Dzisiaj zaplanowany mamy transfer samolotem do Krabi, a konkretnie do Ao Nang. Unikając ryzyka spóźnienia na lot, dzień spędzamy na odpoczynku w parku Lumphini. Przedzieramy się przez jedną z ulic, okalających park korzystając z pasów i sygnalizacji świetlnej – ostatni raz robimy ten błąd! Część kierowców stosuje się do czerwonego światła, ale znajduje się co jakiś czas luzak, który śmiga na naszym zielonym, co powoduje, że takie miejsce jest nieprzewidywalne. Znacznie lepiej i bezpieczniej przekroczyć ulicę w środku turbo ruchu i koniecznie pewnym krokiem. Jeżeli człowiek się zawaha, będąc już na jezdni, śmigający skuter czy auto z pewnością nie ustąpi nam drogi, wręcz odwrotnie – przyspieszy i jednocześnie będzie nas omijał. To, że idziemy z dzieckiem, nie ma żadnego znaczenia. Docieramy do parku w okolicy godziny 8 rano. Temperatura jest idealna, szum ulicy znika po kilkudziesięciu metrach, obserwujemy starszych Tajów i Tajki ćwiczących Tai Chi i Jogę. Niektórzy przy muzyce, wszyscy pod okiem instruktora, ciekawy obraz. Każda z tych osób wydaje się nieobecna, skupiona, odnoszę wrażenie, że ich motywem było również oderwanie się od zgiełku najbardziej zabetonowanego miasta na świecie, jakim jest Bangkok.
Kolejny dziki kot, tym razem w parku Lumphini
Większość osób odwiedzających Tajlandię skupia się na części gastronomicznej. My nie będziemy inni, staramy się być odważni, próbujemy różnych "smakołyków" jednak zawsze trzymamy się jednej zasady: w każdym przypadku muszą to być miejsca, gdzie stołują się lokalesi. Z jednej strony napotykamy łatwe smaki takie jak naleśniki z jajkiem przepiórczym i parówką od pani ze stoiska tuż obok postoju moto-taksówek, następnym razem szaszłyki z podrobów drobiowych u starszego małżeństwa gdzieś przy kanale miejskim. Świeżość – jako główna cecha jedzenia w Tajlandii. Ludzie pracują w nocy, gdy jest chłodniej, na ulicy, przy telewizorach przygotowując posiłki np. te zawinięte w liście bananowca, które kolejnego dnia rano zostaną ugotowane na parze. Surowe ryby wyrzucane są z paki dostawczaka wprost na ulicę, momentalnie patroszone, zasypywane solą i wrzucane na ogień. Jedzenie uliczne w Tajlandii można podsumować jako wybitnie smaczne i „zdrowe". 90% składników jest świeża, nie stosuje się zbyt często mrożonek i wątpię, aby stosowali takie ilości chemikaliów przy uprawach jak my w Europie. Jednocześnie trzeba pamiętać, że talerze czy sztućce często są myte w miskach, czasem z deszczówką, a następnie płukane w kolejnej misie – też z deszczówką, tyle że odrobinę czystszą, wokół łażą dzikie psy i koty, po których kicają pchły, ale jest jednak czysto. Cała nasza czwórka, włącznie z 7-letnią Zuzią nie miała żadnego kłopotu ze zdrowiem czy choćby z żołądkiem. Zarówno będąc w Tajlandii, jak i już po powrocie do domu.
Szybki transfer na lotnisko, odprawa i lot do Krabi. Dzień kończymy, docierając do hostelu w Ao Nang. Rozpakowujemy się, miła Pani gospodarz podczas rozmowy skopuje mimochodem małego węża ze ścieżki, pokazuje nam pokój, odpala odstraszacz na komary i zaprasza nas, żebyśmy poszli za nią. Jest już ciemno, pani prowadzi nas na pakę swojego pickupa z ławeczkami. Niestety po angielsku się nie rozumiemy za bardzo, ale pewne jest, że Pani chce nas gdzieś zawieźć, jest ciemno, wokoło pusto, słychać jedynie wszechobecne owady. Uczucie trochę jak w średnim thrillerze. Po kilku minutach wszystko okazało się oczywiście nieporozumieniem, właścicielka hostelu chciała o 21 zawieźć nas do 7eleven, natomiast my byliśmy przekonani, że chciała pieniądze za pobyt. Skończyło się śmiechem i powrotem do pokoju.
1.12
8:00, pobudka, na śniadanie przepyszny tajski omlet z bananem zrobiony przez naszą panią gospodarz. Po śniadaniu właściciel podwozi nas pickupem do nabrzeża. Obieramy cel na plażę Railey. Szybkie pakowanie i już siedzimy w łódce długo rufowej (longboat) z wielkim rozbebeszonym silnikiem za plecami. Deszcz nie pada, ale już po chwili jesteśmy cali mokrzy, w zasadzie przydałyby się nam okulary, gdyż pęd wiatru i właśnie woda pryskająca nam w twarz nie pozwala na otwieranie oczu – to jest wada (zaleta?) siadania na samym przodzie łódki. Kolejna teoretycznie "mała rzecz" a jak wielką frajdę może sprawić. To kolejna taka sytuacja po podróży BTSem w Bangkoku gdzie sam środek transportu staje się niesamowitym przeżyciem. Z racji faktu, iż nie zamierzamy plażować, nasza wizyta sprowadza się do pałętania się wszystkimi możliwymi ścieżkami w okolicy. Zaczynamy maszerować w kierunku Tham Phra Nang (świątyni, jaskini z penisami). Droga wiedzie ubitymi ścieżkami, nazwałbym ją "od betonu do betonu". Railey West, jak i druga strona, czyli Railey East są już typowymi kurortami, hotele, restauracje, sklepiki z pierdołami i ludzie taszczący plażą walizki na kółkach. Zaczyna padać deszcz, krople siąpią z nieba trochę od niechcenia, olbrzymia wilgotność sprawia, że często zapomina się o opadach, gdyż po twarzy tak czy inaczej, spływają krople potu. Po jakimś czasie rozdzielam się z dziewczynami, ja idę w kierunku ścieżki do Tonsai, natomiast Renata, Zuzia i Agnieszka kierują się na plażowy rest. Ścieżka jest dość trudna do odnalezienia. Nawet będąc bezpośrednio obok tej właściwej, każdy z pewnością trafia najpierw w ślepą uliczkę prowadzącą do opuszczonych domków. Czy to kwestia tego, że jesteśmy w dżungli i zagęszczenie rośli nabiera tutaj nowego znaczenia? Ostatecznie stwierdzam, że nie odpuszczę i filtruję każdą możliwą ścieżynkę po drodze. W pewnym momencie wchodzę w trawę o wysokości około 1,5 m, ścieżka znika. Idę kilka metrów dalej, patrzę pod nogi, ścieżka dalej jest. Drepczę więc kolejne kilkadziesiąt metrów, mijam rozwalającą się chatkę a w zasadzie jej szkielet. Pierwszy raz jestem w lesie tropikalnym, soczysta zieleń liści błyszczy pokryta wieczną warstwą wilgoci. Nawet w środku dnia panuje tu półmrok, trudno nawet wykonać dobre zdjęcie. Dźwięków praktycznie brak, nie słychać ptaków czy innych zwierząt. Jedynie głuche odgłosy uderzających o siebie (pustych w środku) bambusów rytmicznie przypominają, że jestem w końcu w dżungli. Idę tak z 40 minut, nie spotykając po drodze nikogo. Po jakimś czasie zaczynam mijać pojedyncze bambusowe bungalowy pokryte czymś w rodzaju strzechy. Ciężko ocenić czy to już opuszczona ruina, czy chatka tubylców, czy jednak miejsce, gdzie można się przespać. Idąc dalej oczy mam otwarte coraz szerzej, słychać dźwięki, na których brak narzekałem kilka chwil wcześniej i nie do końca wiadomo czy to małpy grasują w opustoszałej chatce, czy może ktoś jest wewnątrz i nie bardzo chce ze mną się kontaktować. Po kilkudziesięciu kolejnych metrach już wiem, że trafiłem do innego świata* Jestem w hippisowskiej komunie. Niesamowitą atmosferę, jaka tu panuje, można doświadczyć, tylko trafiając tu samemu. Z jednej strony cisza, z drugiej leniwie brzdękające reggae, ludzie w dredach i afro snujący się uliczkami, popijający koktajle i zajadający "banana cake". Panuje totalny chill, na plaży rybak porządkujący klatki na kraby i maksymalnie kilkanaście osób, część bezpośrednio przy ścianie wspinaczkowej. Bajkowe Tonsai ma niestety także swoją ciemną stronę. Kilkaset metrów od plaży, równolegle do niej, osada została oddzielona od dostępu do morza betonowym murem. Totalna abstrakcja, inny świat, lokalny deweloper kupił ziemię z zamiarem postawienia kolejnego hotelu i postawił sobie mur. W jednym jego miejscu lokalesi wybili dziurę i jest to jedyne dojście do plaży – dziura w murze o szerokości 3 czy 4 metrów. Na razie od kilku lat, poza murem nic więcej budować się nie zaczęło, ale można się domyślić, że to tylko kwestia czasu. To będzie smutny koniec Tonsai. Jednego z tych miejsc, o których się nie zapomina, jak już raz się tam trafi. Wyjątkowe miejsce.. dlatego czasem nie warto czytać wielu przewodników i tysiąca relacji, aby móc odkrywać samemu, po swojemu.
Jaskinia penisów, a w zasadzie sam "ołtarz"
Ślepa ścieżka
Prawidłowa ścieżka do Tonsai
Żeby nie było tak różowo - miejscowi też mają swoje za uszami.
2.12
Być w tropikach i nie doświadczyć ulewy to gigantyczna strata. My na szczęście tej straty nie ponieśliśmy. Po całonocnych opadach ranek również wita nas rzęsistym, gęstym deszczem. Wilgotność jest tak duża, że wszystko, co papierowe, niezależnie gdzie było schowane, wylewa się między palcami, sandały gniją, a nasze ciała odczuwają to, co czułyby będąc w saunie, jest jedynie nieco chłodniej. Plan na dzisiaj to wypad do Świątyni Tygrysa tzw. Tiger Cave Temple. W miarę możliwości staramy się unikać miejsc przepełnionych masami ludzi, zanadto skomercjalizowanych itp. w dzisiejszym dniu na naszą korzyść działa właśnie ów "niechciany" deszcz. Śmigamy Tuk Tukiem z centrum Ao Nang, żeby po kilku kilometrach przesiąść się do nowej toyoty. Następuje wymianka, auto podrzuca żona kierowcy, a sama wsiada do Tuk Tuka, jak nic, kierowca zamiast ładnie sprzedawać oficjalne wycieczki, kręci na boku fuchy. Na miejscu znajduje się kompleks klasztorny, kilka sklepików i złowieszcze schody. Rzucają się również w oczy dziesiątki (i to nie przesada) punktów zbierania datków, najczęściej na cele religijne, przy jednocześnie wiszących zakazach żebrania. Jednym słowem mnisi mają tutaj monopol. Podchodzimy do schodów, gdzie u dołu widnieje liczba 1237, właśnie tyle stopni mamy do pokonania i dociera do nas, dlaczego nasz kierowca powiedział, że poczeka na nas "te dwie godziny". Mijamy pierwsze 200-300 schodów, Zuzia podróżniczka ogarnia, dorośli wymiękają. Stromizna niesamowita, brniemy stopień po stopniu, deszcz leje coraz bardziej i po kilku minutach nie ma znaczenia czy człowiek jest mokry od potu czy deszczu – ściągamy nasze foliowe palta. Po kilkudziesięciu minutach docieramy na górę. Jest wietrznie, zdecydowanie chłodniej, panuje cisza. Kilkanaście osób w promieniu kilkunastu metrów, a mimo to jest cicho. Słychać jedynie ciężkie oddechy, pojedyncze słowa, na twarzach wszystkich tych ludzi widać uśmiechy i początki zachwytu. Niby nic szczególnego, ale jakieś, takie ciekawe to uczucie. Oczarowani krajobrazem. Hektary sadów palm kokosowych, góry widoczne jako połączenie skały z gęstym lasem i masy mgieł unoszących się między nimi. Świątynia robi wrażenie, ale zachwyca to, co jest poza nią. Po zejściu zatrzymujemy się, aby poobserwować małpy bawiące się w walkę o jedzenie. Pustka wokoło powoduje, że zwierzęta zajęte są same sobą, a nie atakowaniem turystów czego kilkukrotnie wcześniej byliśmy świadkami. W głowie pozostają obrazy małej małpki odkręcającej nakrętkę butelki z colą, aby się napić, a następnie...zakręcającą ją z powrotem. Chyba też nie przepadają za colą bez gazu.
Dogadani z naszym kierowcą jedziemy w kierunku centrum Krabi. Jest piątek po południu, przemierzamy miasto, a wieczorem szama i zakupy na lokalnym rynku. Nasz kolejny Pad Thai, Renata i Zuza wersja „no spicy”, natomiast ja i Agnieszka po tym posiłku powiększamy o kolejny lvl akceptację kapsaicyny. Dziękujemy za wodę z lodem, a w zasadzie należałoby powiedzieć lód z wodą i śmigamy po deser. Renata testuje niepozorny, malutki kramik gdzie pani smaży coś w rodzaju małych pączków. Trudno opisywać smaki czy zapachy, ale ten niepozorny pączek/donat w konsystencji jest lekki jak biszkopt, napowietrzony jak drożdżówka, lekko ciągnący i miękki. No i oczywiście słodki, optymalnie słodki. Krążąc po targu, wracamy w to samo miejsce kilkukrotnie i bierzemy następne i następne porcje pączków. Przychodzi czas na kawę. Siadamy w „europejskiej” kawiarni, która jest świetnym miejscem do obserwacji. Mam wrażenie, że często człowiek w podróżniczym wirze emocji, zapomina, aby zatrzymać się czasem i po prostu niespiesznie patrzeć na to, co dzieje się wokoło.
3.12
Opuszczamy Ao Nang, kierując się na lotnisko w Krabi. Port lotniczy jest mały, trochę taki dziki. Kontrola bagażu rejestrowanego wygląda nietypowo. Najpierw bagaż jest skanowany (raczej dla picu, bo nasz nóż przechodzi bez kłopotu), następnie sami go odbieramy i kierujemy się w stronę odpraw biletowych, gdzie go zdajemy. Gwarantem bezpieczeństwa jest mała naklejka "security checked", którą z łatwością można przekleić na inną walizkę czy plecak, a do samego bagażu włożyć cokolwiek co zmieścimy w podręcznym, który skanowany jeszcze nie był. Podczas pobytu na lotnisku obserwujemy jeszcze jedną dość nietypową sytuację, otóż do naszego gate-u kierowane są dwa różne odloty. Fakt faktem, później przy rozwidleniach korytarzy stoi obsługa lotniska, która wskazuje właściwą drogę. Start, dwie godziny lotu i lądowanie w Chiang Mai.
Wsiadamy do songthaew, czyli pickupa z ławeczkami i zadaszeniem, razem z nami kilku niemiejscowych Azjatów. Starszy pan kierowca, oczywiście nie mówi nawet słowa po angielsku i prosi nas o wpisanie adresu w swoim tablecie. Szybko okazuje się, że właśnie rozpoczęliśmy kolejną „przygodę w nieznane", gdyż uśmiechnięty Taj kompletnie nie ma pojęcia gdzie jechać. Podobnie wygląda sytuacja naszych współpasażerów. Miotamy się więc po uliczkach miasta, kierowca czasem zatrzymuje się, aby kogoś zapytać o drogę, czasem wysiada i pyta nas, aż w którymś momencie prosi, aby jedna z Azjatek wsiadła do kabiny i nawigowała. Ostatecznie po wielu okrążeniach i jakiś 40 minutach trafiamy do celu, odległość od lotniska do hostelu to jakieś 4-5 kilometrów. Chiang Mai wprowadza na nasze twarze już od samego początku sporo śmiechu, pierwsze wrażenie mega pozytywne.
Tego wieczoru uderzamy jeszcze na Saturday Market. Można by powiedzieć, że rynek to rynek, przecież wiedzieliśmy ich już kilka w samej Tajlandii, a mimo wszystko każdy był inny od poprzedniego. Ten w Chiang Mai przytłacza wielkością i tłumami ludzi. Przemykamy przez kolejne stanowiska, urządzając sobie degustację. Próbujemy między innymi szaszłyków, lokalnej kiełbasy curry, koktajlu mieszanki owoców, naleśników z bananami i nutellą i jeszcze kilku przekąsek. W żołądku brakuje miejsca. W Tajlandii nie da się być głodnym. Od wielu dni czaję się, żeby spróbować wszędzie zakazanego owocu duriana i tego wieczoru nadarza się okazja. Spacerując, zaczepia nas Holenderka z pytaniem, czy nie mamy ochoty na tenże przysmak. Smród i smak sprawia, że dziewczyna nie jest w stanie tego przełknąć. Daje mi to do myślenia i chyba dobrze się stało, że nie kupiłem całego kawałka. Próbuję fragment owocu. Konsystencja miękkiego masła, zapach i smak niemożliwy do opisania, ale już wiem, dlaczego jest on uznawany za najbardziej śmierdzący owoc na świecie. Kilka tygodni później, przekonuję się na własnej skórze skąd te wszystkie zakazy dotyczące durianów. Otóż np. po przeżuciu owocu i wypluciu do śmietnika zapach roznosi się po całym pomieszczeniu i jest bardzo trudny do usunięcia, a mówię tylko o małym fragmenciku liofilizowanego duriana.
4.12
Na najbliższe dwa dni zaplanowany mamy trekking w górach. O 9 rano, pod hostelem czeka na nas już pickup, pakujemy się do środka i ruszamy po kolejnych uczestników. W aucie oprócz kierowcy ląduje z nami Ping - lokalny przewodnik, dwie dziewczyny i jeden facet z Irlandii, dwie Dunki i Szwajcar. Jedziemy jakieś półtorej godziny, po drodze zatrzymując się jeszcze po drobne zakupy. Szybki łyk kokosa, woda, papier toaletowy i podczas czekania na resztę ekipy podchodzi do nas żul . Pierwszy raz przydarza się nam w Tajlandii spotkać prawdziwego żebraka żula. Nie mija nawet minuta, jak podchodzi do nas lokales i bez zbędnego gadania, narzędziem przypominającym szczypce do odwracania mięsa na grillu łapie żula za skórę szyi i ciągnie za sobą. Teraz już wiemy, dlaczego w Tajlandii żebractwa jest tak niewiele. Pierwsza część naszej wyprawy to odwiedzenie tzw. Elephant Rescue Center w Tung La Korn. Takich miejsc na północy kraju jest wiele. Mamy okazję całkiem sporo dowiedzieć się o tych potężnych zwierzętach. Pokarmić je, a nawet wejść z nimi do wody, aby wyszorować im plecy. Czasu jest na tyle dużo, że mamy szansę spokojnie poobserwować zwierzęta i ich zachowanie. Słonie nie są uwiązane, stoją pod przeznaczonym dla nich zadaszeniem, bez płotu. Gdy w ich zasięgu wzroku pojawią się banany, bez skrupułów podchodzą i częstują się. Zresztą nie ma się czemu dziwić, skoro głównym celem słonia jest jedzenie. Zwierze je przez cały dzień, jedynie z przerwą na sen. Dla Zuzi doświadczenie jest bezcenne, ale mówiąc szczerze nawet my początkowo sceptycy, bardzo pozytywnie odbieramy tę część wyprawy. Mamy ogromną nadzieję, że słowo w nazwie ośrodka „rescue" oraz potwierdzenie tego w słowach przewodnika są prawdą i zostawiając tam kasę, wspomagamy zwierzęta i lokalną społeczność. Ping spogląda na zegarek, czas ruszać w las. Musimy zdążyć do obozu przed zmrokiem. Pola ryżowe już po żniwach, z ziemi wystają tylko suche łodygi. Idziemy, od czasu do czasu obserwując grupy rolników pracujących przy sianie. Towarzyszy nam pies. Zwykły, kundel średniej wielkości, jakich pałęta się tu masa. Na pytanie, jakie kierujemy do Pinga czyj to pies i jak się wabi, odpowiada krótko: nie wiem. Pies jest bezpański i towarzyszyć nam będzie aż do końca wyprawy. Podobno wędruje z grupami ludzi raz w górę raz w dół doliny, losowo wybierając przewodników i ekipy, które prowadzą. Temperatura daje się wszystkim we znaki, zaczynają się pierwsze podejścia. Ping z pozytywnym, pociesznym politowaniem patrzy na nas i opowiada, że miał wielu „mocnych” biegaczy i piechurów (od razu zaznaczę, nikt z naszej grupy do powyższych się nie zaliczał). Każdy z nich na początku pytał, ile to kilometrów jest do przejścia, a po usłyszeniu, że 5, może 6 uśmiechał się. Uśmiechy jednak znikały z każdą godziną marszu, gdyż wymagania, jakie stawia ten teren i wysoka wilgotność zwala z nóg każdego. Z nami jest podobnie, śmigamy z plecakami pełnymi wody w butelkach i podstawowym majdanem. Zuzia z czapką na głowie i energią idzie równo z nami (po kilku godzinach, zagadują w tej sprawie do nas Irole, później Dunki lekko nie dowierzając, jak nasza młoda daje radę). My też nie wiemy, ale energii wystarcza jej do końca marszu, w dodatku okazuje się, że dzieci nie są częstymi uczestnikami takich wypraw. Szczerze mówiąc, nie mamy pewności, jak dawno temu ostatni raz szło tutaj białe dziecko. Przemierzamy dżunglę na przemian z polami, czasem mijając jakąś wioskę. Wysiłek wynagradzają widoki zielonych gór, dzikich drzew bananowca, bambusów i dróg pokrytych pomarańczowym piachem, potarganych przez rwące strumienie, które dopiero co przestały płynąć, wraz z końcem pory deszczowej. W powietrzu czuć wilgoć i gorąc, a brak wiatru jeszcze potęguje te odczucia. Podczas tego trekkingu nauczyliśmy się, aby nie pytać Taja „jak daleko jeszcze”, gdyż nasz przewodnik zawsze odpowie coś w stylu: już prawie jesteśmy, może jeszcze z kilometr...co jak się można domyśleć, nie zawsze jest prawdą. W końcu późnym popołudniem docieramy do naszego celu, czyli wioski Pha Dang. Sześć domów, kilkunastu mieszkańców, brak prądu, sen na ziemi – już wiemy, że podczas tego momentu podróży wypoczniemy jak nigdy. Ping po kilkugodzinnym marszu, od razu zabiera się do gotowania kolacji, co trwa jakieś dwie godziny, bez odpoczynku... i z pomocą jedynie jednego miejscowego, wielki szacun. Wg naszego przewodnika jedzenie miało być „nothink special”, my natomiast odlecieliśmy po pierwszej łyżce świeżo przygotowanej, soczyście żółtej zupy curry i ryżu z warzywami. Po posiłku siadamy razem przy ognisku i gadamy o tym, jak wygląda tutaj codzienność. Widać błysk w oku Pinga, czuć, że facet wybrał życie na wsi jako farmer i że jest szczęśliwy. Zbliża się sen, idziemy go dopaść. Kilka wersów wcześniej pisałem o tym, że wypoczniemy tutaj z pewnością jak nigdzie indziej, trochę się pomyliłem. Opatuleni czym się tylko da, kładziemy się w kimę koło 22, ciemno jest już od dobrych kilku godzin, ludzie przestali się krzątać, psy poszły w kimę, jest cisza. Próbuję zasnąć, pojawia się kłopot z bólem głowy (którego swoją drogą bardzo, bardzo rzadko doświadczam). Mijają kolejne minuty, wszyscy posnęli. Pamiętałem, że Aga zabrała ze sobą jakieś tabletki na ból głowy, więc nurkuję w plecaku i szukam ich z nadzieją, że pomogą. Łykam, mija 20 minut, jest! Działają! Zasypiam. Mija kolejne kilkadziesiąt minut i słyszę odgłosy wymiotów. Dźwięk dochodzi gdzieś od strony sąsiadki Renaty. No nic, bywa i tak, pewnie zaraz wstanie i wyniesie swoją siatkę z wymiocinami...niestety dźwięki ustają, szelest siatki się nie pojawił. Ktoś inny z ekipy zaczyna donośnie chrapać. Mija kolejne kilkadziesiąt minut, jedna z Francuzek zaczyna krzyczeć. Drze się, jak w scenie z horroru, jakby jej rękę ucinali. Po chwili koleżanka ją budzi i wyprowadza na zewnątrz (rękę miała, z tego co widziałem). Noc trwa nadal. W końcu zapada cisza, zasypiam. Sen trwa pewnie kolejne kilkanaście minut, gdy zaczyna się wycie. Psy z naszej wioski (kilkadziesiąt sztuk) zaczynają wyć jak wilki i walczyć między sobą. Mam wrażenie, że dzieje się to w naszej chacie, gdyż zwierzęta zalegają pod naszym domkiem, którego to ściany z bambusa są przewiewne, ale nie dźwiękoszczelne. Wycie jest mega donośne i intensywne, mam wrażenie, że nasze stado komunikuje się z drugim z wsi oddalonej o kilka kilometrów, ale widocznej na horyzoncie.
Maxima0909 napisał:Relację przeczytałam
:) szkoda, że od połowy nie wyświetlają się zdjęcia
:( byłyby świetnym uzupełnieniem
:)Dropbox czasem zawodzi, ale sprawdzałem na innym komputerze i zdjęcia się ładują, natomiast fakt jest taki że chyba przesadzam z wielkością plików i trwa to trochę czasu. Ciesze się że przebrnęłaś przez relację:)
Koala22 napisał:@prodrewno podobała mi się Twoja relacja, taka osobista
:) Bardzo szkoda, że nie mogłam zobaczyć żadnego zdjęcia :/Cześć, cieszy mnie że przebrnęłaś:)Jakiś czas temu dropbox pozmieniał coś w udostępnianiu i wszystkie foty poszły...Wrzuciłem je ponownie ale luzem w folderze:https://www.dropbox.com/sh/78jnrna68szp ... EZOWa?dl=0
Ryba o konsystencji ryżu
30.11
Dzisiaj zaplanowany mamy transfer samolotem do Krabi, a konkretnie do Ao Nang. Unikając ryzyka spóźnienia na lot, dzień spędzamy na odpoczynku w parku Lumphini. Przedzieramy się przez jedną z ulic, okalających park korzystając z pasów i sygnalizacji świetlnej – ostatni raz robimy ten błąd! Część kierowców stosuje się do czerwonego światła, ale znajduje się co jakiś czas luzak, który śmiga na naszym zielonym, co powoduje, że takie miejsce jest nieprzewidywalne. Znacznie lepiej i bezpieczniej przekroczyć ulicę w środku turbo ruchu i koniecznie pewnym krokiem. Jeżeli człowiek się zawaha, będąc już na jezdni, śmigający skuter czy auto z pewnością nie ustąpi nam drogi, wręcz odwrotnie – przyspieszy i jednocześnie będzie nas omijał. To, że idziemy z dzieckiem, nie ma żadnego znaczenia. Docieramy do parku w okolicy godziny 8 rano. Temperatura jest idealna, szum ulicy znika po kilkudziesięciu metrach, obserwujemy starszych Tajów i Tajki ćwiczących Tai Chi i Jogę. Niektórzy przy muzyce, wszyscy pod okiem instruktora, ciekawy obraz. Każda z tych osób wydaje się nieobecna, skupiona, odnoszę wrażenie, że ich motywem było również oderwanie się od zgiełku najbardziej zabetonowanego miasta na świecie, jakim jest Bangkok.
Kolejny dziki kot, tym razem w parku Lumphini
Większość osób odwiedzających Tajlandię skupia się na części gastronomicznej. My nie będziemy inni, staramy się być odważni, próbujemy różnych "smakołyków" jednak zawsze trzymamy się jednej zasady: w każdym przypadku muszą to być miejsca, gdzie stołują się lokalesi. Z jednej strony napotykamy łatwe smaki takie jak naleśniki z jajkiem przepiórczym i parówką od pani ze stoiska tuż obok postoju moto-taksówek, następnym razem szaszłyki z podrobów drobiowych u starszego małżeństwa gdzieś przy kanale miejskim.
Świeżość – jako główna cecha jedzenia w Tajlandii. Ludzie pracują w nocy, gdy jest chłodniej, na ulicy, przy telewizorach przygotowując posiłki np. te zawinięte w liście bananowca, które kolejnego dnia rano zostaną ugotowane na parze. Surowe ryby wyrzucane są z paki dostawczaka wprost na ulicę, momentalnie patroszone, zasypywane solą i wrzucane na ogień. Jedzenie uliczne w Tajlandii można podsumować jako wybitnie smaczne i „zdrowe". 90% składników jest świeża, nie stosuje się zbyt często mrożonek i wątpię, aby stosowali takie ilości chemikaliów przy uprawach jak my w Europie. Jednocześnie trzeba pamiętać, że talerze czy sztućce często są myte w miskach, czasem z deszczówką, a następnie płukane w kolejnej misie – też z deszczówką, tyle że odrobinę czystszą, wokół łażą dzikie psy i koty, po których kicają pchły, ale jest jednak czysto. Cała nasza czwórka, włącznie z 7-letnią Zuzią nie miała żadnego kłopotu ze zdrowiem czy choćby z żołądkiem. Zarówno będąc w Tajlandii, jak i już po powrocie do domu.
Szybki transfer na lotnisko, odprawa i lot do Krabi. Dzień kończymy, docierając do hostelu w Ao Nang. Rozpakowujemy się, miła Pani gospodarz podczas rozmowy skopuje mimochodem małego węża ze ścieżki, pokazuje nam pokój, odpala odstraszacz na komary i zaprasza nas, żebyśmy poszli za nią. Jest już ciemno, pani prowadzi nas na pakę swojego pickupa z ławeczkami. Niestety po angielsku się nie rozumiemy za bardzo, ale pewne jest, że Pani chce nas gdzieś zawieźć, jest ciemno, wokoło pusto, słychać jedynie wszechobecne owady. Uczucie trochę jak w średnim thrillerze. Po kilku minutach wszystko okazało się oczywiście nieporozumieniem, właścicielka hostelu chciała o 21 zawieźć nas do 7eleven, natomiast my byliśmy przekonani, że chciała pieniądze za pobyt. Skończyło się śmiechem i powrotem do pokoju.
1.12
8:00, pobudka, na śniadanie przepyszny tajski omlet z bananem zrobiony przez naszą panią gospodarz. Po śniadaniu właściciel podwozi nas pickupem do nabrzeża. Obieramy cel na plażę Railey. Szybkie pakowanie i już siedzimy w łódce długo rufowej (longboat) z wielkim rozbebeszonym silnikiem za plecami. Deszcz nie pada, ale już po chwili jesteśmy cali mokrzy, w zasadzie przydałyby się nam okulary, gdyż pęd wiatru i właśnie woda pryskająca nam w twarz nie pozwala na otwieranie oczu – to jest wada (zaleta?) siadania na samym przodzie łódki. Kolejna teoretycznie "mała rzecz" a jak wielką frajdę może sprawić. To kolejna taka sytuacja po podróży BTSem w Bangkoku gdzie sam środek transportu staje się niesamowitym przeżyciem. Z racji faktu, iż nie zamierzamy plażować, nasza wizyta sprowadza się do pałętania się wszystkimi możliwymi ścieżkami w okolicy. Zaczynamy maszerować w kierunku Tham Phra Nang (świątyni, jaskini z penisami). Droga wiedzie ubitymi ścieżkami, nazwałbym ją "od betonu do betonu". Railey West, jak i druga strona, czyli Railey East są już typowymi kurortami, hotele, restauracje, sklepiki z pierdołami i ludzie taszczący plażą walizki na kółkach. Zaczyna padać deszcz, krople siąpią z nieba trochę od niechcenia, olbrzymia wilgotność sprawia, że często zapomina się o opadach, gdyż po twarzy tak czy inaczej, spływają krople potu. Po jakimś czasie rozdzielam się z dziewczynami, ja idę w kierunku ścieżki do Tonsai, natomiast Renata, Zuzia i Agnieszka kierują się na plażowy rest.
Ścieżka jest dość trudna do odnalezienia. Nawet będąc bezpośrednio obok tej właściwej, każdy z pewnością trafia najpierw w ślepą uliczkę prowadzącą do opuszczonych domków. Czy to kwestia tego, że jesteśmy w dżungli i zagęszczenie rośli nabiera tutaj nowego znaczenia?
Ostatecznie stwierdzam, że nie odpuszczę i filtruję każdą możliwą ścieżynkę po drodze. W pewnym momencie wchodzę w trawę o wysokości około 1,5 m, ścieżka znika. Idę kilka metrów dalej, patrzę pod nogi, ścieżka dalej jest. Drepczę więc kolejne kilkadziesiąt metrów, mijam rozwalającą się chatkę a w zasadzie jej szkielet. Pierwszy raz jestem w lesie tropikalnym, soczysta zieleń liści błyszczy pokryta wieczną warstwą wilgoci. Nawet w środku dnia panuje tu półmrok, trudno nawet wykonać dobre zdjęcie. Dźwięków praktycznie brak, nie słychać ptaków czy innych zwierząt. Jedynie głuche odgłosy uderzających o siebie (pustych w środku) bambusów rytmicznie przypominają, że jestem w końcu w dżungli. Idę tak z 40 minut, nie spotykając po drodze nikogo. Po jakimś czasie zaczynam mijać pojedyncze bambusowe bungalowy pokryte czymś w rodzaju strzechy. Ciężko ocenić czy to już opuszczona ruina, czy chatka tubylców, czy jednak miejsce, gdzie można się przespać. Idąc dalej oczy mam otwarte coraz szerzej, słychać dźwięki, na których brak narzekałem kilka chwil wcześniej i nie do końca wiadomo czy to małpy grasują w opustoszałej chatce, czy może ktoś jest wewnątrz i nie bardzo chce ze mną się kontaktować. Po kilkudziesięciu kolejnych metrach już wiem, że trafiłem do innego świata* Jestem w hippisowskiej komunie. Niesamowitą atmosferę, jaka tu panuje, można doświadczyć, tylko trafiając tu samemu. Z jednej strony cisza, z drugiej leniwie brzdękające reggae, ludzie w dredach i afro snujący się uliczkami, popijający koktajle i zajadający "banana cake". Panuje totalny chill, na plaży rybak porządkujący klatki na kraby i maksymalnie kilkanaście osób, część bezpośrednio przy ścianie wspinaczkowej. Bajkowe Tonsai ma niestety także swoją ciemną stronę. Kilkaset metrów od plaży, równolegle do niej, osada została oddzielona od dostępu do morza betonowym murem. Totalna abstrakcja, inny świat, lokalny deweloper kupił ziemię z zamiarem postawienia kolejnego hotelu i postawił sobie mur. W jednym jego miejscu lokalesi wybili dziurę i jest to jedyne dojście do plaży – dziura w murze o szerokości 3 czy 4 metrów. Na razie od kilku lat, poza murem nic więcej budować się nie zaczęło, ale można się domyślić, że to tylko kwestia czasu.
To będzie smutny koniec Tonsai. Jednego z tych miejsc, o których się nie zapomina, jak już raz się tam trafi. Wyjątkowe miejsce.. dlatego czasem nie warto czytać wielu przewodników i tysiąca relacji, aby móc odkrywać samemu, po swojemu.
Jaskinia penisów, a w zasadzie sam "ołtarz"
Ślepa ścieżka
Prawidłowa ścieżka do Tonsai
Żeby nie było tak różowo - miejscowi też mają swoje za uszami.
2.12
Być w tropikach i nie doświadczyć ulewy to gigantyczna strata. My na szczęście tej straty nie ponieśliśmy. Po całonocnych opadach ranek również wita nas rzęsistym, gęstym deszczem. Wilgotność jest tak duża, że wszystko, co papierowe, niezależnie gdzie było schowane, wylewa się między palcami, sandały gniją, a nasze ciała odczuwają to, co czułyby będąc w saunie, jest jedynie nieco chłodniej. Plan na dzisiaj to wypad do Świątyni Tygrysa tzw. Tiger Cave Temple. W miarę możliwości staramy się unikać miejsc przepełnionych masami ludzi, zanadto skomercjalizowanych itp. w dzisiejszym dniu na naszą korzyść działa właśnie ów "niechciany" deszcz. Śmigamy Tuk Tukiem z centrum Ao Nang, żeby po kilku kilometrach przesiąść się do nowej toyoty. Następuje wymianka, auto podrzuca żona kierowcy, a sama wsiada do Tuk Tuka, jak nic, kierowca zamiast ładnie sprzedawać oficjalne wycieczki, kręci na boku fuchy. Na miejscu znajduje się kompleks klasztorny, kilka sklepików i złowieszcze schody. Rzucają się również w oczy dziesiątki (i to nie przesada) punktów zbierania datków, najczęściej na cele religijne, przy jednocześnie wiszących zakazach żebrania. Jednym słowem mnisi mają tutaj monopol. Podchodzimy do schodów, gdzie u dołu widnieje liczba 1237, właśnie tyle stopni mamy do pokonania i dociera do nas, dlaczego nasz kierowca powiedział, że poczeka na nas "te dwie godziny". Mijamy pierwsze 200-300 schodów, Zuzia podróżniczka ogarnia, dorośli wymiękają. Stromizna niesamowita, brniemy stopień po stopniu, deszcz leje coraz bardziej i po kilku minutach nie ma znaczenia czy człowiek jest mokry od potu czy deszczu – ściągamy nasze foliowe palta. Po kilkudziesięciu minutach docieramy na górę. Jest wietrznie, zdecydowanie chłodniej, panuje cisza. Kilkanaście osób w promieniu kilkunastu metrów, a mimo to jest cicho. Słychać jedynie ciężkie oddechy, pojedyncze słowa, na twarzach wszystkich tych ludzi widać uśmiechy i początki zachwytu. Niby nic szczególnego, ale jakieś, takie ciekawe to uczucie. Oczarowani krajobrazem. Hektary sadów palm kokosowych, góry widoczne jako połączenie skały z gęstym lasem i masy mgieł unoszących się między nimi. Świątynia robi wrażenie, ale zachwyca to, co jest poza nią. Po zejściu zatrzymujemy się, aby poobserwować małpy bawiące się w walkę o jedzenie. Pustka wokoło powoduje, że zwierzęta zajęte są same sobą, a nie atakowaniem turystów czego kilkukrotnie wcześniej byliśmy świadkami. W głowie pozostają obrazy małej małpki odkręcającej nakrętkę butelki z colą, aby się napić, a następnie...zakręcającą ją z powrotem. Chyba też nie przepadają za colą bez gazu.
Dogadani z naszym kierowcą jedziemy w kierunku centrum Krabi. Jest piątek po południu, przemierzamy miasto, a wieczorem szama i zakupy na lokalnym rynku. Nasz kolejny Pad Thai, Renata i Zuza wersja „no spicy”, natomiast ja i Agnieszka po tym posiłku powiększamy o kolejny lvl akceptację kapsaicyny. Dziękujemy za wodę z lodem, a w zasadzie należałoby powiedzieć lód z wodą i śmigamy po deser. Renata testuje niepozorny, malutki kramik gdzie pani smaży coś w rodzaju małych pączków. Trudno opisywać smaki czy zapachy, ale ten niepozorny pączek/donat w konsystencji jest lekki jak biszkopt, napowietrzony jak drożdżówka, lekko ciągnący i miękki. No i oczywiście słodki, optymalnie słodki. Krążąc po targu, wracamy w to samo miejsce kilkukrotnie i bierzemy następne i następne porcje pączków. Przychodzi czas na kawę. Siadamy w „europejskiej” kawiarni, która jest świetnym miejscem do obserwacji. Mam wrażenie, że często człowiek w podróżniczym wirze emocji, zapomina, aby zatrzymać się czasem i po prostu niespiesznie patrzeć na to, co dzieje się wokoło.
3.12
Opuszczamy Ao Nang, kierując się na lotnisko w Krabi. Port lotniczy jest mały, trochę taki dziki. Kontrola bagażu rejestrowanego wygląda nietypowo. Najpierw bagaż jest skanowany (raczej dla picu, bo nasz nóż przechodzi bez kłopotu), następnie sami go odbieramy i kierujemy się w stronę odpraw biletowych, gdzie go zdajemy. Gwarantem bezpieczeństwa jest mała naklejka "security checked", którą z łatwością można przekleić na inną walizkę czy plecak, a do samego bagażu włożyć cokolwiek co zmieścimy w podręcznym, który skanowany jeszcze nie był. Podczas pobytu na lotnisku obserwujemy jeszcze jedną dość nietypową sytuację, otóż do naszego gate-u kierowane są dwa różne odloty. Fakt faktem, później przy rozwidleniach korytarzy stoi obsługa lotniska, która wskazuje właściwą drogę. Start, dwie godziny lotu i lądowanie w Chiang Mai.
Wsiadamy do songthaew, czyli pickupa z ławeczkami i zadaszeniem, razem z nami kilku niemiejscowych Azjatów. Starszy pan kierowca, oczywiście nie mówi nawet słowa po angielsku i prosi nas o wpisanie adresu w swoim tablecie. Szybko okazuje się, że właśnie rozpoczęliśmy kolejną „przygodę w nieznane", gdyż uśmiechnięty Taj kompletnie nie ma pojęcia gdzie jechać. Podobnie wygląda sytuacja naszych współpasażerów. Miotamy się więc po uliczkach miasta, kierowca czasem zatrzymuje się, aby kogoś zapytać o drogę, czasem wysiada i pyta nas, aż w którymś momencie prosi, aby jedna z Azjatek wsiadła do kabiny i nawigowała. Ostatecznie po wielu okrążeniach i jakiś 40 minutach trafiamy do celu, odległość od lotniska do hostelu to jakieś 4-5 kilometrów. Chiang Mai wprowadza na nasze twarze już od samego początku sporo śmiechu, pierwsze wrażenie mega pozytywne.
Tego wieczoru uderzamy jeszcze na Saturday Market. Można by powiedzieć, że rynek to rynek, przecież wiedzieliśmy ich już kilka w samej Tajlandii, a mimo wszystko każdy był inny od poprzedniego. Ten w Chiang Mai przytłacza wielkością i tłumami ludzi. Przemykamy przez kolejne stanowiska, urządzając sobie degustację. Próbujemy między innymi szaszłyków, lokalnej kiełbasy curry, koktajlu mieszanki owoców, naleśników z bananami i nutellą i jeszcze kilku przekąsek. W żołądku brakuje miejsca. W Tajlandii nie da się być głodnym. Od wielu dni czaję się, żeby spróbować wszędzie zakazanego owocu duriana i tego wieczoru nadarza się okazja. Spacerując, zaczepia nas Holenderka z pytaniem, czy nie mamy ochoty na tenże przysmak. Smród i smak sprawia, że dziewczyna nie jest w stanie tego przełknąć. Daje mi to do myślenia i chyba dobrze się stało, że nie kupiłem całego kawałka. Próbuję fragment owocu. Konsystencja miękkiego masła, zapach i smak niemożliwy do opisania, ale już wiem, dlaczego jest on uznawany za najbardziej śmierdzący owoc na świecie. Kilka tygodni później, przekonuję się na własnej skórze skąd te wszystkie zakazy dotyczące durianów. Otóż np. po przeżuciu owocu i wypluciu do śmietnika zapach roznosi się po całym pomieszczeniu i jest bardzo trudny do usunięcia, a mówię tylko o małym fragmenciku liofilizowanego duriana.
4.12
Na najbliższe dwa dni zaplanowany mamy trekking w górach. O 9 rano, pod hostelem czeka na nas już pickup, pakujemy się do środka i ruszamy po kolejnych uczestników. W aucie oprócz kierowcy ląduje z nami Ping - lokalny przewodnik, dwie dziewczyny i jeden facet z Irlandii, dwie Dunki i Szwajcar. Jedziemy jakieś półtorej godziny, po drodze zatrzymując się jeszcze po drobne zakupy. Szybki łyk kokosa, woda, papier toaletowy i podczas czekania na resztę ekipy podchodzi do nas żul . Pierwszy raz przydarza się nam w Tajlandii spotkać prawdziwego żebraka żula. Nie mija nawet minuta, jak podchodzi do nas lokales i bez zbędnego gadania, narzędziem przypominającym szczypce do odwracania mięsa na grillu łapie żula za skórę szyi i ciągnie za sobą. Teraz już wiemy, dlaczego w Tajlandii żebractwa jest tak niewiele.
Pierwsza część naszej wyprawy to odwiedzenie tzw. Elephant Rescue Center w Tung La Korn. Takich miejsc na północy kraju jest wiele. Mamy okazję całkiem sporo dowiedzieć się o tych potężnych zwierzętach. Pokarmić je, a nawet wejść z nimi do wody, aby wyszorować im plecy. Czasu jest na tyle dużo, że mamy szansę spokojnie poobserwować zwierzęta i ich zachowanie. Słonie nie są uwiązane, stoją pod przeznaczonym dla nich zadaszeniem, bez płotu. Gdy w ich zasięgu wzroku pojawią się banany, bez skrupułów podchodzą i częstują się. Zresztą nie ma się czemu dziwić, skoro głównym celem słonia jest jedzenie. Zwierze je przez cały dzień, jedynie z przerwą na sen. Dla Zuzi doświadczenie jest bezcenne, ale mówiąc szczerze nawet my początkowo sceptycy, bardzo pozytywnie odbieramy tę część wyprawy. Mamy ogromną nadzieję, że słowo w nazwie ośrodka „rescue" oraz potwierdzenie tego w słowach przewodnika są prawdą i zostawiając tam kasę, wspomagamy zwierzęta i lokalną społeczność.
Ping spogląda na zegarek, czas ruszać w las. Musimy zdążyć do obozu przed zmrokiem. Pola ryżowe już po żniwach, z ziemi wystają tylko suche łodygi. Idziemy, od czasu do czasu obserwując grupy rolników pracujących przy sianie. Towarzyszy nam pies. Zwykły, kundel średniej wielkości, jakich pałęta się tu masa. Na pytanie, jakie kierujemy do Pinga czyj to pies i jak się wabi, odpowiada krótko: nie wiem. Pies jest bezpański i towarzyszyć nam będzie aż do końca wyprawy. Podobno wędruje z grupami ludzi raz w górę raz w dół doliny, losowo wybierając przewodników i ekipy, które prowadzą. Temperatura daje się wszystkim we znaki, zaczynają się pierwsze podejścia. Ping z pozytywnym, pociesznym politowaniem patrzy na nas i opowiada, że miał wielu „mocnych” biegaczy i piechurów (od razu zaznaczę, nikt z naszej grupy do powyższych się nie zaliczał). Każdy z nich na początku pytał, ile to kilometrów jest do przejścia, a po usłyszeniu, że 5, może 6 uśmiechał się. Uśmiechy jednak znikały z każdą godziną marszu, gdyż wymagania, jakie stawia ten teren i wysoka wilgotność zwala z nóg każdego. Z nami jest podobnie, śmigamy z plecakami pełnymi wody w butelkach i podstawowym majdanem. Zuzia z czapką na głowie i energią idzie równo z nami (po kilku godzinach, zagadują w tej sprawie do nas Irole, później Dunki lekko nie dowierzając, jak nasza młoda daje radę). My też nie wiemy, ale energii wystarcza jej do końca marszu, w dodatku okazuje się, że dzieci nie są częstymi uczestnikami takich wypraw. Szczerze mówiąc, nie mamy pewności, jak dawno temu ostatni raz szło tutaj białe dziecko. Przemierzamy dżunglę na przemian z polami, czasem mijając jakąś wioskę. Wysiłek wynagradzają widoki zielonych gór, dzikich drzew bananowca, bambusów i dróg pokrytych pomarańczowym piachem, potarganych przez rwące strumienie, które dopiero co przestały płynąć, wraz z końcem pory deszczowej. W powietrzu czuć wilgoć i gorąc, a brak wiatru jeszcze potęguje te odczucia. Podczas tego trekkingu nauczyliśmy się, aby nie pytać Taja „jak daleko jeszcze”, gdyż nasz przewodnik zawsze odpowie coś w stylu: już prawie jesteśmy, może jeszcze z kilometr...co jak się można domyśleć, nie zawsze jest prawdą. W końcu późnym popołudniem docieramy do naszego celu, czyli wioski Pha Dang. Sześć domów, kilkunastu mieszkańców, brak prądu, sen na ziemi – już wiemy, że podczas tego momentu podróży wypoczniemy jak nigdy. Ping po kilkugodzinnym marszu, od razu zabiera się do gotowania kolacji, co trwa jakieś dwie godziny, bez odpoczynku... i z pomocą jedynie jednego miejscowego, wielki szacun. Wg naszego przewodnika jedzenie miało być „nothink special”, my natomiast odlecieliśmy po pierwszej łyżce świeżo przygotowanej, soczyście żółtej zupy curry i ryżu z warzywami. Po posiłku siadamy razem przy ognisku i gadamy o tym, jak wygląda tutaj codzienność. Widać błysk w oku Pinga, czuć, że facet wybrał życie na wsi jako farmer i że jest szczęśliwy. Zbliża się sen, idziemy go dopaść. Kilka wersów wcześniej pisałem o tym, że wypoczniemy tutaj z pewnością jak nigdzie indziej, trochę się pomyliłem. Opatuleni czym się tylko da, kładziemy się w kimę koło 22, ciemno jest już od dobrych kilku godzin, ludzie przestali się krzątać, psy poszły w kimę, jest cisza. Próbuję zasnąć, pojawia się kłopot z bólem głowy (którego swoją drogą bardzo, bardzo rzadko doświadczam). Mijają kolejne minuty, wszyscy posnęli. Pamiętałem, że Aga zabrała ze sobą jakieś tabletki na ból głowy, więc nurkuję w plecaku i szukam ich z nadzieją, że pomogą. Łykam, mija 20 minut, jest! Działają! Zasypiam. Mija kolejne kilkadziesiąt minut i słyszę odgłosy wymiotów. Dźwięk dochodzi gdzieś od strony sąsiadki Renaty. No nic, bywa i tak, pewnie zaraz wstanie i wyniesie swoją siatkę z wymiocinami...niestety dźwięki ustają, szelest siatki się nie pojawił. Ktoś inny z ekipy zaczyna donośnie chrapać. Mija kolejne kilkadziesiąt minut, jedna z Francuzek zaczyna krzyczeć. Drze się, jak w scenie z horroru, jakby jej rękę ucinali. Po chwili koleżanka ją budzi i wyprowadza na zewnątrz (rękę miała, z tego co widziałem). Noc trwa nadal. W końcu zapada cisza, zasypiam. Sen trwa pewnie kolejne kilkanaście minut, gdy zaczyna się wycie. Psy z naszej wioski (kilkadziesiąt sztuk) zaczynają wyć jak wilki i walczyć między sobą. Mam wrażenie, że dzieje się to w naszej chacie, gdyż zwierzęta zalegają pod naszym domkiem, którego to ściany z bambusa są przewiewne, ale nie dźwiękoszczelne. Wycie jest mega donośne i intensywne, mam wrażenie, że nasze stado komunikuje się z drugim z wsi oddalonej o kilka kilometrów, ale widocznej na horyzoncie.