Noc się kończy, pierwsze promienie wschodzącego słońca wdzierają się przez szpary w ścianach do wnętrza naszej chaty. Ranek jest chłodny, mamy okazję pokręcić się po wiosce wczesnym rankiem. Słońce jest jeszcze na tyle nisko, że w głowie pozostały mi z tego okresu trzy intensywnie nasycone kolory: pomarańcz, żółć i zieleń. Wcinamy jajecznicę, popijając lokalną zieloną herbatą. Czas ruszać dalej. Dziś trasa wiedzie więcej po płaskim terenie, jest lżej, aczkolwiek nadal co jakiś czas padają od Pinga znamienne słowa: „trekking, noł czoping”. W dzisiejszym dniu, tak jak i w wielu wcześniejszych sam cel podróży jest mało istotny. Zdecydowanie bardziej liczą się emocje i to, czego doświadczamy podczas samej wędrówki. Rozmawiamy z Pingiem o stylu życia tutejszych ludzi gór, braku prądu, a co za tym idzie internetu, maila, telewizji. O pracy w polu, czym zajmują się tutaj wszyscy. O ryżu, który jest zawarty w każdym daniu spożywanym przez lokalesów (w miastach ryż jest w 95% posiłków). Mamy okazję sporo posłuchać, ale także sporo opowiedzieć. Zauważyłem, że nasz przewodnik nie za bardzo zdaje sobie sprawę co dzieje się poza jego krajem, jak wygląda świat. Polskę odbiera tak samo, jak Niemcy, Francję czy Hiszpanię – dla niego istnieje po prostu Europa. Taka część świata, gdzieś daleko. Poruszamy temat komunizmu w Polsce, religii Chrześcijańskiej, generalnie historii naszego kraju, ale też sytuacji ekonomicznej. Tego, jak się żyje teraz, a jak się żyło kiedyś. Widać, że różnice kulturowe sprawiają, że Ping jest nie do końca w stanie wszystko ogarnąć w głowie. Mam jednak nadzieję, że coś pozostanie mu w pamięci i przy kolejnym, kontakcie z Polakami, jego zakres wiedzy o naszym kraju będzie się powiększał. Czas w takiej atmosferze mija nam bardzo szybko, przemierzamy kolejne wioski, mamy też okazję przejść przez sad drzew kauczukowych. Docieramy do wodospadu, tutaj żegnamy się z Pingiem. Facet stworzył dla nas tę część Tajlandii – znowu okazuje się, że najważniejsi są ludzie, których się spotyka.
Małpka "uratowana" z żungli
Dzień wyczerpujemy w 100%. Wieczorem zalegamy w lokalnej knajpie tuż obok naszego hostelu. Lokalni muzycy, przygrywają na gitarze światowe szlagiery muzyki rockowej. Mieszanka narodowości wewnątrz i kilka kelnerek kobiet i kelnerek shemale-i. Popijamy Changa i mamy okazję zobaczyć jak te ostatnie wyłapują białych gości i dotrzymują im towarzystwa. Fakty są takie, że goście przychodzą w pojedynkę, siadają i stawiają Tajkom/Tajom alk i dają kasę. Taki shemale jest wyłączony jako kelner dla innych gości. Śmiesznie to wygląda, z drugiej strony sprawia wrażenie całkowitej codzienności. Połowa świata przyjeżdża tutaj właśnie dla zabawy, jak się okazuje nie tylko do Bangkoku, ale również do położonego na północy Chiang Mai.
6.12
Dzień relaksacyjny w Chiang Mai. Taki jest plan, że planu brak. Szwendamy się po starym mieście, popijając po drodze kokosa, zajadając banany w cieście i szukając parku Nong Buak Haad. W Tajlandii kilka razy już przekonaliśmy się, że to, co na mapie wydaje się „tuż, tuż za rogiem”, okazuje się niekrótką wędrówką. Coś więc jest z tymi wszechobecnymi i tanimi tuk-tukami na rzeczy. Przed wejściem do parku szybki szaszłyk z „chicken". Takich szaszłyków jadłem już wiele w Tajlandii, ale pierwszy raz zacząłem się zastanawiać, jaka to cześć kury konkretnie: fragment nóżki?, wycinek udka? Po małej operacji rozebrania mięska okazało się, że to nie żaden fragment, ale cały pisklak, oczywiście niepatroszony. I wszystko jasne skąd to chrupanie w ustach, skąd ta delikatność i chrupiąca skórka po całości. (dopiero później dowiedziałem się, że jest to lokalny przysmak). Po wejściu do parku ukazuje się nam idylliczny obrazek, którego część udało się nawet złapać obiektywem. Wszechobecna zieleń poprzecinana jest tęczą, jaka tworzy się dzięki fontannom, których jest tu całkiem sporo. Ludzie usadzeni jakby pozowali jakiemuś malarzowi, odpoczywają leżąc, czytając książki, karmiąc gołębie czy wręcz przeciwnie, ćwicząc akrobacje gimnastyczne. Fajnie spędzony czas, bez pośpiechu.
Kwiatek od pana napotkanego gdzieś na ulicy.
Wyjazd był w trakcie roku szkolnego więc materiał trzeba było uzupełniać na bieżąco
Nadchodzi wieczór, nadchodzi czas na tajski masaż. Nie jestem do końca przekonany czy mam na to ochotę, ale ostatecznie Renata mnie przekonuje. Włazimy do jednego z setek salonów i po krótkich negocjacjach decydujemy się na klasyczny tajski masaż całego ciała. Jest „ciężko”, masażystki łażą po nas na kolanach, wyciskją łokciami każdy mięsień z osobna oddzielając go od kości, często odbywa się to na granicy złamania. Kilka razy jestem podduszany, ale oczywiście na każde pytanie „ok sir?” odpowiadam – „tak, tak, jest w porządku”. Jedno trzeba jednak im przyznać, masażystki faktycznie wyczuwały i jednocześnie bardziej skupiały się na miejscach, które każde z nas miało sztywne czy napięte. Miejsca, które faktycznie wymagały rozluźnienia np. zakwasy po trekkingu. Mija godzina, wychodzimy oboje na maksa połamani, ale zadowoleni. Dochodzi godzina 21:00, wracając do hostelu, słyszymy rytm muzyki. Dochodzimy do miejsca, gdzie zebrała się spora grupka ludzi, pośrodku której gra lokalna kapela uliczna. Kapela z pewnością jeździ po kraju, ale odnoszę wrażenie, że idealnie wpasowuje się w sielankowy klimat Chiang Mai. Kilku kolesi, z czego dwóch grających na didgeridoo (długie drewniane tuby), jeden na gitarze a jeszcze jeden na bębnie. Typowo-nietypowa, transowa, głęboka muzyka, wprawiająca w rezonans delikatne przedmioty przez swoje niskie tony wprowadza słuchaczy w wyjątkowy stan. Dzwonimy po Agę i Zuzię, siadamy na chodniku i totalnie relaksujemy się naszego ostatniego wieczoru w Chiang Mai. Jutro powrót do Bangkoku.
7-8.12
Dzień zakupowy. Temat nie do końca ciekawy dla kogoś takiego jak ja, czyli łagodnie mówiąc nieprzepadającego za szlajaniem się i poszukiwaniem fatałaszków, ale...w Bangkoku kupowanie nabiera nowego znaczenia. Wpadamy na teren gigantycznego targowiska z ubraniami tzw. Pratunam. Z racji faktu, iż cały czas panuje żałoba po śmierci króla, targ jest dosłownie czarny. Większość stoisk oferuje codzienne, zwykłe ubrania typu koszulka, spodnie, spódnica tyle, że wyłącznie w kolorze czarnym. Po jakimś czasie spotykam się z dziewczynami i uśmiechnięty zauważam, że chyba coś im nie poszło. Tajskie, czarne t-shirty chyba nie były ich dzisiejszym celem. Powoli zbliża się czas powrotu do domu. Ostatnie dni spędzamy na odwiedzaniu miejsc, które już poznaliśmy i chcemy poznać lepiej i tych, w których po prostu czuliśmy się najlepiej. Bez ciśnienia, bez planu. To chyba nasz odpowiednik plażowania, relaksu i odpoczynku. Wieczory to również włóczęga, po okolicznych opustoszałych uliczkach. I jedna wielka obserwacja otoczenia. Sklep z ziołami czy lekami będący jednocześnie domem jakiegoś dziadka aptekarza, człowiek smażący ostatniego naleśnika tego dnia i zamykający garkuchnię niezależnie od faktu, iż chętni na jedzonko dalej kręcą się wokoło. Czas postrzegany tu jest inaczej niż u nas, pieniądze również. Kolejny raz odnoszę wrażenie i widzę na twarzach teoretycznie biednych ludzi, szczęście. 10 m2, mały biznes, kilkoro dzieci, rodzice, czasem starsze pokolenie, a nieraz nawet na małą trampolinę znajdzie się miejsce – pozytywnie, taki obraz prawdziwej Tajlandii pozostanie mi w pamięci po tym wyjeździe.
9.12
Taksówka na lotnisko – taki tytuł powinna mieć ta, ostatnia część naszej podróży. Ze względu na korki, nasz dojazd do lotniska Don Mueng trwa pomiędzy 2 a 3 godziny i na szczęście kierowca okazał się gadatliwy. Gadamy o kosztach życia tutaj i za miastem, ilości pracy, samochodach, rodzinie... Czas w takiej atmosferze mija momentalnie, wysiadamy. Pozostał już tylko kilkunastu godzinny lot do Berlina i powrót autem do Polski. Stęsknieni, zadowoleni, za rok gdzieś tu niedaleko wrócimy.
Informacje dodatkowe:
- Zgodnie z oczekiwaniami darmowy parking przy wiadukcie jest pełen, wiec bunkrujemy auto wzdłuż ulicy Santwinkler Damm – samochód przez 2 tygodnie stał tam bezpiecznie. - Jeżeli Taj na ulicy mówi całkiem dobrze po angielsku, zaczepia nas i wszystko wyrysowuje na naszej mapie, układając cały plan wycieczki, z pewnością jest to lewy przewodnik, który chce nas zaciągnąć do szwalni garniturów. - Bangkok jest o tyle dziwnym miastem, że to, co na mapie wydaje się, być do przejścia spacerkiem w 15 minut, rzeczywiście zajmuje ponad godzinę – warto korzystać z tanich Tuk Tuków i taksówek - Na lotnisku w Krabi są 3 rodzaje transportu: autobusy, busy i taksówki, ale pomimo tego, że ceny są z góry określone, jeżeli macie siłę i ochotę to zachęcam do prostej negocjacji – zignorować naganiaczy, pokręcić się po parkingu i pogadać z kilkoma osobami a po chwili wrócić do busa i zjechać z ceny. Cały samolot jechał po tej samej stawce chyba z wyjątkiem jedynie nas. - W Świątyni Tygrysa, podczas deszczu jest niesamowicie ślisko: deszcz + kafle + gołe stopy = katastrofa.
I co najważniejsze...mam prywatny numer do Pinga!, osoby zainteresowane proszę o kontakt na PW
Maxima0909 napisał:Relację przeczytałam
:) szkoda, że od połowy nie wyświetlają się zdjęcia
:( byłyby świetnym uzupełnieniem
:)Dropbox czasem zawodzi, ale sprawdzałem na innym komputerze i zdjęcia się ładują, natomiast fakt jest taki że chyba przesadzam z wielkością plików i trwa to trochę czasu. Ciesze się że przebrnęłaś przez relację:)
Koala22 napisał:@prodrewno podobała mi się Twoja relacja, taka osobista
:) Bardzo szkoda, że nie mogłam zobaczyć żadnego zdjęcia :/Cześć, cieszy mnie że przebrnęłaś:)Jakiś czas temu dropbox pozmieniał coś w udostępnianiu i wszystkie foty poszły...Wrzuciłem je ponownie ale luzem w folderze:https://www.dropbox.com/sh/78jnrna68szp ... EZOWa?dl=0
Zwróćcie uwagę czym bawią się dzieciaki na wsi
5.12
Noc się kończy, pierwsze promienie wschodzącego słońca wdzierają się przez szpary w ścianach do wnętrza naszej chaty. Ranek jest chłodny, mamy okazję pokręcić się po wiosce wczesnym rankiem. Słońce jest jeszcze na tyle nisko, że w głowie pozostały mi z tego okresu trzy intensywnie nasycone kolory: pomarańcz, żółć i zieleń. Wcinamy jajecznicę, popijając lokalną zieloną herbatą. Czas ruszać dalej.
Dziś trasa wiedzie więcej po płaskim terenie, jest lżej, aczkolwiek nadal co jakiś czas padają od Pinga znamienne słowa: „trekking, noł czoping”. W dzisiejszym dniu, tak jak i w wielu wcześniejszych sam cel podróży jest mało istotny. Zdecydowanie bardziej liczą się emocje i to, czego doświadczamy podczas samej wędrówki. Rozmawiamy z Pingiem o stylu życia tutejszych ludzi gór, braku prądu, a co za tym idzie internetu, maila, telewizji. O pracy w polu, czym zajmują się tutaj wszyscy. O ryżu, który jest zawarty w każdym daniu spożywanym przez lokalesów (w miastach ryż jest w 95% posiłków). Mamy okazję sporo posłuchać, ale także sporo opowiedzieć. Zauważyłem, że nasz przewodnik nie za bardzo zdaje sobie sprawę co dzieje się poza jego krajem, jak wygląda świat. Polskę odbiera tak samo, jak Niemcy, Francję czy Hiszpanię – dla niego istnieje po prostu Europa. Taka część świata, gdzieś daleko. Poruszamy temat komunizmu w Polsce, religii Chrześcijańskiej, generalnie historii naszego kraju, ale też sytuacji ekonomicznej. Tego, jak się żyje teraz, a jak się żyło kiedyś. Widać, że różnice kulturowe sprawiają, że Ping jest nie do końca w stanie wszystko ogarnąć w głowie. Mam jednak nadzieję, że coś pozostanie mu w pamięci i przy kolejnym, kontakcie z Polakami, jego zakres wiedzy o naszym kraju będzie się powiększał.
Czas w takiej atmosferze mija nam bardzo szybko, przemierzamy kolejne wioski, mamy też okazję przejść przez sad drzew kauczukowych. Docieramy do wodospadu, tutaj żegnamy się z Pingiem. Facet stworzył dla nas tę część Tajlandii – znowu okazuje się, że najważniejsi są ludzie, których się spotyka.
Małpka "uratowana" z żungli
Dzień wyczerpujemy w 100%. Wieczorem zalegamy w lokalnej knajpie tuż obok naszego hostelu. Lokalni muzycy, przygrywają na gitarze światowe szlagiery muzyki rockowej. Mieszanka narodowości wewnątrz i kilka kelnerek kobiet i kelnerek shemale-i. Popijamy Changa i mamy okazję zobaczyć jak te ostatnie wyłapują białych gości i dotrzymują im towarzystwa. Fakty są takie, że goście przychodzą w pojedynkę, siadają i stawiają Tajkom/Tajom alk i dają kasę. Taki shemale jest wyłączony jako kelner dla innych gości. Śmiesznie to wygląda, z drugiej strony sprawia wrażenie całkowitej codzienności. Połowa świata przyjeżdża tutaj właśnie dla zabawy, jak się okazuje nie tylko do Bangkoku, ale również do położonego na północy Chiang Mai.
6.12
Dzień relaksacyjny w Chiang Mai.
Taki jest plan, że planu brak. Szwendamy się po starym mieście, popijając po drodze kokosa, zajadając banany w cieście i szukając parku Nong Buak Haad. W Tajlandii kilka razy już przekonaliśmy się, że to, co na mapie wydaje się „tuż, tuż za rogiem”, okazuje się niekrótką wędrówką. Coś więc jest z tymi wszechobecnymi i tanimi tuk-tukami na rzeczy. Przed wejściem do parku szybki szaszłyk z „chicken". Takich szaszłyków jadłem już wiele w Tajlandii, ale pierwszy raz zacząłem się zastanawiać, jaka to cześć kury konkretnie: fragment nóżki?, wycinek udka? Po małej operacji rozebrania mięska okazało się, że to nie żaden fragment, ale cały pisklak, oczywiście niepatroszony. I wszystko jasne skąd to chrupanie w ustach, skąd ta delikatność i chrupiąca skórka po całości. (dopiero później dowiedziałem się, że jest to lokalny przysmak). Po wejściu do parku ukazuje się nam idylliczny obrazek, którego część udało się nawet złapać obiektywem. Wszechobecna zieleń poprzecinana jest tęczą, jaka tworzy się dzięki fontannom, których jest tu całkiem sporo. Ludzie usadzeni jakby pozowali jakiemuś malarzowi, odpoczywają leżąc, czytając książki, karmiąc gołębie czy wręcz przeciwnie, ćwicząc akrobacje gimnastyczne. Fajnie spędzony czas, bez pośpiechu.
Kwiatek od pana napotkanego gdzieś na ulicy.
Wyjazd był w trakcie roku szkolnego więc materiał trzeba było uzupełniać na bieżąco
Nadchodzi wieczór, nadchodzi czas na tajski masaż. Nie jestem do końca przekonany czy mam na to ochotę, ale ostatecznie Renata mnie przekonuje. Włazimy do jednego z setek salonów i po krótkich negocjacjach decydujemy się na klasyczny tajski masaż całego ciała. Jest „ciężko”, masażystki łażą po nas na kolanach, wyciskją łokciami każdy mięsień z osobna oddzielając go od kości, często odbywa się to na granicy złamania. Kilka razy jestem podduszany, ale oczywiście na każde pytanie „ok sir?” odpowiadam – „tak, tak, jest w porządku”. Jedno trzeba jednak im przyznać, masażystki faktycznie wyczuwały i jednocześnie bardziej skupiały się na miejscach, które każde z nas miało sztywne czy napięte. Miejsca, które faktycznie wymagały rozluźnienia np. zakwasy po trekkingu. Mija godzina, wychodzimy oboje na maksa połamani, ale zadowoleni.
Dochodzi godzina 21:00, wracając do hostelu, słyszymy rytm muzyki. Dochodzimy do miejsca, gdzie zebrała się spora grupka ludzi, pośrodku której gra lokalna kapela uliczna. Kapela z pewnością jeździ po kraju, ale odnoszę wrażenie, że idealnie wpasowuje się w sielankowy klimat Chiang Mai. Kilku kolesi, z czego dwóch grających na didgeridoo (długie drewniane tuby), jeden na gitarze a jeszcze jeden na bębnie. Typowo-nietypowa, transowa, głęboka muzyka, wprawiająca w rezonans delikatne przedmioty przez swoje niskie tony wprowadza słuchaczy w wyjątkowy stan. Dzwonimy po Agę i Zuzię, siadamy na chodniku i totalnie relaksujemy się naszego ostatniego wieczoru w Chiang Mai. Jutro powrót do Bangkoku.
7-8.12
Dzień zakupowy. Temat nie do końca ciekawy dla kogoś takiego jak ja, czyli łagodnie mówiąc nieprzepadającego za szlajaniem się i poszukiwaniem fatałaszków, ale...w Bangkoku kupowanie nabiera nowego znaczenia. Wpadamy na teren gigantycznego targowiska z ubraniami tzw. Pratunam. Z racji faktu, iż cały czas panuje żałoba po śmierci króla, targ jest dosłownie czarny. Większość stoisk oferuje codzienne, zwykłe ubrania typu koszulka, spodnie, spódnica tyle, że wyłącznie w kolorze czarnym. Po jakimś czasie spotykam się z dziewczynami i uśmiechnięty zauważam, że chyba coś im nie poszło. Tajskie, czarne t-shirty chyba nie były ich dzisiejszym celem.
Powoli zbliża się czas powrotu do domu. Ostatnie dni spędzamy na odwiedzaniu miejsc, które już poznaliśmy i chcemy poznać lepiej i tych, w których po prostu czuliśmy się najlepiej. Bez ciśnienia, bez planu. To chyba nasz odpowiednik plażowania, relaksu i odpoczynku. Wieczory to również włóczęga, po okolicznych opustoszałych uliczkach. I jedna wielka obserwacja otoczenia. Sklep z ziołami czy lekami będący jednocześnie domem jakiegoś dziadka aptekarza, człowiek smażący ostatniego naleśnika tego dnia i zamykający garkuchnię niezależnie od faktu, iż chętni na jedzonko dalej kręcą się wokoło. Czas postrzegany tu jest inaczej niż u nas, pieniądze również. Kolejny raz odnoszę wrażenie i widzę na twarzach teoretycznie biednych ludzi, szczęście. 10 m2, mały biznes, kilkoro dzieci, rodzice, czasem starsze pokolenie, a nieraz nawet na małą trampolinę znajdzie się miejsce – pozytywnie, taki obraz prawdziwej Tajlandii pozostanie mi w pamięci po tym wyjeździe.
9.12
Taksówka na lotnisko – taki tytuł powinna mieć ta, ostatnia część naszej podróży. Ze względu na korki, nasz dojazd do lotniska Don Mueng trwa pomiędzy 2 a 3 godziny i na szczęście kierowca okazał się gadatliwy. Gadamy o kosztach życia tutaj i za miastem, ilości pracy, samochodach, rodzinie... Czas w takiej atmosferze mija momentalnie, wysiadamy. Pozostał już tylko kilkunastu godzinny lot do Berlina i powrót autem do Polski. Stęsknieni, zadowoleni, za rok gdzieś tu niedaleko wrócimy.
Informacje dodatkowe:
- Zgodnie z oczekiwaniami darmowy parking przy wiadukcie jest pełen, wiec bunkrujemy auto wzdłuż ulicy Santwinkler Damm – samochód przez 2 tygodnie stał tam bezpiecznie.
- Jeżeli Taj na ulicy mówi całkiem dobrze po angielsku, zaczepia nas i wszystko wyrysowuje na naszej mapie, układając cały plan wycieczki, z pewnością jest to lewy przewodnik, który chce nas zaciągnąć do szwalni garniturów.
- Bangkok jest o tyle dziwnym miastem, że to, co na mapie wydaje się, być do przejścia spacerkiem w 15 minut, rzeczywiście zajmuje ponad godzinę – warto korzystać z tanich Tuk Tuków i taksówek
- Na lotnisku w Krabi są 3 rodzaje transportu: autobusy, busy i taksówki, ale pomimo tego, że ceny są z góry określone, jeżeli macie siłę i ochotę to zachęcam do prostej negocjacji – zignorować naganiaczy, pokręcić się po parkingu i pogadać z kilkoma osobami a po chwili wrócić do busa i zjechać z ceny. Cały samolot jechał po tej samej stawce chyba z wyjątkiem jedynie nas.
- W Świątyni Tygrysa, podczas deszczu jest niesamowicie ślisko: deszcz + kafle + gołe stopy = katastrofa.
I co najważniejsze...mam prywatny numer do Pinga!, osoby zainteresowane proszę o kontakt na PW