Przed zachodem słońca docieramy do celu naszej podróży. Jeszcze tylko ostatnia kontrola permitów, potem parkujemy samochód w środku wioski i idziemy na poszukiwania noclegu. Wybór jest większy niż nad Pangongiem, nie ma tu tymczasowych obozów składanych po sezonie a większośc kwater to jeden albo dwa pokoje w domach zamieszkałych przez miejscowych. O dziwo, sporo z nich nie ma już wolnych miejsc ale w końcu po parunastu minutach znajdujemy sobie lokum u sympatycznego staruszka. Mamy prąd i na wszelki wypadek latarkę, uszczelnione okna i europejską toaletę z bieżącą wodą. I mysz spoglądającą na nas ciekawie spod sufitu.
Jemy ciepłą kolację, A. parę razy zaciąga się tlenem z puszki, żeby potem stwierdzić, że chyba nas trochę przy jego zakupie oszukali. Miało go niby starczyć na 80 wdechów, po 10 nie było już nic w środku.
Następnego dnia ambitnie wstajemy na wschód słońca. Wchodzimy na górę za wioską, znajdujemy sobie miejsce chroniące nas choć trochę od silnego wiatru i przez dłuższą chwilę patrzymy, jak zaczyna się nowy dzień. Czuć wyraźnie, jak z każdym centymetrem słońca nad horyzontem i z każdym dodatkowym promieniem temperatura powietrza wzrasta i robi się coraz cieplej.
Zachodzimy na moment do lokalnej gompy. Jest skromniejsza od innych odwiedzonych przez nas w Ladakhu, ale ma przyjemny lokany charakter.
Najciekawsze nad Tso Moriri jest podglądanie życia miejscowych. A żyje się tu trochę jak w średniowieczu, wypasając kozy albo ręcznie obrabiając pola. Piękne widoki towarzyszące tym czynnością pewnie nie rekompensują mieszkańcom trudów dnia codziennego. Co gorsza, nie można nawet zrelaksować się wieczorem przy piwie, sprzedaż alkoholu jest w tej okolicy zakazana.
Nasz kolejny chillout podczas tego wyjazdu kończy się następnego dnia, pakujemy się z powrotem do samochodu i wracamy do Leh, do cywilizacji.Droga powrotna do Leh jest długa, więc przy okazji będzie kolejna dygresja. Tym razem rzecz będzie o klasztorach, bo poza krajobrazami to chyba najciekawsza rzecz w Ladakhu. Podczas całego pobytu odwiedziliśmy ich sporo, niby wszystkie są podobne, ale jednak czymś od siebie się różnią.
Niektóre gompy są ogromne, jak choćby Hemis. Nasza wizyta zbiega się tam z jakimś regionalnym zlotem mnichów i mniszek buddyjskich, akurat jadą gdzieś na wycieczkę krajoznawczą. Wchodząc do klasztoru idziemy pod prąd, walcząc z tłumem ubranych na czerwono łysych chłopców i dziewczyn. Sięgają nam co najwyżej do ramion, czujemy się trochę jak Guliwer podczas swoich podróży. Dopiero dobre pół godziny po naszym przyjściu to miejsce pustoszeje i możemy rozkoszować się jego pięknem.
Inne klasztory są zaangażowane politycznie, jak choćby ten w Diskit, wypominający Chińczykom więzienie Panchen Lamy. Zakrawa to prawie na buddyjski radykalizm - co może dziwić bo tak wojownicze poglądy kojarzą się raczej z młodym pokoleniem a w Diskit większość mnichów jest jednak dosyć wiekowa. Widać to najlepiej podczas zbierania się na poranną modlitwę, gdy głośno sapiąc pną się oni po schodach w górę klasztory, robiąc sobie co chwila przerwę na zaczerpnięcie oddechu.
Widać też próbę połączenia tradycji z nowoczesnością. Monastyr Stakna pełęn jest starych rękopisów, a z drugiej strony mnisi mają do dyspozycji samochód służbowy.
Malutka gompa Sankar położona na przedmieściach Leh dzielnie odpiera ataki nowoczesności. Nie widać tam prawie żadnych śladów cywilizacji i techniki z XXI czy nawet XX wieku. Do tego jest pusto, podczas wieczornej modlitwy byłem tam tylko ja i jeden mnich.
W każdym klasztorze znaleźć można coś dla siebie. Są wzbudzające strach freski na ścianach oraz bajecznie kolorowe tkaniny. Są nastrojowe świeczki oświetlające ciemne sale i wywołujące taniec cieni na podłodze, jest też Budda oświecony za pomocą elektryczności. Jest sakrum, pod postacią figurek bożków, jest i profanum czyli banknoty albo suszące się pranie.
Niestety, żaden z odwiedzonych klasztorów nie oferował możliwości noclegu. Ogranicza to trochę możliwość pobytu dłuższego niż parugodzinny i poznania życia mnichów od kuchni. Chociaż z drugiej strony może to i lepiej, oby te miejsca jak najdłużej zachowały swój lokalny charakter, opierały się masowej turystyce i nie zmieniły się w skansen.Po paru dniach wracamy do Leh. Widać wyraźnie, że sezon turystyczny dobiega końca.
Sporo restauracji jest już nieczynnych. Przytulna knajpka, w której jeszcze tydzień temu jedliśmy momosy i miejscowi uczyli nas grać w grę przypominającą kapsle jest teraz zamknięta na cztery spusty. Inne przybytki zapraszają do odwiedzenia w przyszłym roku.
Kończy się też handel. Większość sklepów z pamiątkami jest w posiadaniu ludzi z Kaszmiru. Właściciele próbują jeszcze sprzedać parę rzeczy oferując spore rabaty, zanim zamkną swój interes na dobre i wrócą tu dopiero późną wiosną.
Hotel w którym spędzamy ostatnich parę dni przeprowadza ostatnie przedzimowe remonty, zamknie się w przyszłym tygodniu. Napływowa siłą robocza jest już w drodze na południe Indii, wynajmują lokalne taksówki, pakują się w nie po sześciu lub ośmiu i spędzają w samochodzie dwa dni wracając do swoich wiosek.
Zbliża się jakieś muzułmańskie święto. Lokalny meczet udekorowany jest w martyrologiczne hasła i czarne flagi. Wygląda to trochę złowrogo.
To wszystko wygląda jak jedna wielka metafora Ladakhu. Taka cisza przed burzą. Z jednej strony to miejsce z dala od wszystkiego, mimo wszystko mało znane turystycznie, szczególnie poza Indiami. Kultura tybetańska trzyma się tu o wiele lepiej niż za granicą w Chinach. Mistycyzm i duchowość wisi w powietrzu, ludzie są dla siebie mili i nie traktują innych jak chodzący worek z pieniędzmi. A z drugiej strony tuż obok w Kaszmirze co chwila zdarzają się jakieś problemy z Pakistanem. Przez cały czas naszego pobytu w telewizji w wiadomościach lecą materiały przedstawiające bohaterskich żołnierz walczących z okropnym muzułmańskim najeźdzcą. Wszystkie napisy są w hindi więc nie bardzo wiemy jak poważne są tym razem incydenty na granicy. Konflikt z Chinami też jest nie do końca zażegnany, a do tego lokalna islamska mniejszość podobno coraz bardziej próbuję wybić się na pierwszy plan. Na obrzeżach Leh buduje się coraz więcej hoteli, najazd turystów za parę lat pewnie zmieni nie do poznania charakter tego miejsca.
Wydaję się, że dni Ladakhu są już policzone, niedługo to miejsce wyglądać będzie zupełnie inaczej. Póki co trzeba śpieszyć się, żeby zobaczyć tą część świata taką, jaka jeszcze jest.
Zarówno nasz pobyt jak i ta relacja zmieniły swój charakter w trakcie trwania. Początek był dynamiczny, z mnóstwem planów, sporo rzeczy się działo, chciało się zobaczyć jak najwięcej i jak najwięcej przeżyć. Z upływem dni tempo siada, zamiast odhaczać kolejne punkty programu na spokojnie rozkoszujemy się widokami, cieszymi chwilą żeby potem bez pośpiechu pojechać dalej. Czas płynie tu zupełnie inaczej, do głowy przychodzą rozmaite dygresje, o wiele więcej czasu spędza się na myśleniu niż na robieniu czegokolwiek.
I to jest chyba klucz do poznania Ladakhu. Zamiast trzymać się z góry założonego planu lepiej poddać się atmosferze rozleniwienia i medytacji. I cieszyć się chwilą, tak długo, jak to tylko możliwe.
Powrót do cywilizacji jest dosyć uciążliwy. Lecimy z powrotem do Delhi, gdzie zderzamy się boleśnie z typowo hinduską biurokracją. Po przejściu przez masę kontroli, każdej potwierdzonej odpowiednimi stemplami gubimy na lotnisku karty pokładowe. A pasażer bez boardnig passu praktycznie nie istnieje. Zanosi się na to, że musimy wracać się na początek odprawy a co za tym idzie nie zdążymy na nasz lot do Europy. Wpuszczenie pasażera do samolotu bez wymaganej liczby stempli to świętokradztwo, równoważne chyba tylko z zabiciem świętej krowy. Machanie statusem ani technika błagania nie przynoszą żadnego skutki. Na szczęście ktoś znajduje nasze karty i w ostatnim momencie udaje nam się wejść na pokład.
Opuszczamy Indie właściwe bez większego żalu. Za to Ladakh na długo pozostaje w pamięci. Nawet z perspektywy czasu to jedno z najciekawszych miejsc na Ziemi, jakie odwiedziłem. Wystarczy jeden rzut oka na zdjęcie i znowu czuje się na twarzy wiatr, slyszy łopotanie flag i beczenie kóz. Na samo wspomnienie mroźnych wieczorów czy ranków przechodzą dreszcze, fotki z drogi od razu przekłądają się na zawroty głowy na zakrętach a w nosie znowu czuć smród spalin wydobywających się z samochodów. Trudy podróżowania wspomina się z uśmiechem na ustach, człowiek ma ochotę na więcej. Nie straszne jest ochydne jedzenie gdzieś w przydrożnym barze czy toaleta wywołująca torsje żołądka. Problemy z oddychaniem i bóle głowy schodzą na dalszy plan. Krajobraz, świątynie i ludzie rekompensują to wszystko z nawiązką.
To jedno miejsc, do których z pewnością wrócę, jak znowu będę miał dość zachodniego szybkiego tempa życia, powierzchownych kontaktów, polityki, kapitalizmu, nacjonalizmu i wszystkich innych -izmów. I mam głęboką nadzieję, że Ladakh jednak się nie zmieni.
@pbakQuote:Indie jakoś nigdy specjalnie mnie nie pociągały. Nie dlatego, że brudno i biednie, podobno oszukują tam ludzi na każdym kroku a żebracy nie dają żyć - z takimi rzeczami miałem już do czynienia w innych krajach. W sumie nawet nie potrafie powiedzieć dlaczego, zabytków mają tam masę, kuchnia dobra a koszty podróży niewielkie. Po prostu ten kraj nie był wysoko na mojej liście miejsc do zobaczenia i raczej nieprędko się tam znajdzie. Bez żadnego konkretnego powodu, nie i już. Ale Ladakh (czyli po tybetańsku ལ་དྭགས, jak w tytule) to coś innego [...]Gdybym w końcu pojechał do tego długo wyczekiwanego Ladakh, to rozpocząłbym relację dokładnie takimi samymi słowami
:P Byłem bardzo blisko wybrania się tam w 2015, ale promka Turkisha do Tadżykistanu zrobiła swoje.
Nie każcie tak długo czekać na wrzuty
:D I proszę o więcej tekstu, taka egzotyczna podróż interesuje mnóstwo osób. Już czekam z niecierpliwością na dalszą część
:)
Relacja pisze sie na biezaco, na ile czas wolny pozwala. A ze czasu niewiele to pewnie potrwa ze dwa tygodnie zanim dociagne do konca [WHITE SMILING FACE]Enviado desde mi ALE-L21 mediante Tapatalk
Na koniec trochę o kosztach i parę praktycznych porad. Na miejscu jest raczej tanio, szczególnie pod koniec sezonu. W Leh lepszy hotel (Lingzi) zalatwiany przez booking na pierwszych parę dni kosztował nas 2700 R za pokój. Recepcjonista był bardzo miły i często nam pomagał, nawet jak już mieszkaliśmy gdzie indziej. Tańszy hotel (Paul Guesthouse), rezerwowany już na miejscu i po krótkich negocjacjach był za 800 R. Dałoby się jeszcze taniej ale woleliśmy mieć własną łazienkę i ciepłą wodę w kranie. W Turtuku spaliśmy w hotelu Maha, 1200 R za dwójkę. Wszystkie powyższe godne są polecenia. Nad Pangongiem i Tso Moriri wybór po sezonie ogranicza się do paru guesthousów, szukaliśmy ich na miejscu. Cena z wliczoną kolacją i śniadaniem to ok 500 R za dwie osoby. Standard odpowiednio niższy niż w Leh ale akceptowalny. Jedzenie w Leh jest dobre i tanie. Porcja pierożków momo to jakieś 200 rupii, za drugie tyle można mieć już porządny obiad albo kolacje. Transport to osobna sprawa. Shared taxi, czyli minibusy ruszające po zapełnieniu się są śmiesznie tanie. Z Leh do Thiksey dojechać można za 40 R. Zwykłe taksówki mają z góry uregulowane ceny, narzucane przez lokalną mafię (tzn. związek zawodowy). Żadne negocjacje nie wchodziły tu w rachubę. I tak na przykład przejazd z lotniska do Leh to 250 R, trasa Leh - Turtuk to 22000R - za samochód z max 4 pasażerów. To był najdroższy element wyjazdu ale przynajmniej nasz kierowca nie miał większych oporów, żeby odjechać gdzieś od głównej trasy, zboczyć do jakiegoś klasztoru czy innej atrakcji i nie chciał za to dodatkowych pieniędzy. Wstęp do gompy, muzeów czy innych tego typu obiektów to z reguły 30 - 70 rupii. O internecie już było wcześniej, można o nim zapomnieć. Lokalna karta sim przydaje się do kontaktów z hotelem czy taksówkarzem, o pomoc w jej załatwieniu najlepiej poprosić ludzi ze sklepów telefonicznych. Nam pomógł przemiły właściciel przybytku mieszczącego się na końcu deptaka w centrum Leh, po przeciwnej stronie od pałacu. Na wyjazd w tereny przygraniczne, czyli Turtuk, Pangong, Tso Moriri i parę innych trzeba mieć specjalny permit. Niby można to załatwić samemu koło iinformacji turystycznej ale nam się nie udało. Pomógł nam właściciel jednego z biur podróży, pozwolenie na 7 dni kosztowało 700 R. Osoby z bardziej egzotycznym paszportem mogą mieć problemy. Chinka spotkana przez nas w samolocie takiego pozwolenia nie dostała i całe 2 tygodnie swojego wyjazdu spędziła w Leh. O wizach do Indii załatwianych przez internet chyba każdy już wie. Dolot też jest raczej prosty, rano z Delhi leci do Leh parę maszyn. Loty tam i z powrotem kończą się późnym przedpołudniem, potem warunki atmosferyczne są mniej korzystne i lotnisko zamykane jest na trzy spusty. Przełom września i paźdzernika to chyba najlepszy termin na odwiedzenie Ladakhu. Turystów jest już niewielu, większość restauracji i barów jest jeszcze czynna a na pogodę też nie ma co narzekać. Lato byłoby chyba zbyt tłoczne jak na moje preferencje. Za to zima to zupełnie inna sprawa - na zdjęciach wygląda prześlicznie, podobno całorocznych hoteli jest coraz więcej więc kto wie, może kiedyś się tam znowu wybierzemy, tym razem na Sylwestra.
W Twoim poście #8 jest zdjęcie motocykla obwieszonego chorągiewkami z napisami po tybetańsku ཨོཾ་མ་ཎི་པདྨེ་ཧཱུྃ་ . Są to słowa popularnej buddyjskiej mantry współczucia: "Om mani padme hum" - "bądź pozdrowiony, skarbie w kwiecie lotosu". Do tego jest piękna melodia, można posłuchać sobie na YT. Czy w świątyniach, które odwiedziłeś słuchałeś ich śpiewu i muzyki? Podobało Ci się? Zastanawiam się czy na żywo nie brzmi to zupełnie inaczej niż dostępne dla nas wersje internetowe...
W klasztorze takiej muzyki nie słyszałęm. To, co z siebie wydają mnisi podczas modlitw, przypomina raczej melodeklamację niż śpiew, przerywane jest waleniem w bębny albo talerze i dmuchaniem w rogi, z których wydobywa się raczej ryczenie niż piękne dźwięki. Może podczas większych świąt wszystko wygląda inaczej, podczas moich odwiedziń cała oprawa dźwiękowa była raczej prymitywna, ale jak najbardziej pasująca do ogólnego klimatu w klasztorach. Muzykę słychać było tylko w Leh w sklepach z pamiątkami.
W ramach post scriptum, jakby komuś było mało zdjęć w relacji, to tu są wszystkie z wyjazdu:https://photos.app.goo.gl/5m13Za4DpRSGSoaD2Opisy będę dodawać sukcesywnie, w miarę dostępnego czasu.
Przed zachodem słońca docieramy do celu naszej podróży. Jeszcze tylko ostatnia kontrola permitów, potem parkujemy samochód w środku wioski i idziemy na poszukiwania noclegu. Wybór jest większy niż nad Pangongiem, nie ma tu tymczasowych obozów składanych po sezonie a większośc kwater to jeden albo dwa pokoje w domach zamieszkałych przez miejscowych. O dziwo, sporo z nich nie ma już wolnych miejsc ale w końcu po parunastu minutach znajdujemy sobie lokum u sympatycznego staruszka. Mamy prąd i na wszelki wypadek latarkę, uszczelnione okna i europejską toaletę z bieżącą wodą. I mysz spoglądającą na nas ciekawie spod sufitu.
Jemy ciepłą kolację, A. parę razy zaciąga się tlenem z puszki, żeby potem stwierdzić, że chyba nas trochę przy jego zakupie oszukali. Miało go niby starczyć na 80 wdechów, po 10 nie było już nic w środku.
Następnego dnia ambitnie wstajemy na wschód słońca. Wchodzimy na górę za wioską, znajdujemy sobie miejsce chroniące nas choć trochę od silnego wiatru i przez dłuższą chwilę patrzymy, jak zaczyna się nowy dzień. Czuć wyraźnie, jak z każdym centymetrem słońca nad horyzontem i z każdym dodatkowym promieniem temperatura powietrza wzrasta i robi się coraz cieplej.
Zachodzimy na moment do lokalnej gompy. Jest skromniejsza od innych odwiedzonych przez nas w Ladakhu, ale ma przyjemny lokany charakter.
Najciekawsze nad Tso Moriri jest podglądanie życia miejscowych. A żyje się tu trochę jak w średniowieczu, wypasając kozy albo ręcznie obrabiając pola. Piękne widoki towarzyszące tym czynnością pewnie nie rekompensują mieszkańcom trudów dnia codziennego. Co gorsza, nie można nawet zrelaksować się wieczorem przy piwie, sprzedaż alkoholu jest w tej okolicy zakazana.
Nasz kolejny chillout podczas tego wyjazdu kończy się następnego dnia, pakujemy się z powrotem do samochodu i wracamy do Leh, do cywilizacji.Droga powrotna do Leh jest długa, więc przy okazji będzie kolejna dygresja. Tym razem rzecz będzie o klasztorach, bo poza krajobrazami to chyba najciekawsza rzecz w Ladakhu. Podczas całego pobytu odwiedziliśmy ich sporo, niby wszystkie są podobne, ale jednak czymś od siebie się różnią.
Niektóre gompy są ogromne, jak choćby Hemis. Nasza wizyta zbiega się tam z jakimś regionalnym zlotem mnichów i mniszek buddyjskich, akurat jadą gdzieś na wycieczkę krajoznawczą. Wchodząc do klasztoru idziemy pod prąd, walcząc z tłumem ubranych na czerwono łysych chłopców i dziewczyn. Sięgają nam co najwyżej do ramion, czujemy się trochę jak Guliwer podczas swoich podróży. Dopiero dobre pół godziny po naszym przyjściu to miejsce pustoszeje i możemy rozkoszować się jego pięknem.
Inne klasztory są zaangażowane politycznie, jak choćby ten w Diskit, wypominający Chińczykom więzienie Panchen Lamy. Zakrawa to prawie na buddyjski radykalizm - co może dziwić bo tak wojownicze poglądy kojarzą się raczej z młodym pokoleniem a w Diskit większość mnichów jest jednak dosyć wiekowa. Widać to najlepiej podczas zbierania się na poranną modlitwę, gdy głośno sapiąc pną się oni po schodach w górę klasztory, robiąc sobie co chwila przerwę na zaczerpnięcie oddechu.
Widać też próbę połączenia tradycji z nowoczesnością. Monastyr Stakna pełęn jest starych rękopisów, a z drugiej strony mnisi mają do dyspozycji samochód służbowy.
Malutka gompa Sankar położona na przedmieściach Leh dzielnie odpiera ataki nowoczesności. Nie widać tam prawie żadnych śladów cywilizacji i techniki z XXI czy nawet XX wieku. Do tego jest pusto, podczas wieczornej modlitwy byłem tam tylko ja i jeden mnich.
W każdym klasztorze znaleźć można coś dla siebie. Są wzbudzające strach freski na ścianach oraz bajecznie kolorowe tkaniny. Są nastrojowe świeczki oświetlające ciemne sale i wywołujące taniec cieni na podłodze, jest też Budda oświecony za pomocą elektryczności. Jest sakrum, pod postacią figurek bożków, jest i profanum czyli banknoty albo suszące się pranie.
Niestety, żaden z odwiedzonych klasztorów nie oferował możliwości noclegu. Ogranicza to trochę możliwość pobytu dłuższego niż parugodzinny i poznania życia mnichów od kuchni. Chociaż z drugiej strony może to i lepiej, oby te miejsca jak najdłużej zachowały swój lokalny charakter, opierały się masowej turystyce i nie zmieniły się w skansen.Po paru dniach wracamy do Leh. Widać wyraźnie, że sezon turystyczny dobiega końca.
Sporo restauracji jest już nieczynnych. Przytulna knajpka, w której jeszcze tydzień temu jedliśmy momosy i miejscowi uczyli nas grać w grę przypominającą kapsle jest teraz zamknięta na cztery spusty. Inne przybytki zapraszają do odwiedzenia w przyszłym roku.
Kończy się też handel. Większość sklepów z pamiątkami jest w posiadaniu ludzi z Kaszmiru. Właściciele próbują jeszcze sprzedać parę rzeczy oferując spore rabaty, zanim zamkną swój interes na dobre i wrócą tu dopiero późną wiosną.
Hotel w którym spędzamy ostatnich parę dni przeprowadza ostatnie przedzimowe remonty, zamknie się w przyszłym tygodniu. Napływowa siłą robocza jest już w drodze na południe Indii, wynajmują lokalne taksówki, pakują się w nie po sześciu lub ośmiu i spędzają w samochodzie dwa dni wracając do swoich wiosek.
Zbliża się jakieś muzułmańskie święto. Lokalny meczet udekorowany jest w martyrologiczne hasła i czarne flagi. Wygląda to trochę złowrogo.
To wszystko wygląda jak jedna wielka metafora Ladakhu. Taka cisza przed burzą. Z jednej strony to miejsce z dala od wszystkiego, mimo wszystko mało znane turystycznie, szczególnie poza Indiami. Kultura tybetańska trzyma się tu o wiele lepiej niż za granicą w Chinach. Mistycyzm i duchowość wisi w powietrzu, ludzie są dla siebie mili i nie traktują innych jak chodzący worek z pieniędzmi. A z drugiej strony tuż obok w Kaszmirze co chwila zdarzają się jakieś problemy z Pakistanem. Przez cały czas naszego pobytu w telewizji w wiadomościach lecą materiały przedstawiające bohaterskich żołnierz walczących z okropnym muzułmańskim najeźdzcą. Wszystkie napisy są w hindi więc nie bardzo wiemy jak poważne są tym razem incydenty na granicy. Konflikt z Chinami też jest nie do końca zażegnany, a do tego lokalna islamska mniejszość podobno coraz bardziej próbuję wybić się na pierwszy plan. Na obrzeżach Leh buduje się coraz więcej hoteli, najazd turystów za parę lat pewnie zmieni nie do poznania charakter tego miejsca.
Wydaję się, że dni Ladakhu są już policzone, niedługo to miejsce wyglądać będzie zupełnie inaczej. Póki co trzeba śpieszyć się, żeby zobaczyć tą część świata taką, jaka jeszcze jest.
Zarówno nasz pobyt jak i ta relacja zmieniły swój charakter w trakcie trwania. Początek był dynamiczny, z mnóstwem planów, sporo rzeczy się działo, chciało się zobaczyć jak najwięcej i jak najwięcej przeżyć. Z upływem dni tempo siada, zamiast odhaczać kolejne punkty programu na spokojnie rozkoszujemy się widokami, cieszymi chwilą żeby potem bez pośpiechu pojechać dalej. Czas płynie tu zupełnie inaczej, do głowy przychodzą rozmaite dygresje, o wiele więcej czasu spędza się na myśleniu niż na robieniu czegokolwiek.
I to jest chyba klucz do poznania Ladakhu. Zamiast trzymać się z góry założonego planu lepiej poddać się atmosferze rozleniwienia i medytacji. I cieszyć się chwilą, tak długo, jak to tylko możliwe.
Powrót do cywilizacji jest dosyć uciążliwy. Lecimy z powrotem do Delhi, gdzie zderzamy się boleśnie z typowo hinduską biurokracją. Po przejściu przez masę kontroli, każdej potwierdzonej odpowiednimi stemplami gubimy na lotnisku karty pokładowe. A pasażer bez boardnig passu praktycznie nie istnieje. Zanosi się na to, że musimy wracać się na początek odprawy a co za tym idzie nie zdążymy na nasz lot do Europy. Wpuszczenie pasażera do samolotu bez wymaganej liczby stempli to świętokradztwo, równoważne chyba tylko z zabiciem świętej krowy. Machanie statusem ani technika błagania nie przynoszą żadnego skutki. Na szczęście ktoś znajduje nasze karty i w ostatnim momencie udaje nam się wejść na pokład.
Opuszczamy Indie właściwe bez większego żalu. Za to Ladakh na długo pozostaje w pamięci. Nawet z perspektywy czasu to jedno z najciekawszych miejsc na Ziemi, jakie odwiedziłem. Wystarczy jeden rzut oka na zdjęcie i znowu czuje się na twarzy wiatr, slyszy łopotanie flag i beczenie kóz. Na samo wspomnienie mroźnych wieczorów czy ranków przechodzą dreszcze, fotki z drogi od razu przekłądają się na zawroty głowy na zakrętach a w nosie znowu czuć smród spalin wydobywających się z samochodów. Trudy podróżowania wspomina się z uśmiechem na ustach, człowiek ma ochotę na więcej. Nie straszne jest ochydne jedzenie gdzieś w przydrożnym barze czy toaleta wywołująca torsje żołądka. Problemy z oddychaniem i bóle głowy schodzą na dalszy plan. Krajobraz, świątynie i ludzie rekompensują to wszystko z nawiązką.
To jedno miejsc, do których z pewnością wrócę, jak znowu będę miał dość zachodniego szybkiego tempa życia, powierzchownych kontaktów, polityki, kapitalizmu, nacjonalizmu i wszystkich innych -izmów. I mam głęboką nadzieję, że Ladakh jednak się nie zmieni.