzenie równowagi, którą i tak ciężko było utrzymać, balansując w uwalanych błotem sandałach. W drodze powrotnej zdecydowaliśmy się iść bez butów, co i tak niczego nie ułatwiło. Zdjęcia nie oddają powagi sytuacji
:P
Tak więc krewni i znajomi marzli w Polsce, zazdroszcząc nam podróży poślubnej na rajskie plaże, podczas gdy my przez godzinę pokonywaliśmy 1,5 kilometrową ścieżkę, dla rozrywki przerabiając pierwszą sprzeczkę małżeńską (z cyklu “coś Ty, k***a, wymyślił?!”).
Wisienką na torcie był absolutny brak słoni.
Elephant Beach okazała się ładną, dość szeroką plażą z małą infrastrukturą w postaci wiat, ławeczek i stoisk z wodą i owocami. W ramach poprawy nastroju po wędrówce uroczą ścieżką zamówiliśmy sobie sałatkę owocową. Na plaży było sporo ludzi, którzy dostali się tu motorówkami - większośc miała ze sobą maski do snorkelingu. Zanim na dobre zdążyliśmy się rozłożyć na piasku, rozległy się okrzyki informujące o tym, że za pół godziny plaża zostanie zamknięta i wszyscy są proszeni o jej opuszczenie. Pasażerowie łódek szybko się zaokrętowali, sprzedawcy owoców też zaczęli się zbierać. Jako że robiło się późno, a nie chcieliśmy ugrzęznąć w błocie na noc, również ruszyliśmy w drogę powrotną.
Po dobrnięciu do drogi asfaltowej udało nam się złapać stopa (białe BMW X5 z któregoś resortu + nasz ubłocone nogi) i podjechać na plażę nr 7 - Radhanagar Beach, uważaną za jedną z najpiękniejszych plaż w Indiach. Jest szeroka, długa, o idealnie gładkim, czystym piasku, który kontrastuje z intensywną zielenią drzew. Woda świetnie nadaje się do pływania, dno jest pozbawione większych kamieni. Przy wejściu na plażę znajdują się małe sklepiki spożywcze, stragany z pamiątkami i plażowymi gadżetami oraz kilka knajpek. Bardzo dużo osób przychodzi na plażę na zachód słońca. Zaraz po zachodzie rozlega się krzyk ratownika, że plaża jest zamknięta. Ludzie grzecznie wstają i idą do samochodów lub tuk tuków. Poza stopem czy tuk tukiem na plażę nr 7 można dostać się lokalnym autobusem.
Ten tydzień na Havelock był jak sanatorium - odpoczął i odżył mój żołądek. Pierwsze dwa dni były jeszcze niepewne, ale później wcinałam pyszne śniadania w Emerald Gecko i nie było mowy o żadnych problemach. Po kilku dniach plażowego lenistwa cieszyliśmy się, że jednak nie wracamy na kontynentalne Indie. Za bardzo przyzwyczailiśmy się do czystej wody, błękitnego nieba i soczystej zieleni drzew. A tak serio, to nie mogliśmy się już doczekać tajskiego jedzenia
:)
Ostatni dzień na Havelock zaczął się uroczą niespodzianką w postaci siedmiu nowo narodzonych szczeniaków, które dumna mama powiła pod jedną z ławek restauracji
:)
Nadszedł koniec naszej plażowej idylli i trzeba było ruszyć dalej. Stara, dobra Bambooka zabrała nas na swoim wysłużonym pokładzie do Port Blair. Przypłynęliśmy przed południem, a lot do Kalkuty mieliśmy dopiero następnego dnia rano, trzeba więc było znaleźć nocleg. Wybraliśmy Lalaji Bayview, gdzie po zameldowaniu rozsiedliśmy się na tarasie baru, popijając świeżo wyciskane soki. Oprócz nas nocowało w tym miejscu kilku Polaków, którzy utknęli z powodu odwołanych lotów - m.in. para, którą poznaliśmy na Havelock w Emerald Gecko drugiego dnia pobytu. Po doniesieniach o powodzi na południu Indii postanowili ewakuować się z wysp jak najszybciej, i następnego dnia już ich nie było. Przypłynęli do Port Blair, ale z powodu braku biletów na loty do Kalkuty, utknęli prawie na tydzień. Nie zazdrościliśmy im tej wątpliwej przyjemności
:P Miasteczko nie oferuje nic ciekawego, jest hałaśliwe i dość głośne. Do plaży daleko, widoki już nie te same...
Rano spacerem udaliśmy się na lotnisko, na które - podobnie jak w Kalkucie - można było wejść dopiero o określonej godzinie, zależnej od pory wylotu. Terminal jest niewielki i dość przyjemny, a atmosfera nieco senna. Po sprawnej odprawie polecieliśmy do Kalkuty, w międzyczasie konsumując całkiem smaczny posiłek. Po żołądkowych rewolucjach nie zostało ani śladu - tydzień na Havelock był jak sanatorium
:)
W Kalkucie pokręciliśmy się trochę w okolicach lotniska, między innymi wstępując do znajomej restauracji z deską i cegłą na sedesie (tu sytuacja bez zmian), gdzie wydaliśmy nasze ostatnie rupie. Na szczęście samolot do Kuala Lumpur startował tuż po północy, pozwolono więc nam wejść do terminalu już o 21:00. Jako że na ten dodatkowy lot nasz kumpel nie kupił nam rejestrowanego bagażu, podjęłam - przyznaję się - niecną próbę przemycenia w plecaku scyzoryka, ale na security byli czujni (to im się chwali) i niestety mój piękny Wenger w drewnianej obudowie został w Kalkucie
:(
O jakiejś absurdalnie rannej godzinie wylądowaliśmy w Kuala Lumpur, skąd po niedługim oczekiwaniu polecieliśmy do Singapuru.
Najważniejsze koszty w tej części podróży:
lot AirIndia CCU-IXZ (2 os) - 7700 INR tuk-tuk z lotniska do Port Blair - 50 INR prom Port Blair - Havelock - Port Blair (2 os) - 1600 INR lot AirIndia IXZ-CCU (kupowany 4 dni przed odlotem) - 16872 INR tuk-tuk z plaży nr 5 na plażę nr 7 (w obie strony) - 500 INR autobus na plażę nr 7 - 10 INR/os. nocleg Emerald Gecko na Havelock (2 pierwsze noce) - 3250 INR nocleg w Port Blair - 700 INR sałatka owocowa na plaży słoni - 100 INR piwo Kingfisher 0,65l - 100-130 INR chicken schnitzel - 250 INR onion dosa - 150 INR vege soup - 100 INR kurczak z ziemniakami w Port Blair - 250 INR sok pomarańczowy/ananasowy - 90 INRczęść IV - Polaki-cebulaki na basenie Marina Bay.
Dwa dni w Singapurze upłynęły szybko i przyjemnie. Miasto bardzo nam się spodobało, głównie ze względu na dużą ilość zieleni oraz bardzo fajny system krytych kładek nad ulicami i przejścia podcieniami budynków. Dzięki temu można pieszo pokonywać duże odległości, nie zatrzymując się na światłach oraz chroniąc przed deszczem. Jest to bardzo przydatne rozwiązanie, bo deszcz przychodził regularnie, niemal jak w zegarku - około południa zaczynało się chmurzyć, a o 14:00 lało.
Taki deszcz - a konkretnie wielka ulewa - zagonił nas do The Shoppes, ogromnego centrum handlowego, mieszczącego się u podnóża najbardziej znanego z singapurskich budynków - Marina Bay Sands. Gdy spacerowaliśmy promenadą robiąc zdjęcia słynnemu hotelowi oraz innym budynkom, niebo coraz bardziej ciemniało. Wreszcie zerwał się gwałtowny wiatr i spadły pierwsze ciężkie krople. Pognaliśmy przez kładkę prowadzącą do wejścia do sklepów, cali mokrzy wpadając do środka. Wbrew naszym przypuszczeniom ulewa nie trwała krótko, chcąc nie chcąc spędziliśmy więc wewnątrz prawie dwie godziny. Normalnie nie siedzielibyśmy tyle czasu w centrum handlowym, ale nie było wyjścia :/ Obeszliśmy wszystkie piętra, obserwując z góry “miasteczko świąteczne” zainstalowane na parterze - sztuczna choinka, podświetlone domki, plastikowy zaprzęg św. Mikołaja, biała podłoga udająca lodowisko… Wtedy nagle zatęskniłam za prawdziwą zimą
:(
Czymś zupełnie dla mnie nowym był muzułmański cmentarz, na który natknęliśmy się idąc jedną z ulic. W Singapurze pierwszy raz spotkałam się z tego typu nekropolią.
Dzień zakończliśmy kulinarną włóczęgą po dzielnicy Geylang, nazywanej “singapurską dzielnicą czerwonych latarni”. Dobrze jest się przejść tamtędy zarówno w dzień jak i w nocy. W świetle dnia warto przyjrzeć się architekturze: starym domom ze sklepikami na parterze, oknami dekorowanymi sztukaterią i drewnianymi okiennicami. Wieczorem Geylang mieni się światłami i rozbrzmiewa gwarem rozmów, wszystkie knajpki są pełne ludzi, dużo osób spaceruje, robi zakupy. Jest kolorowo, tłoczno, dookoła unoszą się smakowite zapachy… Co chwilę chce się przystanąć i spróbować czegoś jeszcze. Może oprócz duriana
;)
Ale oczywiście gwoździem singapurskiego programu było popływanie w basenie hotelu Marina Bay Sands
8-)Kilka miesięcy przed podróżą @Prze-m-ek swoim postem wywołał małą dyskusję o wbijaniu na basen Marina Bay Sands na tzw. krzywy ryj
;) Czytając ten wątek wiedzieliśmy już, że będziemy w Singapurze, ale pomysł wejścia na basen wydawał nam się dość abstrakcyjny. Jednak im bliżej wyjazdu tym bardziej nabieraliśmy ochoty, żeby spróbować. Nie mieliśmy jakiegoś strasznego ciśnienia, żeby się tam wykąpać. Smatekk - miłośnik dużych domów - był wystarczająco podjarany samym ujrzeniem MBS na żywo
:D
Jednak basen kusił, gdy tak spoglądaliśmy na niego z dołu… Mieliśmy dokładną instrukcję zaczerpniętą z forum, postanowiliśmy więc najpierw dostać się na górę, a “potem zobaczymy”. Bez problemu trafiliśmy przed właściwą windę w wieży nr 3, po chwili nadeszła elegancko ubrana kobieta z kartą hotelową w ręce. Weszliśmy z nią do środka i winda gładko ruszyła ku górze, a ja z każdym kolejnym piętrem czułam większą żenadę
:?
:lol: Nasz współpasażerka wysiadła na 33 piętrze, więc my zrobiliśmy sobie przystanek na podziwianie widoków z okien korytarza.
Znowu wezwaliśmy windę i tym razem mieliśmy szczęście - w środku znajdowali się goście w szlafrokach, jadący na basen. No to hop. Winda zatrzymała się na mitycznym 57 piętrze… Pierwszy krok za nami. Znaleźliśmy się na samej górze - po wyjściu z windy wchodzi się na niewielki taras, z którego rozpościera się widok na Gardens by the Bay. Po lewej stronie jest wejście do baru (tylko za okazaniem karty hotelowej) a po prawej na basen. Chwilę oglądaliśmy widoki, zrobiliśmy kilka zdjęć i zaczęliśmy przyglądać się wychodzącym z basenu ludziom, żeby wyłapać jakąś sympatyczną twarz (a najlepiej dwie). Wykluczyliśmy rodziny z dziećmi, wypatrywaliśmy raczej młodych par/znajomych. Jak na złość goście wychodzili pojedynczo albo mieli wybitnie nieprzyjemne miny. Czas mijał, ja już chciałam zjeżdżać na dół i darować sobie całą akcję. No żenada i cebula, tak koczować pod bramkami i pytać o pożyczenie karty
:oops: Smatekk stwierdził, że może chociaż jedną kartę uda nam się pożyczyć i gdy dostrzegliśmy wychodzącego z basenu młodego Azjatę, podszedł do niego i przedstawił sprawę. Gość zrobił dziwną minę (myślę - o nieee, co za żenada, co on sobie myśli o nas) i powiedział, że taaa, rozumie sytuację i w ogóle, chętnie by nam pożyczył… gdyby to była jego karta! Wybałuszyliśmy na niego oczy, a on wyjaśnił (zupełnie bez zażenowania), że po prostu wjechał na losowo wybrane piętro hotelu i pukał po kolei do drzwi pokojów pytając, czy ktoś pożyczy mu kartę
:shock: Myślę sobie - no nieźle, taki motyw nawet na forum fly4free się nie pojawił
:lol: Wróciliśmy na nasze stanowisko przy barierce i po chwili z basenu wyszło dwóch Japończyków w szlafrokach (wyglądali młodo, ale z nimi nigdy nie wiadomo). Poprosili, żeby zrobić im zdjęcie, więc korzystając z nawiązanego kontaktu zapytaliśmy, czy na 5 minut mogliby pożyczyć nam karty. Wyglądali na nieco zaskoczonych, ale zgodzili się. Zostawiliśmy im nasze paszporty i z udawaną nonszalancją przekroczyliśmy magiczne bramki. Nikt nie zwrócił na nas specjalnej uwagi. Szybko zrzuciliśmy ubrania (tak, mieliśmy na sobie w gotowości gatki kąpielowe) i wskoczyliśmy do wody na ekspresowe podziwianie widoków i oczywiście sesję zdjęciową
:D
Nie chcąc nadwyrężać cierpliwości naszych miłych znajomych po kilku minutach opuściliśmy basen i oddaliśmy im karty. Zjechanie windą na parter nie było już żadną filozofią, a na dole od razu udaliśmy się do łazienki, żeby przebrać się w suche ubrania. Długo takie nie pozostały, bo w czasie drogi z hotelu do autobusu, którym mieliśmy jechać do Johor Bahru, złapała nas kolejna ulewa. Szliśmy akurat ulicami pozbawionymi kładek i krytych przejść, nie została więc na nas nawet jedna sucha nitka. Później w tym deszczu staliśmy w długiej kolejce do stoiska z biletami Causeway Link. Po wejściu do autobusu uderzył nas ziąb - klimatyzacja pracowała pełną parą, ale dzięki temu nasze ubrania wyschły, zanim przekroczyliśmy granicę singapursko-malezyjską.
Kontrola graniczna przebiegła sprawnie, chociaż zadawano nam sporo pytań dotyczących celu przyjazdu do Malezji i tego, gdzie byliśmy wcześniej. W samym Johor Bahru nie mieliśmy za dużo czasu - po pobieżnym obejrzeniu okolic dworca autobusowego udaliśmy się na lotnisko, skąd odlecieliśmy do stolicy. Dzień pełen wrażeń
;) A wieczorem jedliśmy już kolację z widokiem na Petronas Towers w Kuala Lumpur.
@wilk.karolinaO nieee, już myślałam, że nikt tego nie odgrzebie i cichaczem ta niedokończona relacja, której widmo ciągnie się za mną od stycznia, przepadnie w czeluściach forum... Ale chyba będę musiała ją skończyć, skoro ktoś tu jednak zagląda
:shock:
Gdy okazało się, że zostajemy dłużej na wyspie, musieliśmy udać się do portu w celu przebukowania biletów na prom. Poszliśmy wzdłuż brzegu, po drodze oglądając inne resorty położone przy plaży nr 3.
Oczywiście Smatekk nie byłby sobą, gdyby nie zaproponował wycieczki do dżungli. Nie mogąc usiedzieć na miejscu i mając dość leniuchowania pod palmami uparł się, że na tzw. Elephant Beach w północno-wschodniej części wyspy kąpią się słonie i musimy tam iść. Na plażę można dostać się dwiema drogami - podpłynąć łódką albo dojść ścieżką, odchodząca od drogi nr 4. Oczywiście wybraliśmy drugą opcję. Złapaliśmy stopa w centrum, czyli na skrzyżowaniu dróg nr 4 i 5 i - pomimo pytań kierowcy, czy jesteśmy tego pewni - wysiedliśmy w miejscu, skąd brała początek ścieżka, którą w moich notatkach nazwałam “najobrzydliwszą drogą, jaka może istnieć”. Nie mam wątpliwości, że jakieś słonie rzeczywiście tamtędy chodzą - świadczyły o tym głębokie, okrągłe doły, w które co chwilę wpadałam prawie po kolano. Ścieżka był jednym wielkim błotnym bagnem. I nie było to zwykłe błoto. To było obrzydliwe, śliskie, lepkie błoto zasysające nogi, wydające dźwięki podobne do tych przy opróżnianiu butelki keczupu. Prześlizgiwało się między palcami stóp, sprawiając wrażenie pełzających robali. Stopa łatwo zapadała się w ścieżkę, ale wyciąganie jej i zrobienie kolejnego kroku było nie lada wysiłkiem. Nie wnikałam za bardzo w konsystencję, ale mam poważne podejrzenia co do tego, że przechodzące ścieżką słonie dołożyły też co nieco od siebie… No nie pachniało tam ładnie :P Wokół nas latały upierdliwe owady, ale odganianie się od nich rękami powodowało zaburzenie równowagi, którą i tak ciężko było utrzymać, balansując w uwalanych błotem sandałach. W drodze powrotnej zdecydowaliśmy się iść bez butów, co i tak niczego nie ułatwiło. Zdjęcia nie oddają powagi sytuacji :P
Tak więc krewni i znajomi marzli w Polsce, zazdroszcząc nam podróży poślubnej na rajskie plaże, podczas gdy my przez godzinę pokonywaliśmy 1,5 kilometrową ścieżkę, dla rozrywki przerabiając pierwszą sprzeczkę małżeńską (z cyklu “coś Ty, k***a, wymyślił?!”).
Wisienką na torcie był absolutny brak słoni.
Elephant Beach okazała się ładną, dość szeroką plażą z małą infrastrukturą w postaci wiat, ławeczek i stoisk z wodą i owocami. W ramach poprawy nastroju po wędrówce uroczą ścieżką zamówiliśmy sobie sałatkę owocową. Na plaży było sporo ludzi, którzy dostali się tu motorówkami - większośc miała ze sobą maski do snorkelingu. Zanim na dobre zdążyliśmy się rozłożyć na piasku, rozległy się okrzyki informujące o tym, że za pół godziny plaża zostanie zamknięta i wszyscy są proszeni o jej opuszczenie. Pasażerowie łódek szybko się zaokrętowali, sprzedawcy owoców też zaczęli się zbierać. Jako że robiło się późno, a nie chcieliśmy ugrzęznąć w błocie na noc, również ruszyliśmy w drogę powrotną.
Po dobrnięciu do drogi asfaltowej udało nam się złapać stopa (białe BMW X5 z któregoś resortu + nasz ubłocone nogi) i podjechać na plażę nr 7 - Radhanagar Beach, uważaną za jedną z najpiękniejszych plaż w Indiach. Jest szeroka, długa, o idealnie gładkim, czystym piasku, który kontrastuje z intensywną zielenią drzew. Woda świetnie nadaje się do pływania, dno jest pozbawione większych kamieni. Przy wejściu na plażę znajdują się małe sklepiki spożywcze, stragany z pamiątkami i plażowymi gadżetami oraz kilka knajpek. Bardzo dużo osób przychodzi na plażę na zachód słońca. Zaraz po zachodzie rozlega się krzyk ratownika, że plaża jest zamknięta. Ludzie grzecznie wstają i idą do samochodów lub tuk tuków. Poza stopem czy tuk tukiem na plażę nr 7 można dostać się lokalnym autobusem.
Ten tydzień na Havelock był jak sanatorium - odpoczął i odżył mój żołądek. Pierwsze dwa dni były jeszcze niepewne, ale później wcinałam pyszne śniadania w Emerald Gecko i nie było mowy o żadnych problemach. Po kilku dniach plażowego lenistwa cieszyliśmy się, że jednak nie wracamy na kontynentalne Indie. Za bardzo przyzwyczailiśmy się do czystej wody, błękitnego nieba i soczystej zieleni drzew. A tak serio, to nie mogliśmy się już doczekać tajskiego jedzenia :)
Ostatni dzień na Havelock zaczął się uroczą niespodzianką w postaci siedmiu nowo narodzonych szczeniaków, które dumna mama powiła pod jedną z ławek restauracji :)
Nadszedł koniec naszej plażowej idylli i trzeba było ruszyć dalej. Stara, dobra Bambooka zabrała nas na swoim wysłużonym pokładzie do Port Blair. Przypłynęliśmy przed południem, a lot do Kalkuty mieliśmy dopiero następnego dnia rano, trzeba więc było znaleźć nocleg. Wybraliśmy Lalaji Bayview, gdzie po zameldowaniu rozsiedliśmy się na tarasie baru, popijając świeżo wyciskane soki. Oprócz nas nocowało w tym miejscu kilku Polaków, którzy utknęli z powodu odwołanych lotów - m.in. para, którą poznaliśmy na Havelock w Emerald Gecko drugiego dnia pobytu. Po doniesieniach o powodzi na południu Indii postanowili ewakuować się z wysp jak najszybciej, i następnego dnia już ich nie było. Przypłynęli do Port Blair, ale z powodu braku biletów na loty do Kalkuty, utknęli prawie na tydzień. Nie zazdrościliśmy im tej wątpliwej przyjemności :P Miasteczko nie oferuje nic ciekawego, jest hałaśliwe i dość głośne. Do plaży daleko, widoki już nie te same...
Rano spacerem udaliśmy się na lotnisko, na które - podobnie jak w Kalkucie - można było wejść dopiero o określonej godzinie, zależnej od pory wylotu. Terminal jest niewielki i dość przyjemny, a atmosfera nieco senna. Po sprawnej odprawie polecieliśmy do Kalkuty, w międzyczasie konsumując całkiem smaczny posiłek. Po żołądkowych rewolucjach nie zostało ani śladu - tydzień na Havelock był jak sanatorium :)
W Kalkucie pokręciliśmy się trochę w okolicach lotniska, między innymi wstępując do znajomej restauracji z deską i cegłą na sedesie (tu sytuacja bez zmian), gdzie wydaliśmy nasze ostatnie rupie. Na szczęście samolot do Kuala Lumpur startował tuż po północy, pozwolono więc nam wejść do terminalu już o 21:00. Jako że na ten dodatkowy lot nasz kumpel nie kupił nam rejestrowanego bagażu, podjęłam - przyznaję się - niecną próbę przemycenia w plecaku scyzoryka, ale na security byli czujni (to im się chwali) i niestety mój piękny Wenger w drewnianej obudowie został w Kalkucie :(
O jakiejś absurdalnie rannej godzinie wylądowaliśmy w Kuala Lumpur, skąd po niedługim oczekiwaniu polecieliśmy do Singapuru.
Najważniejsze koszty w tej części podróży:
lot AirIndia CCU-IXZ (2 os) - 7700 INR
tuk-tuk z lotniska do Port Blair - 50 INR
prom Port Blair - Havelock - Port Blair (2 os) - 1600 INR
lot AirIndia IXZ-CCU (kupowany 4 dni przed odlotem) - 16872 INR
tuk-tuk z plaży nr 5 na plażę nr 7 (w obie strony) - 500 INR
autobus na plażę nr 7 - 10 INR/os.
nocleg Emerald Gecko na Havelock (2 pierwsze noce) - 3250 INR
nocleg w Port Blair - 700 INR
sałatka owocowa na plaży słoni - 100 INR
piwo Kingfisher 0,65l - 100-130 INR
chicken schnitzel - 250 INR
onion dosa - 150 INR
vege soup - 100 INR
kurczak z ziemniakami w Port Blair - 250 INR
sok pomarańczowy/ananasowy - 90 INRczęść IV - Polaki-cebulaki na basenie Marina Bay.
Dwa dni w Singapurze upłynęły szybko i przyjemnie. Miasto bardzo nam się spodobało, głównie ze względu na dużą ilość zieleni oraz bardzo fajny system krytych kładek nad ulicami i przejścia podcieniami budynków. Dzięki temu można pieszo pokonywać duże odległości, nie zatrzymując się na światłach oraz chroniąc przed deszczem. Jest to bardzo przydatne rozwiązanie, bo deszcz przychodził regularnie, niemal jak w zegarku - około południa zaczynało się chmurzyć, a o 14:00 lało.
Taki deszcz - a konkretnie wielka ulewa - zagonił nas do The Shoppes, ogromnego centrum handlowego, mieszczącego się u podnóża najbardziej znanego z singapurskich budynków - Marina Bay Sands. Gdy spacerowaliśmy promenadą robiąc zdjęcia słynnemu hotelowi oraz innym budynkom, niebo coraz bardziej ciemniało. Wreszcie zerwał się gwałtowny wiatr i spadły pierwsze ciężkie krople. Pognaliśmy przez kładkę prowadzącą do wejścia do sklepów, cali mokrzy wpadając do środka. Wbrew naszym przypuszczeniom ulewa nie trwała krótko, chcąc nie chcąc spędziliśmy więc wewnątrz prawie dwie godziny. Normalnie nie siedzielibyśmy tyle czasu w centrum handlowym, ale nie było wyjścia :/ Obeszliśmy wszystkie piętra, obserwując z góry “miasteczko świąteczne” zainstalowane na parterze - sztuczna choinka, podświetlone domki, plastikowy zaprzęg św. Mikołaja, biała podłoga udająca lodowisko… Wtedy nagle zatęskniłam za prawdziwą zimą :(
Czymś zupełnie dla mnie nowym był muzułmański cmentarz, na który natknęliśmy się idąc jedną z ulic. W Singapurze pierwszy raz spotkałam się z tego typu nekropolią.
Dzień zakończliśmy kulinarną włóczęgą po dzielnicy Geylang, nazywanej “singapurską dzielnicą czerwonych latarni”. Dobrze jest się przejść tamtędy zarówno w dzień jak i w nocy. W świetle dnia warto przyjrzeć się architekturze: starym domom ze sklepikami na parterze, oknami dekorowanymi sztukaterią i drewnianymi okiennicami. Wieczorem Geylang mieni się światłami i rozbrzmiewa gwarem rozmów, wszystkie knajpki są pełne ludzi, dużo osób spaceruje, robi zakupy. Jest kolorowo, tłoczno, dookoła unoszą się smakowite zapachy… Co chwilę chce się przystanąć i spróbować czegoś jeszcze. Może oprócz duriana ;)
Ale oczywiście gwoździem singapurskiego programu było popływanie w basenie hotelu Marina Bay Sands 8-)Kilka miesięcy przed podróżą @Prze-m-ek swoim postem wywołał małą dyskusję o wbijaniu na basen Marina Bay Sands na tzw. krzywy ryj ;) Czytając ten wątek wiedzieliśmy już, że będziemy w Singapurze, ale pomysł wejścia na basen wydawał nam się dość abstrakcyjny. Jednak im bliżej wyjazdu tym bardziej nabieraliśmy ochoty, żeby spróbować. Nie mieliśmy jakiegoś strasznego ciśnienia, żeby się tam wykąpać. Smatekk - miłośnik dużych domów - był wystarczająco podjarany samym ujrzeniem MBS na żywo :D
Jednak basen kusił, gdy tak spoglądaliśmy na niego z dołu… Mieliśmy dokładną instrukcję zaczerpniętą z forum, postanowiliśmy więc najpierw dostać się na górę, a “potem zobaczymy”. Bez problemu trafiliśmy przed właściwą windę w wieży nr 3, po chwili nadeszła elegancko ubrana kobieta z kartą hotelową w ręce. Weszliśmy z nią do środka i winda gładko ruszyła ku górze, a ja z każdym kolejnym piętrem czułam większą żenadę :? :lol: Nasz współpasażerka wysiadła na 33 piętrze, więc my zrobiliśmy sobie przystanek na podziwianie widoków z okien korytarza.
Znowu wezwaliśmy windę i tym razem mieliśmy szczęście - w środku znajdowali się goście w szlafrokach, jadący na basen. No to hop. Winda zatrzymała się na mitycznym 57 piętrze… Pierwszy krok za nami. Znaleźliśmy się na samej górze - po wyjściu z windy wchodzi się na niewielki taras, z którego rozpościera się widok na Gardens by the Bay. Po lewej stronie jest wejście do baru (tylko za okazaniem karty hotelowej) a po prawej na basen. Chwilę oglądaliśmy widoki, zrobiliśmy kilka zdjęć i zaczęliśmy przyglądać się wychodzącym z basenu ludziom, żeby wyłapać jakąś sympatyczną twarz (a najlepiej dwie). Wykluczyliśmy rodziny z dziećmi, wypatrywaliśmy raczej młodych par/znajomych. Jak na złość goście wychodzili pojedynczo albo mieli wybitnie nieprzyjemne miny. Czas mijał, ja już chciałam zjeżdżać na dół i darować sobie całą akcję. No żenada i cebula, tak koczować pod bramkami i pytać o pożyczenie karty :oops: Smatekk stwierdził, że może chociaż jedną kartę uda nam się pożyczyć i gdy dostrzegliśmy wychodzącego z basenu młodego Azjatę, podszedł do niego i przedstawił sprawę. Gość zrobił dziwną minę (myślę - o nieee, co za żenada, co on sobie myśli o nas) i powiedział, że taaa, rozumie sytuację i w ogóle, chętnie by nam pożyczył… gdyby to była jego karta! Wybałuszyliśmy na niego oczy, a on wyjaśnił (zupełnie bez zażenowania), że po prostu wjechał na losowo wybrane piętro hotelu i pukał po kolei do drzwi pokojów pytając, czy ktoś pożyczy mu kartę :shock: Myślę sobie - no nieźle, taki motyw nawet na forum fly4free się nie pojawił :lol: Wróciliśmy na nasze stanowisko przy barierce i po chwili z basenu wyszło dwóch Japończyków w szlafrokach (wyglądali młodo, ale z nimi nigdy nie wiadomo). Poprosili, żeby zrobić im zdjęcie, więc korzystając z nawiązanego kontaktu zapytaliśmy, czy na 5 minut mogliby pożyczyć nam karty. Wyglądali na nieco zaskoczonych, ale zgodzili się. Zostawiliśmy im nasze paszporty i z udawaną nonszalancją przekroczyliśmy magiczne bramki. Nikt nie zwrócił na nas specjalnej uwagi. Szybko zrzuciliśmy ubrania (tak, mieliśmy na sobie w gotowości gatki kąpielowe) i wskoczyliśmy do wody na ekspresowe podziwianie widoków i oczywiście sesję zdjęciową :D
Nie chcąc nadwyrężać cierpliwości naszych miłych znajomych po kilku minutach opuściliśmy basen i oddaliśmy im karty. Zjechanie windą na parter nie było już żadną filozofią, a na dole od razu udaliśmy się do łazienki, żeby przebrać się w suche ubrania. Długo takie nie pozostały, bo w czasie drogi z hotelu do autobusu, którym mieliśmy jechać do Johor Bahru, złapała nas kolejna ulewa. Szliśmy akurat ulicami pozbawionymi kładek i krytych przejść, nie została więc na nas nawet jedna sucha nitka. Później w tym deszczu staliśmy w długiej kolejce do stoiska z biletami Causeway Link. Po wejściu do autobusu uderzył nas ziąb - klimatyzacja pracowała pełną parą, ale dzięki temu nasze ubrania wyschły, zanim przekroczyliśmy granicę singapursko-malezyjską.
Kontrola graniczna przebiegła sprawnie, chociaż zadawano nam sporo pytań dotyczących celu przyjazdu do Malezji i tego, gdzie byliśmy wcześniej. W samym Johor Bahru nie mieliśmy za dużo czasu - po pobieżnym obejrzeniu okolic dworca autobusowego udaliśmy się na lotnisko, skąd odlecieliśmy do stolicy. Dzień pełen wrażeń ;) A wieczorem jedliśmy już kolację z widokiem na Petronas Towers w Kuala Lumpur.