0
kasiak80 5 grudnia 2018 22:16
Tomaree - widok z góry.jpg



Tomaree - widok z góry2.jpg


Mała obserwacja – gór(k)a ta jest chyba bardzo popularnym miejscem do ćwiczeń dla okolicznej ludności. Na szlaku spotkaliśmy naprawdę sporo osób - wbiegających lub zbiegających. Naprawdę – szacunek dla nich, bo było niezwykle parno, a zdaję sobie sprawę, jak podczas takiej pogody trudno się biega.
W drodze powrotnej zwiedziliśmy jeszcze pozostałości po kompleksie wojskowym z okresu II wojny światowej zbudowanym dla obrony przed Japończykami (szczęściarze – z miejsca tego nigdy nie miał miejsca żaden wystrzał) i oczywiście ‘zaliczyliśmy’ spacer po okolicznej plaży (Zenith Beach).

Tomaree National Park - Zenith Beach.jpg


Następnie pojechaliśmy do Seal Rocks – małej rybackiej wioski, gdzie oddaliśmy się (W KOŃCU!) paru godzinom plażingu. Na plaży było może w sumie 5 osób, woda niezbyt ciepła, ale słońce grzało bardzo przyjemnie. Taki odpoczynek zdecydowanie nam się należał, aczkolwiek mieliśmy zupełnie odmienne zdania na temat uroku samego miejsca – mojemu małżonkowi się podobało, dla mnie natomiast plaża w Seal Rocks zajmuje ostatnie miejsce w jakichkolwiek klasyfikacji plaż australijskich, które dane mi było zobaczyć.

Seal Rocks.jpg


Noc spędziliśmy w prawdziwej Australijskiej agroturystyce na kampingu Croki Riverside Caravan Park – położonym bezpośrednio nad rzeką Manning. Na początku byliśmy trochę rozbawieni, i może troszkę przestraszeni – raz że ledwo trafiliśmy w odpowiednie miejsce między polami pełnymi krów, dwa – formalności były ‘żadne’, czyli po prostu kasa (25 AUD) i pani z dzieckiem na ręku wskazała nam miejsca, gdzie możemy zaparkować – do wyboru, do koloru (jedyny kamping, na którym nie otrzymaliśmy mapki z zaznaczonym miejscem kampingowym). Kamping ‘dog-friendly’ i faktycznie, biegało po nim kilka czworonogów (dla nas żaden problem, a wręcz przyjemność, bo kochamy psy). Najważniejsze – łazienki czyste i bez problemu można w nich naładować telefony. Kuchnia w formie altany z grillem (raczej nie ma się co przejmować, jeśli nie będziecie mieli go czym wyczyścić po użyciu, polecam natomiast umyć, a jakże, przed użyciem:)). No i widok – na rzekę, naprawdę uroczy. Jak dla mnie – kamping ok, tanio i jest wszystko co było nam potrzebne.

Croki.jpg


A taki widok napotkaliśmy w okolicach kampingu. ;)

Croki2.jpg



Dzień 15 - 23.11.2018


trasa dzień 14.PNG



Kolejny plus kampingu, na którym nocowaliśmy – do autostrady było nie więcej niż 2 km. Wyjechaliśmy ok. 8.00 i po niecałej godzinie dotarliśmy do Port Macquarie. Pierwsze kroki skierowaliśmy do Szpitala dla Koali.

szpital dla koali1.jpg



szpital dla koali2.jpg


Tego dnia byliśmy pierwszymi gośćmi (a raczej odwiedzającymi pacjentów) – akurat trafiliśmy na porę „śniadania”. Dodatkowo mieliśmy tyle szczęścia, że bardzo sympatyczny (zresztą jak większość Australijczyków) pracownik zaczął nam opowiadać o tym miejscu - m.in. że był to pierwszy szpital dla koali w Australii, że mają własne ambulanse i zajmują się okolicami, czyli właśnie Port Macquarie, a co najciekawsze - imiona koali są dwuczłonowe i wywodzą się od imienia osoby, która poinformowała o rannym misiu oraz od miejsca, gdzie ranne zwierzątko znaleziono – ponoć koale są bardzo terytorialne i jakby taki miś wrócił nie na swój teren to inne misie powiedzmy że by go niemiło przyjęły. I jeszcze jedno – na widok ‘publiczny’ wystawione były tylko te koale, które niestety nie miały szans na powrót na łono natury (np. biedactwa nie widziały). Natomiast te koale, wobec których są szanse że wyzdrowieją, są ukryte przed odwiedzającymi szpital, by nie oswajały się z ludźmi.
Szpital – jak sama nazwa wskazuje – to nie jest miejsce radosne. W końcu przebywają w nim pacjenci. I niektórych zwierzątek było nam autentycznie żal. Ale z drugiej strony – dla jednych była to jedyna nadzieja na godne zestarzenie się, dla innych natomiast szansa na powrót do domu. Do tego wszystkiego ogromne wrażenie zrobiła na nas pasja i miłość, z jaką pracownik szpitala opowiadał nam o swojej pracy i pacjentach – chciałabym, żeby niektórzy lekarze u nas choć w 1/10 cieszyli się tak ze swojego zajęcia.

szpital dla koali3.jpg


Potem udaliśmy się nad morze, zostawiając auto … na parkingu w Colesie. Cel był jeden – zobaczyć kolorowe kamienie, jakkolwiek to brzmi . ;) Przeszliśmy wzdłuż Hastings River do oceanu ścieżką oddzieloną od wody wielkimi kamieniami, które zostały pomalowane – jak wynika z napisów na tychże kamieniach – przez okolicznych mieszkańców. I tak niektóre kamienie były na czyjąś cześć, inne ku pamięci, jeszcze inne – cel nieznany, ale według mnie pomysł fajny. Przynajmniej było na czym zawiesić oko. :)

Port Macquaire.jpg



Port Macquaire2.jpg



Port Macquaire3.jpg


Chciałam, zobaczyłam, obfotografowałam, no i co się nasłuchałam od drugiej połówki to moje (fajnie fajnie, zawsze marzyłem, żeby przyjechać do Australii zobaczyć tyyyle kolorowych kamieni! Ooo, kolejny kolorowy kamień, czemu nie robisz zdjęcia? hmm, ten też jest ładny! a jaki ciekawy napis, zrób fotkę! A ten to chyba ku czci miejscowych rybaków!). Niektórzy po prostu nie potrafią docenić prawdziwej sztuki ulicznej, tfu! portowej. ;)
W drodze powrotnej do samochodu napotkaliśmy na poniższy plakat – australijskie akcje społeczne nigdy nie przestaną mnie zadziwiać! Oby więcej takich w Polsce!

don't be a tosser.jpg


Następnie pojechaliśmy do South West Rock – i to miejsce nas zachwyciło. Pierwsze kroki skierowaliśmy do ruin starego więzienia, bo właśnie w tym miejscu znajduje się – TA-DAM! – recepcja kampingu Trial Bay Gaol Campground (31 AUD)!

Trial Bay Goal.jpg



Trial Bay Goal - widok z pobliskiej drogi.jpg


Nie, nie wynajęli nam przytulnej celi, ale skierowali na kamping położony nad samym oceanem, do tego zamieszkany przez stado kangurów. I to bezczelnych niezwykle – gagatki potrafią wsadzić łebek do pozostawionej np. obok kampera torby (jakby to była ich torba!), a znaleźne traktują jak swoje. Lepiej więc czujnie pilnować dobytku. :)

Trial Bay Gaol - kangur buszujący na kampingu.jpg


A w okolicach kampingowej kuchni spotkać można takie oto widoki. Hurtowe, rzekłabym. :)

Trial Bay Gaol - camping.jpg


Do tego australijska wieść gminna niesie, że kangury z okolic więzienia potrafią być agresywne – na wszelki więc wypadek trzymałam się od nich z daleka (w sumie to tak jakbym inne głaskała – nic z tych rzeczy! –podchodziłam do nich, jak to w pewnej reklamie leciało, ‘z pewną taką nieśmiałością’ - aczkolwiek akurat te, które spotkaliśmy w Trial Bay Gaol wyglądały na wyluzowane :)).

Trial Bay Gaol - kangur.jpg


W tym dniu pojechaliśmy jeszcze do oddalonej od kampingu o ok. 10 km latarni na Smoky Cape. I chyba ta latarnia ma miejsce numer 1 u mojego męża ze wszystkich latarni, jakie widzieliśmy w Australii. Czas na mój numer 1 jeszcze nadejdzie.

Smoky - widok.jpg



Smoky Lighthouse.jpg


Kolejne godziny poświęciliśmy na leniuchowanie na plaży zaraz przy naszym kampingu.

South West Rock2.jpg


Są pewne zalety tej zatoki – utopić się tam nie da, a i bezpiecznie jest, bo rekiny nie mają szans wpłynąć. Dlaczegóż to? Ma to niezwykle istotny związek z wielkim rozczarowaniem, jakie nas spotkało - mianowicie miejsce do pływania to nie jest – w najgłębszym miejscu zatoki, do którego doszliśmy, ok. 200 metrów od brzegu było z 40-50 cm głębokości (i to maksymalnie!). Jednak odpoczynek po ostatnich 2 tygodniach i widoki rekompensowały wszystko. Plus - to był pierwszy dzień takiego gorąca (ale to bardziej miało związek z szerokością geograficzną).

South West Rock.jpg


Po zimnym prysznicu (tak, tak, ZIMNYM! – jeśli kiedykolwiek będziecie mieli przyjemność przebywać na tymże kampingu bierzcie prysznic w łazienkach tuż koło kuchni, ponoć leci tam przyjemna ciepła woda, nam nie było dane się o tym przekonać, bo skorzystaliśmy z prysznica tuż koło miejsc kampingowych) – a jakże, kolacja, i to nie byle jaka! Ze znajomymi postanowiliśmy spróbować mięsa kangura, w końcu byliśmy w Australii, pewnie nigdy więcej taka okazja nam się nie trafi.

Trial Bay Gaol - kangur na talerzu.jpg


Nie, nie ruszyliśmy na polowanie, ale w pobliskim sklepie kupiliśmy mięso na grilla (i tutaj nie zawiódł nas Coles). Jak dla mnie – mięso jest pyszne, w smaku podobne do wołowiny, ale lekko słodkawe, polecam.Dzień 16 - 24.11.2018

trasa dzień 16..PNG



Z samego rana jemy śniadanie w towarzystwie kangurów i rzucamy jeszcze raz okiem na zatokę.

South West Rock - plaża za kampingiem.jpg


Ruszamy w kierunku Dorrigo National Park. Po godzinie jazdy autostradą zjeżdżamy na Waterfall Way. Droga z początku prowadziła przez małe wioski wyglądające jak z filmów dziejących się w Texasie. W jednej z nich musieliśmy się zatrzymać, by zatankować – wrażenia bezcenne! Stacja benzynowa dodatkowo służyła jako sklep spożywczy, warzywniak, a podejrzewam, że miała jeszcze wiele innych zalet, których nie miałam czasu odkryć. Była również centralnym punktem w całej wiosce, miejscem spotkań okolicznych mieszkańców, którzy wyróżniali się znacznie stylem ubierania (Dziki Zachód rządzi!). Miałam wrażenie, że przeniosłam się w czasie i przestrzeni i tylko czekałam, aż panowie w stetsonach wyciągną rewolwery i ruszą do pojedynku na śmierć i życie! :)
W drodze do Dorrigo National Park przekonaliśmy się, że australijska wiosna jest w pełnej krasie - wzdłuż drogi rosną drzewa, które kwitną i mienią się różnymi kolorami od różu do błękitu. Ostatnie 10 km przed Dorrigo droga pnie się stromo w górę i na zakrętach jest możliwość przejazdu tylko jednego samochodu (nie ma świateł, a jednak nie ma też problemów i kierowcy grzecznie czekają na swoją kolej).
Zwiedzanie rozpoczęliśmy od Dorrigo Rainforest Centre National Parks and Wildlife Office – w obszernym budynku znajduje się wystawa na temat lasów deszczowych, można również zakupić pamiątki (są magnesy!!!) i zasięgnąć informacji na temat możliwych dróg zwiedzania. Tutaj również trafiliśmy na strażniczkę leśną=pasjonatkę, która zaproponowała nam trasę zwiedzania i do tego zwróciła uwagę na zagrożenia – okazuje się że w lesie są liście, których nie można dotykać, bo są toksyczne i z tego powodu nie powinno się iść np. w sandałach.
Najpierw udaliśmy się na punkt widokowy Sky Walk. Jest to drewniany pomost wznoszący się nad lasem deszczowym.

IMG_20181124_122153.jpg


Następnie ruszyliśmy na trasę Wonga Walk. Trasa ma swój początek i koniec w punkcie informacyjnym i wiedzie w większości wąską, ale utwardzoną ścieżką pośród ogromnych drzew (imponujących nie tylko wysokością, ale ogromnymi korzeniami), niezliczonej ilości ptaków i jaszczurek oraz – podobno - węży (ale tych ostatnich na szczęście nie spotkaliśmy).

IMG_20181124_100840.jpg



IMG_20181124_102942.jpg



IMG_20181124_103438.jpg



IMG_20181124_103852.jpg



IMG_20181124_105032.jpg


W pewnym momencie znów wznosimy się nad lasem deszczowym – drewnianym pomostem, aby przejść „Birds Boardwalk”. I to właśnie tam po raz pierwszy natknęliśmy się na dzikie indyki australijskie – na początku niesłusznie ‘oskarżyliśmy’ je, że to ‘chyba jakieś wielkie kury’ :D, na szczęście wyprowadziły nas z błędu tablice informacyjne (później okazało się, że im dalej na południe, tym jest indyków więcej i nawet spacerują na kampingach).

IMG_20181124_102553.jpg


Trasa Wonga Walk obejmuje dwa wodospady, na które widok rozpościera się z przebiegających obok mostów: Crystal Shower Falls (niestety ścieżka za wodospadem jest zamknięta z powodu zagrożenia osunięcia ziemi - z tego samego powodu nie mieliśmy przyjemności przejść National Pass w Górach Błękitnych)

IMG_20181124_105718 Crystal Shower Falls.jpg


oraz Tristania Falls.

IMG_20181124_112130.jpg



IMG_20181124_112657 Tristania Falls.jpg


Na trasie między wodospadami minęliśmy widok z Hardwood Lookout.

IMG_20181124_111209.jpg



IMG_20181124_110937.jpg


Cały spacer zajął nam ponad 2,5 godziny – głównie z powodu licznych przystanków związanych z ‘pstrykaniem fotek’, albo po prostu z delektowaniem się wspaniałymi widokami, czy też nasłuchiwaniem odgłosów lasu. Według mnie spacer był magiczny pod tym względem – las wokół nas po prostu ‘żył’, a to szeleścił, jakby pod warstwą liści wraz z nami wędrowały jaszczurki albo węże, a to śpiewał piosenki w wykonaniu australijskiego ptactwa, a to atakował nas szumem spadającej masy wody w okolicach wodospadów, a to oślepiał nas blask słońca dzielnie przebijającego się przez wysokie drzewa. Rzadko mijał nas jakiś turysta, jednakże mieliśmy nieodparte wrażenie, że nie jesteśmy sami i ciągle ktoś nas pilnuje/obserwuje. :)

IMG_20181124_111500.jpg



IMG_20181124_111813.jpg



IMG_20181124_114457.jpg



IMG_20181124_121020.jpg


Długo zastanawialiśmy się, czy wpisać Dorrigo National Park na naszą listę do zwiedzania, jednak w ogóle nie żałuję, że tam byliśmy. Miejsce jest przepiękne, a dodatkowo po niezliczonej ilości plaż i latarni morskich było dla nas nie lada atrakcją :) (tak tak, już wspominałam, w głowach – i nie tylko - się poprzewracało!).

Następnie pojechaliśmy do Dangar Falls – według mnie wodospad może nie wygrywa z MacKenzie Falls w Grampianach (ciągle niepokonany numer 1!), jednak również robi wrażenie. Jednak dotarcie do niego nie jest okupione jakimś wielkim wysiłkiem i może dlatego tak się nie docenia tego miejsca – na małżonku wodospad nie zrobił wrażenia (wodospad można obejrzeć z platformy widokowej, która jest niebywale blisko parkingu, a dojście do wodospadu jest bardzo łatwe, nawet dla rodzin z dziećmi i spacer zajmuje niecałe 10 minut).

Dangar Falls3.jpg


Na kolejną noc wybraliśmy Sapphire Beach Holiday Park (30 AUD). Kamping położony tuż nad oceanem z bardzo dobrym zapleczem, miał tylko jeden mankament – miejsca unpowered site są w samych rogach parku i trochę trzeba przejść do kuchni lub toalety – do tego w nocy droga jest nieoświetlona. Z jednej strony była to wada, z drugiej zaleta – nam trafił się ‘róg’ akurat tuż obok plaży.

Sapphire plaża.jpg


No i na kampingu mieliśmy okazję przekonać się, że nasza zabawa w ornitologa w Dorrigo National Park sprawdziła się - to naprawdę były indyki! Taka mała rzecz, a cieszy. :) Taki okaz krążył wokół naszego samochodu.

Sapphire2.jpg


Zdecydowaliśmy się w tym dniu nie leżeć na plaży, tylko ruszyliśmy ‘na miasto’ – nie ukrywam, że po części kierował nami głód. :) Ale przed zasłużonym posiłkiem postanowiliśmy zaspokoić naszą (czyt. moją) dziecięcą ciekawość i ruszyliśmy na poszukiwania BIG BANANA w Coffs Harbour! W końcu niecodziennie trafia się przyjemność nie tylko zrobienia sobie zdjęcia z Wielkim Bananem, ale i przejścia przez jego wnętrze. :D Dość powiedzieć, że byliśmy. My, pół Azji i ¾ Australii. Zdjęcia zrobiliśmy, ale nie udostępnimy – i tak sporo tego Wujek Google ma w swoich zasobach, a przecież i tak każdy wie, jak wygląda banan. Duży banan. :) Reasumując – lepiej zainwestować w czekoladę, by obudzić w sobie dziecięcą radość.
Później wybraliśmy się na łowy, czyli ni mniej ni więcej tylko poszukiwania miejsca do zaspokojenia głodu - akurat w tym czasie w Marinie trwał festyn i chyba całe miasto tam było (tubylcy naprawdę uwielbiają spędzać czas gromadnie na świeżym powietrzu). Pełne energii Australijki próbowały namówić chłopaków na udział w festynie i pewnie bez problemu by im się to udało, gdyby nie drobnym druczkiem pisana opłata za wstęp – 30 AUD za osobę. Także, podziękujemy.

Coffs Harbour marina.jpg


W końcu po 2 tygodniach chcieliśmy też spróbować Fish and Chips – przeszliśmy chyba całą długą ulicę, na której było sporo restauracji, jednak wszystkie z kuchniami świata, a nic australijskiego. W końcu udaliśmy się do Hog's Australia's Steakhouse - okazało się, że to sieciówka, ale możemy z całego serca polecić.

Coffs Harbour Hogspitality.jpg


Po sycącej kolacji wróciliśmy na kamping.

Dzień 17 - 25.11.2018

trasa dzień 17..PNG



Następnego dnia mieliśmy w planach plażing w Byron Bay. Po drodze zahaczyliśmy jeszcze o Yambę. Po przejrzeniu informacji na temat tego miasta i jego zdjęć wyrobiłam sobie opinię o cichej, kameralnej mieścinie w stylu Seal Rocks z jedną plażą, niewielką ilością turystów i kilkoma domkami. Nic bardziej mylnego – trafiliśmy do dużego, typowo turystycznego miasta z dość zatłoczonymi ulicami, ledwo znaleźliśmy wolne miejsce parkingowe tuż koło latarni. Nie przepadamy za takimi miejscami, dlatego po krótkim spacerku i rzuceniu okiem z daleka na plażę pojechaliśmy dalej (wiem, wiem, cel naszej podróży w tym dniu, czyli Byron Bay to typowy raj dla plażowiczów/turystów, ale w końcu trzeba było odpocząć chociaż kilka godzin od jazdy samochodem, no i zaliczyć kąpiel w oceanie, taką z prawdziwego zdarzenia).
PS. Muszę jednak przyznać, że i w Yamba są widoki niczego sobie. :)

Yamba1.jpg



Yamba2.jpg




Dodaj Komentarz

Komentarze (8)

zzeke 7 grudnia 2018 09:33 Odpowiedz
Wchodzę na pokład tej relacji i będę śledził z przyjemnością;-) Tak się składa,że właśnie 13.11 kończyliśmy naszą australijską przygodę w ...Melbourne:-)Nie przeszkadzając w relacji, pozwolę sobie jedynie na mały subiektywny wtręt i napiszę,że to miasto było największym i jedynym na szczęście rozczarowaniem w tej podróży. Jest bardzo,bardzo słabe... Wszystkim planującym wizytę tamże sugeruję, by się dobrze zastanowili, bo szkoda cennego czasu gdy tyle innych, pięknych miejsc w Australii. Dobrze,że można było "uciec" na GOR:-) Czekamy na ciąg dalszy!
grzegorz40 13 grudnia 2018 22:18 Odpowiedz
Ciekawie się czyta. Sporo dobrych zdjęć :)
grzegorz40 15 grudnia 2018 17:29 Odpowiedz
Widoki super :)
lovenz 9 stycznia 2019 22:23 Odpowiedz
Bardzo miło i fajnie się czytało tą relację więc mam prośbę abyś publikowała zawsze relację po jakimś wyjeździe.
kasiak80 20 stycznia 2019 22:16 Odpowiedz
Na koniec krótkie subiektywne podsumowanie wyprawy do Australii zawierające moje rady i spostrzeżenia - może komuś się przyda podczas planowania podobnego tripu.Przelot kosztował 1900 PLN/osoba z Londynu (Heathrow) – bilety kupiliśmy z 9 miesięcznym wyprzedzeniem (w lutym) poprzez Opodo. W trakcie zmieniono nam miejsce wylotu z Australii z Brisbane na Sydney - OTA zachowało się w porządku i poinformowało nas o tym mailowo, a po telefonicznej konsultacji z AIR China zaakceptowaliśmy zmianę (tym bardziej, że zapłaciliśmy już 20% za kampera Jucy).AIR China - to był pierwszy mój lot „nie tanimi” liniami i nie mogę narzekać. W cenie biletu były 2 duże bagaże nadawane. Z 4 odcinków (tam i z powrotem) trzy odbyliśmy nowymi maszynami z bardzo dobrze działającą rozrywką pokładową - tylko podczas powrotu do LHR trafił nam się mocno wyeksploatowany egzemplarz. Dodatkowo na każdy lot były dwa gorące posiłki i możliwość skorzystania z piwa i wina (chińskie piwo w puszkach 0,33 l, wino w plastikowych kubeczkach nalewane mniej więcej do połowy - nic specjalnego, ale przyspieszyło podróż). Podczas jednego z przelotów miłe panie stewardessy zafundowały nam dodatkowy ciepły posiłek - takim gratisom się nie odmawia. ;)Kamper - 1100 AUD /14 dni wraz z pełnym ubezpieczeniem – skorzystaliśmy z Jucy, gdyż mieli najlepszą ofertę pojazdu dla 2 osób w stosunku do ceny - plus dobre opinie. Rezerwowaliśmy jeszcze w maju, a udało nam się zbić cenę o 5% (najpierw dokonaliśmy wyceny, ale nie kończyliśmy rezerwacji, a po paru dniach Jucy samo zaproponowało zniżkę i dodatki gratis). Sam samochód to Toyota z 2013 r. z przebiegiem ok 210 tys. km i w automacie. Samochód w standardowym wyposażeniu miał kuchenkę gazową wraz z dwoma małymi butlami, zlew, garnki, kubki i sztućce oraz lodówkę. Zasilanie składało się z 2 akumulatorów oraz paneli słonecznych na dachu więc nie było ryzyka, że po dłuższym postoju nie odpali. Obsługa Jucy jak wszyscy Australijczycy „don’t worries” przy oddaniu auta sprawdzili tylko stan baku i licznika i to by było na tyle jeśli chodzi o formalności. Telefon - byliśmy nastawieni na zakup karty SIM z Telstry, ale różnica cenowa w stosunku do zakresu usług spowodowała, że na miejscu kupiliśmy kartę Optus. Za 30 AUD na karcie mieliśmy nielimitowane rozmowy w Australii (co okazało się przydatne w kontakcie z kampingami oraz znajomymi, którzy też mieli kartę australijską) oraz 30 GB Internetu. Na zasięg nie mogliśmy za bardzo narzekać – tylko sporadycznie trafiały się miejsca, gdzie nie było „sieci”. Kartę australijską wsadziliśmy do trzeciego telefonu, który jednocześnie służył za gps i włączyliśmy funkcję routera - polecam – jeden minus telefon szybko się rozładowywuje.Kampingi – 400 AUD/13 nocy za unpowered site – mieliśmy dwie aplikacje: WikiCamps (pierwsze 14 dni bezpłatne) oraz Campermate (bezpłatna). Większość poleca WikiCamps, jednak dla mnie Campermate był bardziej intuicyjny w obsłudze i większość noclegów znaleźliśmy przez tą aplikację. Na wszystkich kampingach na jakich byliśmy był prysznic z ciepłą wodą oraz kuchnia (dobrze wyposażona). Większość miała też darmowe grille elektryczne. W okresie w którym byliśmy nie było też problemu z wolnym miejscem – jeden minus, że biura w większości przypadków są otwarte max do 18 godziny i później ciężko o nocleg ( w weekendy jeszcze krócej). Staraliśmy się więc tak planować trasę, aby zakończyć podróż przed godziną zamknięcia wybranego kampingu.Adapter do prądu – warto zainwestować parę złotych więcej i kupić dobrej jakości (znajomi mieli przejściówkę uniwersalną, która była przeznaczona na różne kraje i się nie sprawdziła). Dodatkowo warto zabrać ze sobą rozgałęziacz prądu (tzw. Złodziejkę) – ładując tak jak my tylko podczas posiłku w kuchni na Kampingu lub w aucie mieliśmy permanentnie niedoładowane urządzenia elektryczne.Noclegi Melbourne - Experience Bella Hotel Apartments - 280 AUD za 2 noce/4 osoby – apartament w wieżowcu bardzo blisko centrum (żeby nie powiedzieć że w centrum) w bardzo wysokim standardzie. Gdyby nie promocja na bookingu nie zdecydowalibyśmy się raczej na niego. Nocleg Sydney - Glasgow Arms Hotel – 250 AUD 3 noce/2 osoby – hotel przyzwoity, miał wszystko co powinien. Łazienka w pokoju , tv, suszarka oraz możliwość skorzystania z aneksu kuchennego (wraz z różnymi przekąskami typu ciastka, kawa, herbata, dżemy i miód). Położony blisko Ogrodu Przyjaźni Chińskiej i ok. 35 minut piechotą do Opery.Lot Brisbane-Sydney – 60 AUD/osoba – Tigerair – wystartował i wylądował punktualnie – bez przygód. Odprawa online. Paliwo – zasada czym bliżej dużego miasta tym paliwo tańsze, a różnice dość znaczne (ponad 20%). Tankowaliśmy paliwo (PB 91) nawet poniżej 120 centów za litr, a widziałam cenę ponad 160 centów.Ceny i płatności – wszystkich płatności dokonaliśmy kartą revolut (tylko raz musieliśmy płacić gotówką, gdyż była awaria terminalu) – średni kurs wyszedł nam 2,68 za 1 dolara, a karta nas ani razu nie zawiodła.Ceny w Australii są wyższe niż w Polsce, ale nie można demonizować – większość zakupów spożywczych robiliśmy w sklepach Coles lub Woolworth. W Colesie cały czas są promocje, na których można kupić różne produkty za pół ceny (wtedy nawet niektóre ceny są niższe niż u nas). Przykładowo:Sok 3 litry – 3 AUDDanie gotowe chińszczyzna z ryżem i jagnięciną – 5 AUDŻel pod prysznic Nivea – 3 AUDMięso na grilla (steki wołowe) – od 5 do 10 AUDWino – od 5-6 AUD za butelkę (sklepy z alkoholem znajdują się zawsze blisko sklepów spożywczych)Co jest drogie?Piwo - od 3 do 5 AUD za butelkę 0,385 litra w sklepie, w pubie od 6 do 12 AUD za piwo.Lody gałkowe – ok 6-8 AUD za porcję.Reasumując – według naszej opinii do Australii z Polski nie opłaca się lecieć na mniej niż 3 tygodnie, bo przelot stanowi przeważającą część kosztów wycieczki (tak więc oszczędzajcie dni wolne :)). Finansowo wycieczka wyszła nas dużo korzystniej niż myśleliśmy, a nie unikaliśmy posiłków w knajpach czy napojów wyskokowych do kolacji po ciężkim dniu. Obawialiśmy się też, czy taki sposób podróżowania (czyt. kamper i kampingi) będzie dla nas odpowiedni i czy przetrwamy te trudy i znoje – pragnę uspokoić: da się przeżyć, a nawet jest bardzo wygodnie. :) Dość powiedzieć, że nie mówię 'nie' kolejnym wyprawom kamperem! Mało tego – zaczynamy planować trip wzdłuż zachodniego wybrzeża Australii. Może nie za rok, być może nie za dwa, ale kiedyś na pewno zbierzemy materiał na kolejną relację z kangurem w tle!
larackm 21 stycznia 2019 21:06 Odpowiedz
Super relacja, z niecierpliwością czekałam na kolejne odcinki. Niezwykle dokładna, obrazowa i z poczuciem humoru :-). Miło się będzie czytało kolejne !!!!
raphael 5 marca 2019 19:15 Odpowiedz
Wow! Świetna relacja. Dużo wrażeń, wskazówek i inspiracji.Jedyne, co mnie nieco "przybiło", to:kasiak80 napisał:W gratisie ostrzega nas przed … australijskimi insektami wielkości pchły (przynajmniej tak wyglądało to na zdjęciu, które pan nam pokazał – tak tak, mieliśmy darmową lekcję biologii :)) i sugeruje, by oglądać swoje nogi po wyjściu z plaży.... noż wiedziałem, że jadowite pająki, parzące meduzy, żarłoczne krokodyle i agresywne rekiny... ale żeby jeszcze wszędzie-włażące insekty ... i jak tam się kąpać, opalać, tarzać w piachu :cry:
iguan007 25 września 2019 05:08 Odpowiedz
kasiak80 napisał:Zostawiamy Brisbane za sobą – to miejsce to kolejny dowód na to, że główną zaletą Australii jest natura, przynajmniej w naszej opinii. Miasto nie zrobiło na nas oszałamiającego wrażenia i z perspektywy czasu cieszyliśmy się, że nie zaplanowaliśmy w nim więcej czasu na zwiedzanie, bo te 3 godziny były aż nadto.(...)Nasza opinia dotycząca Brisbane jest jak najbardziej subiektywna – na kampingu Galaxy Caravan Park rozmawialiśmy z kilkoma mieszkańcami Sydney i zachwalali oni Brisbane twierdząc, że jest ono dużo lepszym miejscem do życia niż Sydney. Cóż, już niedługo będziemy mieli okazję się przekonać. :)]Czyli tak naprawde to tylko przeszliscie z New Farm do Kangaroo Point? Nie byliscie w ogrodach botanicznych, South Banku, centrum miasta czy Mt Coot-tha? Osoby z ktorymi rozmawialiscie maja racje - Brisbane ma wiele do zaoferowania. Tylko zeby to zobaczyc to trzeba poswiecic wiecej niz 3 godziny.