Samo miasto szczególnie nie zachwyca – jest może „prawdziwe”, ale mocno podniszczone i wymagające sporych nakładów na renowacje. O ile Turcja w moim przekonaniu wygląda bardziej na kraj europejski niż azjatycki, tutaj wajcha przesuwa się zdecydowanie w stronę Azji. W Diyarbakirze chyba najbardziej z całej Turcji rzucało się w oczy sporo mieszkańców o rysach ormiańskich. Widać, że czystki sprzed stu lat nie spowodowały kompletnego wyniszczenia tego narodu w Turcji, choć trzeba pamiętać, że mniejszość ormiańska była tam wcześniej bardzo liczna. Drugim charakterystycznym elementem były kościoły chrześcijańskie, których jest w Diyarbakirze kilka. Odwiedziliśmy jeden z nich – syryjski kościół Marii Panny, funkcjonujący w tym mieście od tysiąca siedmiuset lat. Ołtarz tego kościoła to chyba najbardziej niezwykły przykład połączenia architektury wschodniej (perskiej) i chrześcijaństwa. Obok krzyża z Chrystusem w centralnym miejscu umieszczono pięknie rzeźbiony ajwan. Dla mnie cudo!
Diyarbakir leży nad Tygrysem, który jest tutaj dość niewielką, ale ważną rzeką, wokół której rozciągają się znane już od starożytności ogrody Hevsel. Wprawdzie te ogrody to dziś nic niezwykłego, ale z uwagi na historyczną doniosłość zostały wpisane wraz z twierdzą Diyarbakir na listę UNESCO. Przekraczając Tygrys w kierunku wschodnim opuściliśmy historyczną Mezopotamię, krainę, którą też zawsze chciałem odwiedzić. Mam nadzieję, że wkrótce uda się dostać do jej bardziej znanej z lekcji historii dolnej części, tej w Iraku, który stał się ostatnio znacznie bardziej bezpieczny i dostępny dla turystów…
Będąc kiedyś w Armenii podziwiałem piękne, ale strasznie zapuszczone na brzegach jezioro Sewan. Sewan ma w Armenii jakby szczególny status, stanowiąc namiastkę prawdziwie świętego dla Ormian jeziora, ogromnego Wan, niegdyś w centrum Wielkiej Armenii, dziś w granicach Turcji. Przyjechawszy nad Wan zrozumiałem, dlaczego tak bardzo porusza serca Ormian – jest naprawdę piękne i tak rozległe (prawie cztery razy większe od Sewanu), że w wielu miejscach nie widać drugiego brzegu. Wydaje się, że to właśnie w maju prezentuje się najładniej, kiedy to soczyście zielone brzegi kontrastują z ośnieżonymi szczytami gór.
Nie przyjechaliśmy jednak nad Wan wyłącznie dla widoków. Jakby paradoksalnie nad ormiańskim kiedyś jeziorem znajduje się jeden z najbardziej znaczących pomników kultury Turków Seldżuckich – cmentarz Meydanlink w Ahlacie. Zajmuje rozległy teren kilku hektarów, a jego najstarsze nagrobki pochodzą z XV w. i mają cztery metry wysokości. Niektóre z nich to prawdziwe arcydzieła, a Turcja stara się o wpis tego miejsca na listę UNESCO w przyszłym roku. Mając nieco rozeznania mogę stwierdzić, że wpis jest raczej pewny – praktycznie nie ma na obecnej liście nekropolii, w szczególności związanych z islamem. Poza tym Turcja ma bardzo dobrą historię skutecznego proponowania nowych miejsc. Wpis z pewnością przyciągnie turystów międzynarodowych, ale i obecnie w świąteczny dzień cmentarz jest bardzo popularny wśród miejscowych.
Północny brzeg jeziora Wan poza niewątpliwą urokliwością jest prawdziwą dziurą. W Ahlacie, mieście dwudziestokilkutysięcznym, praktycznie nie ma bazy turystycznej. Zatrzymaliśmy się w hotelu Metropol, jednym z dwóch w mieście, w miejscu, które być może 30 lat temu było szczytem luksusu, ale od tego czasu nie zmieniło się w nim nic. Byliśmy tam jedynymi gośćmi i dostaliśmy najlepszy apartament z pięknym widokiem na jezioro. Wszystko to za cenę 200 lir ze śniadaniem.
Wieczorem poszliśmy zjeść do centrum miasta, a po kolacji, gdy siedząc już w samochodzie szykowaliśmy się do powrotu, z knajpy wyskoczył facet (jak się okazało właściciel), zagadując po rosyjsku i zapraszając na pogawędkę. Kiedyś znałem rosyjski lepiej niż angielski, teraz to już dawno przeszłość, ale do bezproblemowej komunikacji chyba do końca życia wystarczy. Zaakceptowaliśmy zaproszenie, słysząc wiele ciekawych historii – np. taką, że Ahlat jest ulubionym miastem Erdogada, który ma tutaj swoją prywatną rezydencję i często spędza wakacje. Właściciel wiele lat pracował w Turkmenistanie, gdzie mieszka jego siostra, i stąd jego dobra znajomość rosyjskiego.
Pogawędka z właścicielem miała jedną zabawną (?) konsekwencję – nasze dzieci opiły się słodką, mocną turecką herbatą. Żebyście słyszeli moją trzyletnią córkę niemogącą zasnąć i gadającą po dziesiątej zupełnie niestworzone historie. Potem nie pozwalaliśmy im wypić więcej niż jedna mała filiżanka…
Jadąc dalej na wschód przejechaliśmy przez chyba najbrzydsze miasto Turcji – 80-tysięczny Erciş. O ile na ogół tureckie miasta są całkiem ładne i bardzo zwarte, generalnie im bardziej na wschód, tym gorzej. Apogeum przypadło właśnie na Erciş, w którym nie ma kompletnie nic ciekawego, a przez brak obwodnicy nie ma wyjścia i trzeba przejechać przez jego środek. Tylko trochę lepiej jest w Dogubayazit, który ma jednak tę zaletę, że leży u stóp góry Ararat – kolejnej utraconej ormiańskiej świętości. Nie przyjechaliśmy tam, żeby podziwiać Ararat, którego wierzchołek był zresztą zatopiony w chmurach – nieopodal Dogubayazit znajduje się Pałac Ishaka Paszy, jeden z najlepiej zachowanych przykładów architektury islamskiej z XVIII w. we wschodniej części Turcji. Z wyjątkiem wielu dachów, zniszczonych podczas licznych trzęsień ziemi, pałac jest bardzo dobrze zachowany, z bogato rzeźbionym wejściem i zdobnymi pomieszczeniami. Pałac był najbardziej na wschód wysuniętym punktem naszej podróży – dalej nie było po co jechać, chyba że ktoś chce udać się drogą lądową do azerbejdżańskiej eksklawy Nachiczewanu. Nachiczewan chętnie zwiedzę, ale nie tym razem. Co ciekawe, w naszej niedawnej podróży do Iranu odwiedzaliśmy miejsca położone bardziej na zachód niż to, w którym byliśmy teraz.
Dalsza droga powiodła nas na północ, do miejsca leżącego na samiutkiej granicy z Armenią, od prawie 30 lat zupełnie zamkniętej. Obawialiśmy się wzmożonych kontroli policyjnych, ale tak naprawdę najwięcej ich było w pobliżu Dogubayazit i granicy z Iranem i Azerbejdżanem. Kontrolami nie stresujemy się w ogóle – jeśli ktokolwiek prosi nas o paszporty, otwiera się tylna szyba i słychać gromki okrzyk „Heloł! Heloł!”. Urokowi dzieci podda się każdy służbista i najczęściej nie pyta o nic więcej.
Widać, że zamkniętej granicy nie trzeba chyba aż tak pilnować, tym bardziej, gdy jest naturalna – w tym przypadku stanowi ją rzeka Arpacay/Akhurian płynąca w wąwozie o bardzo stromych zboczach.
W tym mało przyjaznym miejscu daleko od wszystkiego położone jest starożytne miasto Ani, stolica potężnego niegdyś ormiańskiego państwa Bagradytów. Ani przeżywało świetność przez około 200 lat, od IX do XI w., kiedy to zostało brutalnie zawojowane przez Turków Seldżuckich. W międzyczasie zostało zarówno świecką, jak i religijną stolicą Armenii. Po podboju wspaniałą katedrę Matki Bożej i większość ormiańskich kościołów (a było ich według podań tysiąc i jeden – i choć to z pewnością przesadzone, było ich bardzo dużo i aż 43 zachowały się do tej pory) zamieniono na meczety. Mimo wszystko chodząc po rozległych ruinach Ani nie ma wątpliwości, że stąpamy po ruinach miasta na wskroś ormiańskiego. Przez wiele lat Ani było zapuszczone, ucierpiało tez potężnie w trzęsieniu ziemi z 1988 r., ale ostatnio nastąpił jakby zwrot. Turcy powoli przyznają się do ormiańskiego dziedzictwa tych ziem, czego przykładem stało się wpisanie Ani na listę UNESCO w 2016 r. Wpis na pewno zasłużony, a Ani odwiedzić warto nie tylko dla zabytków architektury, ale też dla pięknych krajobrazów wokół. Wyobrażam sobie, co czują Ormianie, którzy wchodzą na wzgórza po swojej stronie, na wyciągnięcie ręki mają ruiny będące świadectwem chwały swojego kraju i nie mogą ich zwiedzić…
Cz. V – na Zachód
Po zwiedzeniu Ani do Stambułu zostało nam, bagatela, 1400 kilometrów. Rozbiliśmy tę trasę na dwa i pół dnia, odbijając po drodze do monasteru Sumela, jednego z najwspanialszych przykładów klasztorów podwieszonych na skałach, w miejscu tak niedostępnym, że nawet grecka Meteora się przy tym chowa. Dla nas Sumela była największą porażką – nigdzie nie dotarłem do informacji, że klasztor jest zupełnie zamknięty dla zwiedzających, a przez deszczową i mglistą pogodę tylko raz i na chwilę pokazał się nam z punktu widokowego kilometr niżej. Trzeba będzie tam wrócić po skończeniu renowacji.
Niewiele było w naszej podróży na zachód godnych uwagi punktów. W Erzurum zwiedziliśmy starą medresę Yakutije, w Niksar stary most i trochę ruin. Numerem jeden była z pewnością Amasya, niezwykle urokliwe miasteczko położone na zboczu góry Harsena. Amasya była ponad dwa tysiące lat temu przez krótki czas stolicą potężnego i rozległego królestwa Pontu, którego królowie, wzorem królów Perskich, upatrzyli sobie górę Harsena jako miejsce pochówku w skalnych grobowcach. Niestety, te z Amasyi nie równają się wspaniałym grobowcom w irańskim Naksz-e Rosztam, nieopodal Persepolis. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że ładniej prezentują się z dalszej odległości. Wspinaczka nie jest jednak stratą czasu, bo piękna panorama Amasyi wynagradza trochę zawód z oglądania grobowców z bliska.
Kolejnym przystankiem było Mudurnu, miasteczko będące tegorocznym tureckim kandydatem na listę UNESCO (dwa dni temu organizacja podała jednak, że Turcja wycofała kandydaturę z powodu negatywnej rekomendacji organu doradczego co do wpisu). Miasto jest ładne, ale podobnych do niego jest w okolicy bardzo wiele, stąd Turcy wpadli na pomysł powiązania propozycji z Bractwem Ahi, gildii kupców i rzemieślników, cechującej się dużą solidarnością społeczną. Jak widać, to nie wystarczyło, aby przekonać Międzynarodową Radę Ochrony Zabytków. Na razie zagranicznych turystów nie ma tam chyba za wielu, wszystkie tabliczki przed historycznymi budynkami są wyłącznie po turecku. Najbardziej charakterystycznym punktem miasta jest meczet Yildirim Bayezid, rzeczywiście bardzo ładny.
Ostatnim naszym przystankiem był Iznik, niepozorne miasteczko, które na zawsze zapisało się w historii świata. Obecny Iznik to starożytna Nicea, w której Konstantyn Wielki po uczynieniu chrześcijaństwa obowiązującą religią w Cesarstwie Rzymskim zwołał pierwszy sobór powszechny. To w Nicei stworzono podstawy doktryny chrześcijańskiej i ustanowiono datę Wielkiejnocy a tzw. nicejskie wyznanie wiary jest obecne w kościołach Wschodu i Zachodu do dzisiaj. Z dawnych czasów zostały w Izniku dobrze zachowane, potężne mury obronne. Kiedy turecki rząd skończy ich renowację Iznik stanie się jedną z większych atrakcji tego regionu, idealnym miejscem wypadowym na jednodniową wycieczkę ze Stambułu.
To już ostatni wpis z Turcji, kraju przyjaznego i bardzo europejskiego, choć ze sporą nutką azjatyckiej egzotyki. Jedynym aspektem, który mnie zdziwił i trochę przeszkadzał w podróżowaniu, była zaskakująco słaba znajomość angielskiego. Wcale nie przesadzę, gdy powiem, że łatwiej się było dogadać po angielsku w Iranie niż w Turcji. A w samej Turcji więcej osób mówi po rosyjsku niż angielsku, i to nie tylko w turystycznych miejscach na wybrzeżu.
Na zakończenie podsumowanie kosztów. 9-dniowy wyjazd kosztował prawie równo 8 tys. zł na 4-osobową rodzinę, z czego:
310 zł to koszt wiz 2500 zł stanowiły bilety Berlin-Stambuł, plus około 450 zł dojazd do Berlina. 750 zł to wypożyczenie samochodu, 120 zł opłaty drogowe (potrącone z karty przez wypożyczalnię), około 1000 zł paliwo.
Hotele kosztowały w sumie 1400 zł za 8 nocy, najtańszy był nocleg w Ahlacie (200 lir – 130 zł), najdroższy w Sanliurfie (400 lir – 260 zł). Wszystkie noclegi były w pokojach 3-osobowych ze śniadaniem. Reszta to koszty jedzenia (obiad dla naszej czwórki kosztował w granicach 80-100 lir, czyli 50-70 zł) biletów wstępu i pamiątek. Aha, prawie wszędzie dało się płacić kartą – we wszystkich (prócz jednego) hotelach i stacjach benzynowych, prawie wszystkich restauracjach i większości atrakcji turystycznych.
Dziękuję wszystkim za uwagę i – do następnego razu!@cyberpunk64
U dzieci numerem jeden były podziemne miasta w Kapadocji, szczególnie Kaymakli. Synowi bardzo podobało sie Ani, a zwłaszcza świadomość, że jest na granicy z Armenią, ale to dlatego, że jego najlepszy kolega z przedszkola pochodzi z Armenii. Świetna była też multimedialna prezentacja w Gobekli Tepe - córka najpierw przestraszona wyszła, a potem ciekawie spoglądała i chciała oglądać jeszcze raz.
Dla mnie największym pozytywnym zaskoczeniem było Ani, lepszy od wyobrażeń był cmentarz w Ahlacie. Nic mnie nie zaskoczyło negatywnie, może jedynie Nemrut Dag był nieco mniej spektakularny niż mi się wydawało. Generalnie nieszczególnie wypadają niektóre tureckie miasta - dlatego o Karsie, w którym spędziliśmy popołudnie i noc, nawet nie pisałem. Oczywiście wielkim zawodem był monaster Sumela tym bardziej, że najnowsze raporty sugerują, że wkrótce będzie otwarty. W informacji turystycznej byli bardziej powściągliwi i mówili, że nic nie wiedzą o przewidywanym otwarciu.
A propos Nemrut Dag - synowi chyba się podobało, bo w przedszkolu temat: "Jak spędziłeś majówkę" zinterpretował tak:
Dzięki za ciekawą relację! Byłem w Diyarbakirze w 2001, czyli jak na tamte strony całą epokę temu. Też trafiłem do kościoła, o którym piszesz.Czytałem, że na przełomie 2015-16 cały wschodni i południowo-wschodni kwartał starego miasta był przez kilka miesięcy oblężony, a potem w trakcie zdobywania przez tureckie wojsko prawie całkowicie zniszczony. Skalę zniszczeń widać na zdjęciu na Google Maps. Jak to teraz wygląda w terenie?
Trochę informacji o oblężeniu i walkach jest na anglojęzycznej Wikipedii: https://en.wikipedia.org/wiki/Siege_of_Sur_(2016)Gdzieś potem czytałem, że ślady po zniszczonych kawałkach starego miasta dość szybko pokrywa nowa zabudowa. Nie wiem, jaki tam jest teraz klimat, ale obstawiam, że mocno represyjny, więc miejscowi mogą niespecjalnie chętnie o tym opowiadać. Chociaż z 2001 pamiętam, że dość chętnie z własnej inicjatywy mówili też o drażliwych tematach. W ogóle wtedy i Kurdowie i Turcy (łącznie z mundurowymi) byli do nas bardzo przyjaźnie nastawieni, tylko trzeba było trochę uważać, co się do kogo mówi. Przez kilka lat było odprężenie, do tego stopnia, że w 2003 dało się spokojnie przejechać z Iranu do Van przez przejście Sero/Esendere i widziałem z dołu góry Cilo. Teraz pewnie byłoby znacznie trudniej.
wow, - jestem pod wrażeniem, zaliczyliście prawie wszystkie atrakcje Turcji, te które widziałam i te których "jeszcze" nie widziałamzabrakło mi tylko Mardin i Midyati trochę mnie tylko przeraża liczba przejechanych km
@cartW obu miejscach byliśmy, zobacz drugą i trzecią część relacji.@cyberpunk64Jazdy faktycznie było sporo, ale na dobrych tureckich drogach średnia prędkość wyszła około 90 km/h, więc czasu w samochodzie było mniej, niż się spodziewałem. O Midyacie poważnie myślałem i wyleciał w ostatniej chwili, ale gdybyśmy wiedzieli wcześniej o zamknięciu monasteru Sumela, trafilibyśmy i tam.A z Turcji trochę jeszcze nam jednak zostało, między innymi cały zachód. W sam raz na kolejną majówkę
;)
Samo miasto szczególnie nie zachwyca – jest może „prawdziwe”, ale mocno podniszczone i wymagające sporych nakładów na renowacje. O ile Turcja w moim przekonaniu wygląda bardziej na kraj europejski niż azjatycki, tutaj wajcha przesuwa się zdecydowanie w stronę Azji.
W Diyarbakirze chyba najbardziej z całej Turcji rzucało się w oczy sporo mieszkańców o rysach ormiańskich. Widać, że czystki sprzed stu lat nie spowodowały kompletnego wyniszczenia tego narodu w Turcji, choć trzeba pamiętać, że mniejszość ormiańska była tam wcześniej bardzo liczna. Drugim charakterystycznym elementem były kościoły chrześcijańskie, których jest w Diyarbakirze kilka. Odwiedziliśmy jeden z nich – syryjski kościół Marii Panny, funkcjonujący w tym mieście od tysiąca siedmiuset lat. Ołtarz tego kościoła to chyba najbardziej niezwykły przykład połączenia architektury wschodniej (perskiej) i chrześcijaństwa. Obok krzyża z Chrystusem w centralnym miejscu umieszczono pięknie rzeźbiony ajwan. Dla mnie cudo!
Diyarbakir leży nad Tygrysem, który jest tutaj dość niewielką, ale ważną rzeką, wokół której rozciągają się znane już od starożytności ogrody Hevsel. Wprawdzie te ogrody to dziś nic niezwykłego, ale z uwagi na historyczną doniosłość zostały wpisane wraz z twierdzą Diyarbakir na listę UNESCO. Przekraczając Tygrys w kierunku wschodnim opuściliśmy historyczną Mezopotamię, krainę, którą też zawsze chciałem odwiedzić. Mam nadzieję, że wkrótce uda się dostać do jej bardziej znanej z lekcji historii dolnej części, tej w Iraku, który stał się ostatnio znacznie bardziej bezpieczny i dostępny dla turystów…
Będąc kiedyś w Armenii podziwiałem piękne, ale strasznie zapuszczone na brzegach jezioro Sewan. Sewan ma w Armenii jakby szczególny status, stanowiąc namiastkę prawdziwie świętego dla Ormian jeziora, ogromnego Wan, niegdyś w centrum Wielkiej Armenii, dziś w granicach Turcji. Przyjechawszy nad Wan zrozumiałem, dlaczego tak bardzo porusza serca Ormian – jest naprawdę piękne i tak rozległe (prawie cztery razy większe od Sewanu), że w wielu miejscach nie widać drugiego brzegu. Wydaje się, że to właśnie w maju prezentuje się najładniej, kiedy to soczyście zielone brzegi kontrastują z ośnieżonymi szczytami gór.
Nie przyjechaliśmy jednak nad Wan wyłącznie dla widoków. Jakby paradoksalnie nad ormiańskim kiedyś jeziorem znajduje się jeden z najbardziej znaczących pomników kultury Turków Seldżuckich – cmentarz Meydanlink w Ahlacie. Zajmuje rozległy teren kilku hektarów, a jego najstarsze nagrobki pochodzą z XV w. i mają cztery metry wysokości. Niektóre z nich to prawdziwe arcydzieła, a Turcja stara się o wpis tego miejsca na listę UNESCO w przyszłym roku. Mając nieco rozeznania mogę stwierdzić, że wpis jest raczej pewny – praktycznie nie ma na obecnej liście nekropolii, w szczególności związanych z islamem. Poza tym Turcja ma bardzo dobrą historię skutecznego proponowania nowych miejsc. Wpis z pewnością przyciągnie turystów międzynarodowych, ale i obecnie w świąteczny dzień cmentarz jest bardzo popularny wśród miejscowych.
Północny brzeg jeziora Wan poza niewątpliwą urokliwością jest prawdziwą dziurą. W Ahlacie, mieście dwudziestokilkutysięcznym, praktycznie nie ma bazy turystycznej. Zatrzymaliśmy się w hotelu Metropol, jednym z dwóch w mieście, w miejscu, które być może 30 lat temu było szczytem luksusu, ale od tego czasu nie zmieniło się w nim nic. Byliśmy tam jedynymi gośćmi i dostaliśmy najlepszy apartament z pięknym widokiem na jezioro. Wszystko to za cenę 200 lir ze śniadaniem.
Wieczorem poszliśmy zjeść do centrum miasta, a po kolacji, gdy siedząc już w samochodzie szykowaliśmy się do powrotu, z knajpy wyskoczył facet (jak się okazało właściciel), zagadując po rosyjsku i zapraszając na pogawędkę. Kiedyś znałem rosyjski lepiej niż angielski, teraz to już dawno przeszłość, ale do bezproblemowej komunikacji chyba do końca życia wystarczy. Zaakceptowaliśmy zaproszenie, słysząc wiele ciekawych historii – np. taką, że Ahlat jest ulubionym miastem Erdogada, który ma tutaj swoją prywatną rezydencję i często spędza wakacje. Właściciel wiele lat pracował w Turkmenistanie, gdzie mieszka jego siostra, i stąd jego dobra znajomość rosyjskiego.
Pogawędka z właścicielem miała jedną zabawną (?) konsekwencję – nasze dzieci opiły się słodką, mocną turecką herbatą. Żebyście słyszeli moją trzyletnią córkę niemogącą zasnąć i gadającą po dziesiątej zupełnie niestworzone historie. Potem nie pozwalaliśmy im wypić więcej niż jedna mała filiżanka…
Jadąc dalej na wschód przejechaliśmy przez chyba najbrzydsze miasto Turcji – 80-tysięczny Erciş. O ile na ogół tureckie miasta są całkiem ładne i bardzo zwarte, generalnie im bardziej na wschód, tym gorzej. Apogeum przypadło właśnie na Erciş, w którym nie ma kompletnie nic ciekawego, a przez brak obwodnicy nie ma wyjścia i trzeba przejechać przez jego środek. Tylko trochę lepiej jest w Dogubayazit, który ma jednak tę zaletę, że leży u stóp góry Ararat – kolejnej utraconej ormiańskiej świętości. Nie przyjechaliśmy tam, żeby podziwiać Ararat, którego wierzchołek był zresztą zatopiony w chmurach – nieopodal Dogubayazit znajduje się Pałac Ishaka Paszy, jeden z najlepiej zachowanych przykładów architektury islamskiej z XVIII w. we wschodniej części Turcji. Z wyjątkiem wielu dachów, zniszczonych podczas licznych trzęsień ziemi, pałac jest bardzo dobrze zachowany, z bogato rzeźbionym wejściem i zdobnymi pomieszczeniami. Pałac był najbardziej na wschód wysuniętym punktem naszej podróży – dalej nie było po co jechać, chyba że ktoś chce udać się drogą lądową do azerbejdżańskiej eksklawy Nachiczewanu. Nachiczewan chętnie zwiedzę, ale nie tym razem. Co ciekawe, w naszej niedawnej podróży do Iranu odwiedzaliśmy miejsca położone bardziej na zachód niż to, w którym byliśmy teraz.
Dalsza droga powiodła nas na północ, do miejsca leżącego na samiutkiej granicy z Armenią, od prawie 30 lat zupełnie zamkniętej. Obawialiśmy się wzmożonych kontroli policyjnych, ale tak naprawdę najwięcej ich było w pobliżu Dogubayazit i granicy z Iranem i Azerbejdżanem. Kontrolami nie stresujemy się w ogóle – jeśli ktokolwiek prosi nas o paszporty, otwiera się tylna szyba i słychać gromki okrzyk „Heloł! Heloł!”. Urokowi dzieci podda się każdy służbista i najczęściej nie pyta o nic więcej.
Widać, że zamkniętej granicy nie trzeba chyba aż tak pilnować, tym bardziej, gdy jest naturalna – w tym przypadku stanowi ją rzeka Arpacay/Akhurian płynąca w wąwozie o bardzo stromych zboczach.
W tym mało przyjaznym miejscu daleko od wszystkiego położone jest starożytne miasto Ani, stolica potężnego niegdyś ormiańskiego państwa Bagradytów. Ani przeżywało świetność przez około 200 lat, od IX do XI w., kiedy to zostało brutalnie zawojowane przez Turków Seldżuckich. W międzyczasie zostało zarówno świecką, jak i religijną stolicą Armenii. Po podboju wspaniałą katedrę Matki Bożej i większość ormiańskich kościołów (a było ich według podań tysiąc i jeden – i choć to z pewnością przesadzone, było ich bardzo dużo i aż 43 zachowały się do tej pory) zamieniono na meczety. Mimo wszystko chodząc po rozległych ruinach Ani nie ma wątpliwości, że stąpamy po ruinach miasta na wskroś ormiańskiego. Przez wiele lat Ani było zapuszczone, ucierpiało tez potężnie w trzęsieniu ziemi z 1988 r., ale ostatnio nastąpił jakby zwrot. Turcy powoli przyznają się do ormiańskiego dziedzictwa tych ziem, czego przykładem stało się wpisanie Ani na listę UNESCO w 2016 r. Wpis na pewno zasłużony, a Ani odwiedzić warto nie tylko dla zabytków architektury, ale też dla pięknych krajobrazów wokół. Wyobrażam sobie, co czują Ormianie, którzy wchodzą na wzgórza po swojej stronie, na wyciągnięcie ręki mają ruiny będące świadectwem chwały swojego kraju i nie mogą ich zwiedzić…
Cz. V – na Zachód
Po zwiedzeniu Ani do Stambułu zostało nam, bagatela, 1400 kilometrów. Rozbiliśmy tę trasę na dwa i pół dnia, odbijając po drodze do monasteru Sumela, jednego z najwspanialszych przykładów klasztorów podwieszonych na skałach, w miejscu tak niedostępnym, że nawet grecka Meteora się przy tym chowa. Dla nas Sumela była największą porażką – nigdzie nie dotarłem do informacji, że klasztor jest zupełnie zamknięty dla zwiedzających, a przez deszczową i mglistą pogodę tylko raz i na chwilę pokazał się nam z punktu widokowego kilometr niżej. Trzeba będzie tam wrócić po skończeniu renowacji.
Niewiele było w naszej podróży na zachód godnych uwagi punktów. W Erzurum zwiedziliśmy starą medresę Yakutije, w Niksar stary most i trochę ruin. Numerem jeden była z pewnością Amasya, niezwykle urokliwe miasteczko położone na zboczu góry Harsena. Amasya była ponad dwa tysiące lat temu przez krótki czas stolicą potężnego i rozległego królestwa Pontu, którego królowie, wzorem królów Perskich, upatrzyli sobie górę Harsena jako miejsce pochówku w skalnych grobowcach. Niestety, te z Amasyi nie równają się wspaniałym grobowcom w irańskim Naksz-e Rosztam, nieopodal Persepolis. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że ładniej prezentują się z dalszej odległości. Wspinaczka nie jest jednak stratą czasu, bo piękna panorama Amasyi wynagradza trochę zawód z oglądania grobowców z bliska.
Kolejnym przystankiem było Mudurnu, miasteczko będące tegorocznym tureckim kandydatem na listę UNESCO (dwa dni temu organizacja podała jednak, że Turcja wycofała kandydaturę z powodu negatywnej rekomendacji organu doradczego co do wpisu). Miasto jest ładne, ale podobnych do niego jest w okolicy bardzo wiele, stąd Turcy wpadli na pomysł powiązania propozycji z Bractwem Ahi, gildii kupców i rzemieślników, cechującej się dużą solidarnością społeczną. Jak widać, to nie wystarczyło, aby przekonać Międzynarodową Radę Ochrony Zabytków. Na razie zagranicznych turystów nie ma tam chyba za wielu, wszystkie tabliczki przed historycznymi budynkami są wyłącznie po turecku. Najbardziej charakterystycznym punktem miasta jest meczet Yildirim Bayezid, rzeczywiście bardzo ładny.
Ostatnim naszym przystankiem był Iznik, niepozorne miasteczko, które na zawsze zapisało się w historii świata. Obecny Iznik to starożytna Nicea, w której Konstantyn Wielki po uczynieniu chrześcijaństwa obowiązującą religią w Cesarstwie Rzymskim zwołał pierwszy sobór powszechny. To w Nicei stworzono podstawy doktryny chrześcijańskiej i ustanowiono datę Wielkiejnocy a tzw. nicejskie wyznanie wiary jest obecne w kościołach Wschodu i Zachodu do dzisiaj. Z dawnych czasów zostały w Izniku dobrze zachowane, potężne mury obronne. Kiedy turecki rząd skończy ich renowację Iznik stanie się jedną z większych atrakcji tego regionu, idealnym miejscem wypadowym na jednodniową wycieczkę ze Stambułu.
To już ostatni wpis z Turcji, kraju przyjaznego i bardzo europejskiego, choć ze sporą nutką azjatyckiej egzotyki. Jedynym aspektem, który mnie zdziwił i trochę przeszkadzał w podróżowaniu, była zaskakująco słaba znajomość angielskiego. Wcale nie przesadzę, gdy powiem, że łatwiej się było dogadać po angielsku w Iranie niż w Turcji. A w samej Turcji więcej osób mówi po rosyjsku niż angielsku, i to nie tylko w turystycznych miejscach na wybrzeżu.
Na zakończenie podsumowanie kosztów. 9-dniowy wyjazd kosztował prawie równo 8 tys. zł na 4-osobową rodzinę, z czego:
310 zł to koszt wiz
2500 zł stanowiły bilety Berlin-Stambuł, plus około 450 zł dojazd do Berlina.
750 zł to wypożyczenie samochodu, 120 zł opłaty drogowe (potrącone z karty przez wypożyczalnię), około 1000 zł paliwo.
Hotele kosztowały w sumie 1400 zł za 8 nocy, najtańszy był nocleg w Ahlacie (200 lir – 130 zł), najdroższy w Sanliurfie (400 lir – 260 zł). Wszystkie noclegi były w pokojach 3-osobowych ze śniadaniem.
Reszta to koszty jedzenia (obiad dla naszej czwórki kosztował w granicach 80-100 lir, czyli 50-70 zł) biletów wstępu i pamiątek. Aha, prawie wszędzie dało się płacić kartą – we wszystkich (prócz jednego) hotelach i stacjach benzynowych, prawie wszystkich restauracjach i większości atrakcji turystycznych.
Dziękuję wszystkim za uwagę i – do następnego razu!@cyberpunk64
U dzieci numerem jeden były podziemne miasta w Kapadocji, szczególnie Kaymakli. Synowi bardzo podobało sie Ani, a zwłaszcza świadomość, że jest na granicy z Armenią, ale to dlatego, że jego najlepszy kolega z przedszkola pochodzi z Armenii. Świetna była też multimedialna prezentacja w Gobekli Tepe - córka najpierw przestraszona wyszła, a potem ciekawie spoglądała i chciała oglądać jeszcze raz.
Dla mnie największym pozytywnym zaskoczeniem było Ani, lepszy od wyobrażeń był cmentarz w Ahlacie. Nic mnie nie zaskoczyło negatywnie, może jedynie Nemrut Dag był nieco mniej spektakularny niż mi się wydawało. Generalnie nieszczególnie wypadają niektóre tureckie miasta - dlatego o Karsie, w którym spędziliśmy popołudnie i noc, nawet nie pisałem. Oczywiście wielkim zawodem był monaster Sumela tym bardziej, że najnowsze raporty sugerują, że wkrótce będzie otwarty. W informacji turystycznej byli bardziej powściągliwi i mówili, że nic nie wiedzą o przewidywanym otwarciu.
A propos Nemrut Dag - synowi chyba się podobało, bo w przedszkolu temat: "Jak spędziłeś majówkę" zinterpretował tak: