Anse Georgette jest przede wszystkim bardzo czysta, ponieważ o zgrabienie każdego listka, resztek kokosa czy gałązek dbają pracownicy resortu. Gdzieś kręcił się pan oferujący świeże owoce, ale w żaden sposób nie był nachalny. Podszedł do nas (ja oczywiście już się najeżyłam, bo myślałam, że będzie jak w Egipcie) i poinformował, że gdybyśmy coś chcieli, to on jest przy tamtej ścieżce i życzy nam miłego dnia. Zrobiło mi się trochę głupio.
Fale przy Anse Georgette były już dość poważne. Wieczorem dowiedzieliśmy się od Marie-Helene, że to przez fakt, iż nie ma tam żadnej rafy i jak się taka fala rozpędzi od morza, to załamuje się przy brzegu z dość dużą siłą. Ja dowiedziałam się o tym, gdy po takim uderzeniu spadł mi stanik. A później majtki. A potem znów stanik. I nie tylko ja miałam z tym problem, dlatego moja nieoficjalna nazwa tej plaży jest bardzo trafna. Kilka razy znalazłam się pod wodą, bo popełniałam największy błąd - widząc zbliżającą się falę, zamiast pobiec jej naprzeciw i uniknąć załamania na mnie, nieudolnie chciałam uciec
:roll: No mówiłam, rasowa buła
:roll:
Przyznam szczerze, że nabawiłam się lekkiej traumy związanej z falami i potrzebowałam dłuższej chwili, żeby ponownie wejść do wody, a zawsze uważałam się za osobę, która potrafi pływać i wody się nie boi.
I jeszcze taki kotuszek do nas przyszedł
:D Wszystkie koty na Seszelach miały takie puchate ogony. Mój mąż miał na ten temat pewną teorię, która wiąże się z lemurami, ale może nie będę jej przytaczać.
Jak zawsze, z plaży zeszliśmy około 15:30 i wróciliśmy do hotelu. Następnego dnia mieliśmy w planach Anse Volbert, obok której przejeżdżaliśmy 2 razy i która wyglądała naprawdę pięknie. Niestety, plany te porzuciliśmy, bo po powrocie okazało się, że leżąc w cieniu i smarując się co chwilę kremami z SPF50 spaliliśmy się na dorodnego raka. Sprawa była naprawdę poważna, bo mi nawet wargi spuchły do niebotycznych rozmiarów, nie mówiąc o problemach z siedzeniem, leżeniem i chodzeniem przez kolejnych kilka dni. Jeśli ktoś jeszcze nie ma odpowiedniego wyobrażenia to dodam, że do końca wyjazdu nie założyłam żadnych majtek oprócz strojów kąpielowych
:twisted:
:lol: Zgodnie stwierdziliśmy, że kolejnego dnia odpuszczamy plażowanie i zaczęliśmy myśleć nad alternatywą. Z pomocą przyszła nam, a jakże, Marie-Helene, która powiedziała, że powinniśmy zobaczyć jeden z dwóch parków - Vallee de Mai lub Fond Ferdinand i od razu zaznaczyła, że ten drugi jest fajniejszy. Nie chcieliśmy się z nią w żaden sposób kłócić, więc zgodziliśmy się, a ona w bardzo krótkim czasie użyła swojej supermocy i załatwiła nam darmowy transport na miejsce. Jak jej nie kochać?
30.08 - Fond Ferdinand, czyli gdzie mieszka Zinedine Zidane?
Transport miał przyjechać po nas o godzinie 8:30, więc już o 8:15 za radą Marie-Helene grzecznie czekaliśmy przy drodze. O 8:30 nikogo jeszcze nie było, więc Marie przyszła do nas i wydawała się być ostro wkurzona. Na szczęście niedługo po tym nadjechał spóźniony bus, ale widać było, że Marie-Helene nie jest tym usatysfakcjonowana. Wyglądała, jakby miała sobie później uciąć wychowawczą pogawędkę z kierowcą
:lol: Poza tym doszliśmy do wniosku, że musiał to być jakiś bus pracowniczy, bo jechało z nami kilka osób, które później rozpierzchły się po parku.
Po kilku dniach jeżdżenia w ekstremalnych warunkach publicznymi autobusami, klimatyzowany bus z miękkimi siedzeniami o szerokości przeciętnego Europejczyka, a nie przeciętnego Hindusa, jawił się jak największy na świecie luksus. Nie mówiąc o tym, jakim zbawieniem był dla naszych poparzonych bułkowatych ciał.
Bilet wstępu kosztuje 150 rupii i jest tylko kilka wejść dziennie. Nasze było o godzinie 9:30, a grupa liczyła około 15 osób. Zanim przyszedł do nas przewodnik, można było podejść do zagrody z żółwiami. Trochę było mi ich szkoda, bo zagroda miała naprawdę niewielkie wymiary. Niby taki żółw wiele nie potrzebuje, ale sama myśl, że nawet jeśli chcesz, to nie możesz ruszyć się poza te 10 metrów kwadratowych, jest nieco depresyjna. Celowo nie robiłam im zdjęcia.
Po chwili przyszedł do nas przewodnik, Clifford i ruszyliśmy przez park. Ku mojej rozpaczy okazało się, że wycieczka polega na wchodzeniu pod górę, na szczęście jednak dość wolno i z częstymi przystankami. Po drodze zobaczyliśmy młody bambus, którego było tak dużo, że porównałam go do takich małych roślinek na skalniakach. Jak nie masz co posadzić - bierzesz bambus i masz. Dodatkowo okazuje się, że bardzo ciężko jest go zniszczyć, więc póki sadzisz go celowo to spoko, ale jak ci się rozpleni, to jak chwast - katastrofa.
Drzewo cynamonowe - dostaliśmy po kawałku kory do spróbowania i był słodko-ostry i intensywny w smaku. Clifford zapytał, z czym nam się w pierwszym odruchu kojarzy cynamon i ja powiedziałam, że z szarlotką. Był trochę zniesmaczony moją odpowiedzią, bo chodziło mu o jakiś świąteczny alkoholowy napój
:lol: Dowiedzieliśmy się, że produkcja cynamonu wygląda następująco - ścina się drzewo, korę zdziera, roluje i suszy, wnętrze pali, a drzewo i tak odrasta.
Zobaczyliśmy też kilka pnączy wanilii, która niestety nie miała na sobie strączków. Ponoć dopiero od października ma kwitnąć.
No i oczywiście główny punkt programu - Coco de mer.
Drzewo dla cierpliwych. Po 25 latach jesteśmy w stanie stwierdzić, czy jest ono płci żeńskiej czy męskiej (i nie da się tego pomylić w żaden sposób, nawet jak ktoś nigdy tego nie widział, bo ich jest bardzo sugestywny
:D ), a same kokosy dojrzewają około 7 lat. Cały czas są zielone, ale jak zaczynają zmieniać kolor na brązowy, to lepiej nie stać wtedy pod palmą. Pojedynczy kokos waży 25-35 kg, więc chyba nie trzeba mieć dużej wyobraźni, żeby wiedzieć, jak będzie wyglądała ludzka głowa po spotkaniu z takim owocem?
Kokosa można sprzedać za 3500 rupii, dlatego Clifford z dumą powiedział, że ma w domu swoją palmę, więc jego córka będzie miała za co żyć. Posadził ją, gdy miał 20 lat, więc zbliża się czas, gdy dojrzeją pierwsze owoce. Są one sprzedawane na Mahe, a stamtąd do Chin, gdzie robią z nich afrodyzjaki. Clifford nie był wielkim fanem Chińczyków. Był wyraźnie zły, że lubują się w takich zagrożonych gatunkach tylko dlatego, że "zawsze patrzą w dół, a chcą patrzeć w górę", cytując jego własne słowa. Do tego cisnął bekę, że przyjeżdżają na Seszele i okrywają się od stóp do głów, żeby się nie opalić. Dodatkowo sprzedał nam patent na to, co zrobić, jeśli chcemy spędzić na Seszelach jeszcze 5 lat - wystarczy ukraść coco de mer. Seszelczycy uważają je za dobro narodowe i pilnie strzegą, żeby się nie wydostało poza wyspy. Nawet każde drzewo w Fond Ferdinand jest oznaczone numerem. Można sobie kupić na pamiątkę pustą łupinę, ale jeśli ukradniesz owoc, z którego może wyrosnąć drzewo, idziesz do więzienia na 5 lat.
Bardzo polecam wizytę w parku, bo rzeczywiście jest tam mnóstwo drzew coco de mer, jak i innych imponujących gatunków palm. Niesamowite jest oglądanie z bliska drzew, których liście mają długość 2-3 metry, a łodygi na oko z 7-8.
Powoli zbliżaliśmy się do końca naszej wycieczki. Powoli dla mnie, bo tempo chodzenia wzrosło, a ilość przystanków po drodze zmalała do zera, więc starałam się nie dostać palpitacji serca. Dodatkowo przez moją bułkowatość wynikł bardzo głupi problem. Otóż, żeby nie narażać się na więcej promieni słonecznych, założyłam takie przewiewne długie spodnie. To znaczy, przewiewne to by one były, ale w normalnym klimacie. Przy tak wysokiej wilgotności, jaka panowała tego dnia w parku, spodnie całkowicie przykleiły mi się do ciała, a nieelastyczny materiał generował duże napięcie. Efektem tego była wielka dziura z przodu. I gdy mówię wielka mam na myśli, że poszło na środkowym szwie i rozeszło się na boki
:shock: Do końca wycieczki musiałam skupiać się na tym, żeby idąc jakimś cudem dziury nie powiększać i żeby nikt jej nie zauważył.
W końcu doszliśmy na szczyt.
Tu widok na "pierwszym" szczycie.
A tu na drugim. Gdy dowiedziałam się, że to pierwsze to nie był szczyt, powiedziałam Cliffordowi, że mi w zupełności wystarczy i już bardzo mi się podoba. Ale pod srogim spojrzeniem męża weszłam wyżej, dzięki czemu w końcu dowiedziałam się, gdzie mieszka Zinedine Zidane - na wyspie Felicite. Jest to ta wyspa w prawym górnym rogu, w tle za tą małą na pierwszym planie. Dowiedzieliśmy się również, jak to jest z tymi pasatami i glonami na plażach. Otóż. Od marca do października wieje wiatr z południa - suchy i zimny (taa, na pewno). Temperatura oscyluje wokół 27 stopni, a na plażach na południu są glony i śmierdzi. Od października do marca zaś, wieje z północy - wiatr jest wtedy gorący i wilgotny, a temperatury wynoszą ponad 30 stopni. Teoretycznie wtedy na plażach północnych jest brzydko, ale na Anse Georgette, Lazio i Volbert nie ma glonów nawet, gdy wieje z północy. Te plaże są piękne przez cały rok.
Po pewnym czasie na szczycie dołączyła do nas wycieczka składająca się z dużej grupy dzieci. Pomyślałam - ale czad. My w szkole chodzimy na nudne piesze wycieczki wokół boiska, a oni idą do parku oglądać coco de mer
:D My zebraliśmy się do zejścia, mijając po drodze kolejnych wycieczkowiczów. Starałam się zignorować kilka ciekawskich spojrzeń wędrujących w stronę mojego... ekhem
:roll:
Byliśmy pewni, że musimy iść na normalny autobus, więc skierowaliśmy się w stronę drogi, ale zatrzymała nas pani, która wręcz oburzyła się, ze wpadliśmy na taki pomysł i oznajmiła, że ich zadaniem jest przywiezienie nas do parku i odwiezienie z powrotem na miejsce. No więc z żalem wsiedliśmy do tego klimatyzowanego, czystego busika
:lol:
Jak już wcześniej mówiłam, Seszelczycy są wyluzowani. Busem wracała z nami jedna para z wycieczki, Clifford, a po drodze wsiadły jeszcze dwie randomowe osoby. To znaczy, dla nas randomowe, ale dla reszty pasażerów nie. Na Praslin wszyscy się znają. Ludzie jadący autami z naprzeciwka krótko trąbią na siebie, machają do siebie na ulicy i głośno witają. Robią tak nie tylko ze znajomymi. Do nas również każdy idący lub jadący rowerem mówił "Hello" i przyznam, że było to bardzo miłe, a na Praslin szybko poczuliśmy się jak u siebie. Mieszkańcy nie są onieśmieleni turystami, raczej traktują ich jak osoby, z którymi w tym momencie dzielą się przestrzenią na wyspie. W naszym busie było bardzo wesoło. Po drodze ktoś wysiadł, na to miejsce ktoś inny wsiadł. Ludzie śmiali się i rozmawiali tym kreolskim językiem, który jest bardzo przyjemny dla ucha. W pewnym momencie bus zatrzymał się jakieś 100 metrów od naszego ośrodka i stwierdziliśmy, że chyba w takim razie wysiadamy. Z tego, co zrozumieliśmy ktoś miał wysiąść, ale się rozmyślił, więc chcieli nas jeszcze te 100 metrów podwieźć. Ale my uparliśmy się, że nie ma sensu dwa razy zatrzymywać busa, co zostało nieco opacznie zrozumiane. Jedna pani spytała, czy chcemy już uciec, bo w autobusie jest za głośno i przeszkadza nam ich rozmowa. Zrobiło nam się głupio, więc szybko zaprzeczyliśmy, podziękowaliśmy za towarzystwo i wróciliśmy do domku.
To był nasz ostatni dzień na Praslin i nie do końca wiedzieliśmy, jak jutro dostać się do portu. Z moich informacji wynikało, że autobusy mogą nas nie zabrać z bagażami (zwłaszcza, że mieliśmy duży plecak i walizkę), a taksówka to wydatek co najmniej 30-40 euro. Marie-Helene nie było widać na horyzoncie, więc troszeczkę zaczęliśmy się martwić. Bardzo niesłusznie. Około 21 przyszedł do nas "ochroniarz", a w moim odczuciu jakiś krewny Marie-Helene, który nocą pilnował ośrodka i oznajmił, że jutro o godzinie 8:30 przyjedzie po nas samochód i zawiezie nas do portu za 300 rupii. Czyli przynajmniej 150 taniej, niż taksówka. Czy ja już mówiłam, że Marie-Helene ma supermoce?
c.d.n.
Grzes830324 napisał:
kontynuujj i pisz
:-) świetnie się to czyta, z luzem i dystansem ...
mam też parę pytań - co się stało z zegarkiem w Warszawie? lot do Dohy piszesz, że był spokojny, a lot Doha - Seszele? pamiętasz co to był za samolot? i czy lot był spokojny?
i skąd te bułki w sumie
:D?
jak dla mnie fajny kandydat póki co do nominacji na relację miesiąca.
Dziękuję bardzo, zarumieniłam się
:oops:
:D
Zegarek w Warszawie przepadł na kontroli bezpieczeństwa - kiedy z plecaka trzeba wyjąć wszystkie sprzęty elektroniczne, płyny i do tego pozdejmować z siebie wszystkie metale, to robi się tego dość dużo. A gdy już przechodzisz przez bramkę i ludzie napierają, to starasz się jak najszybciej to wszystko spakować. No i w tym pędzie gdzieś się zegarek zawieruszył
:evil: Wróciliśmy tam dosłownie 5 minut później, ale już go nie było. Strażnik popytał wśród innych pracowników, ale też nikt go nie widział. Ale spokojnie, nie ma tego złego. Dzień po powrocie mąż kupił mi nowy, ładniejszy
:twisted:
Za każdym razem lecieliśmy A330-200. No właśnie na trasie DOH-SEZ trochę trzęsie
:D Nie jest to może takie intensywne, że boisz się o życie, ale prawie cały czas były zaświecone kontrolki o konieczności zapięcia pasów.
A co do relacji miesiąca, to niestety, ale największy zawodnik, czyli pestycyda, pisze bezkonkurencyjną i absolutnie fantastyczną relację z Kenii, więc nie łudzę się, ale samo pisanie sprawia mi przyjemność
;)
31.08 - Anse Severe, Anse Patates i Anse Gaulettes, czyli przenosiny na La Digue
Tego dnia, zgodnie z zapowiedzią, mieliśmy przepłynąć promem na La Digue. O godzinie 8:20 umówiony kierowca już na nas czekał i bezpiecznie zawiózł nas na prom grubo przed czasem. Nasz miał odpłynąć o 10, ale o 8:55 byliśmy na przystani. Poszliśmy do biura, pokazaliśmy rezerwację, a pani spytała, czy nie chcemy popłynąć tym, który właśnie stoi przy mostku? Popatrzyliśmy na siebie i stwierdziliśmy, że no pewnie. Dostaliśmy piękne niebieskie karty pokładowe, które oddaliśmy po 15 sekundach, więc nawet nie zdążyłam zrobić im zdjęcia, oddaliśmy bagaże, weszliśmy na pokład i jeszcze nie zdążyliśmy usiąść, a już odpłynęliśmy
:D To się nazywa perfect timing.
Tego dnia na morzu były dość wysokie fale, przez co nie płynęliśmy, a wręcz skakaliśmy. Dobrze, że podróż trwała tylko 15 minut, dzięki czemu śniadanie nie zdążyło wywrócić zbyt wielu fikołków w żołądku. W każdym razie nie polecam siadania z prawej strony przy burcie, bo wszyscy zostali tam solidnie ochlapani
:D
Obiekt jest usytuowany niecałe 15 minut drogi spokojnym spacerem z portu. Atmosfera tam jest bardzo rodzinna, ponieważ w pokoju na dole mieszka Alex z mamą (Lucy z nazwy pensjonatu), a na górze goście. Nasz pokój nazywał się Takamaka
:D Mieliśmy do dyspozycji wielkie łóżko, drugie dodatkowe mniejsze, piękną łazienkę, własną lodówkę i świetnie działającą klimatyzację. Wielkie łóżko było dość twarde, więc ja spałam na tym małym, ale mężowi mega się podobało i nawet nie chrapał. Kiedy nasi gospodarze to odkryli byli dość zawstydzeni, ponieważ okazało się, że już dawno zamówili materac na to duże łóżko, ale nadal na niego czekają. Tłumaczyli, że to nie jest Europa, gdzie wchodzi się do IKEI i wychodzi z materacem, tylko wszystko trzeba zamawiać, a potem długo czekać. Dla nas to naprawdę nie było problemem, ale widać, że dla nich tak. Kuchnia była rewelacyjnie wyposażona. Można było znaleźć każdy rodzaj naczyń i sprzętów oraz duży wybór przypraw, oliwy itd.
Wiedzieliśmy, że potrzebne nam są rowery, więc po zameldowaniu spytaliśmy Alexa, czy u niego można wypożyczyć. U niego nie, ale już u kuzyna tak
:D Dostaliśmy rowery na miejsce, po 100 rupii za sztukę za dzień i nie przedłużając zbytnio, wyruszyliśmy na zwiedzanie wyspy.
La Digue to wyspa, w której zakochałam się od pierwszego wejrzenia. Wydaje się, ze jest bardziej zatłoczona i turystyczna, ale można ją było na tych rowerach objechać niemalże dookoła w niedługim czasie. To dawało poczucie o wiele większej swobody, niż autobusy na Praslin. Pojechaliśmy na północ, gdzie minęliśmy taki malowniczy cmentarz:
oraz udało nam się spotkać żółwie na wolności!
Na La Digue żółwie można było spotkać w wielu miejscach i cieszę się, że nie widziałam ich tylko w tym pseudo rezerwacie w Fond Ferdinand lub przy Anse Source d'Argent. Tutaj były przy Anse Severe, która sama w sobie nie zrobiła na nas jakiegoś super wrażenia, ale, jak się później okazało, pozory mylą.
Pojechaliśmy dalej i odkryliśmy jedną z najpiękniejszych plaż na Seszelach - Anse Patates.
Plaża jest mała i bardzo kameralna. Zostawiliśmy rowery przypięte do mostu i zeszliśmy na dół, gdzie była tylko jedna rodzinka, która i tak zbierała się do wyjścia. Po chwili mieliśmy tą piękną plażę tylko dla siebie.
Jak widać na powyższym zdjęciu, fale były dość wysokie. Ja, nadal nie wyleczona z traumy po Anse Georgette, nie skusiłam się na pływanie. Nawet mój mąż stwierdził, że nie będzie tutaj szalał i po krótkim pluskaniu położył się na plaży.
Następnie udaliśmy się dalej tą drogą i dojechaliśmy do Anse Gaulettes.
Niebo zdążyło się zachmurzyć, więc zdjęcia nie są jakieś imponujące, ale sama plaża była całkiem ładna. Jest długa, więc można sobie spokojnie znaleźć jakąś fajną zatoczkę lub miejsce pod palmą. Problemem była woda, w której dno było płytkie i usłane koralami. Jeśli ktoś chce tam pływać, to nie będzie miał gdzie. Podobnie na samym brzegu woda wyrzuca mnóstwo korali, przez co na pierwszy rzut oka nie wydaje się to być ładnym miejscem.
Tutaj mój mąż chciał usilnie udowodnić, że skoro jesteśmy na półkuli południowej, to powinniśmy chodzić do góry nogami
:roll:
Po krótkim pobycie postanowiliśmy wrócić na Anse Severe.
Mąż skusił się na snork i.. to był powód, dla którego do końca wyjazdu codziennie po południu wracaliśmy na tą plażę
:)
Tu po lewej stronie, obok tych głazów, widać najlepsze miejsce do snurkowania, jakie odkryliśmy na Seszelach. Jest tam największa różnorodność rybek, jaką widzieliśmy, ale o tym opowiem może później.
Blisko 17 pojechaliśmy do polecanego na fejsie Gala Takeaway, który znajdował się bardzo blisko naszego guesthouse'a. Był o wiele lepszy od tego na Praslin, zwłaszcza danie z rybą i sosem pomidorowym. Tak, jak w każdym takeawayu, porcje są słuszne, a cena niska - 65 SCR za jedno. Nie wiem, jak to się stało, ale przez cały pobyt nie zrobiłam ani jednego zdjęcia naszego jedzenia
:D
01.09 - Anse Cocos, czyli jak wybraliśmy się jak turyści na Morskie Oko
Niedziela była piękna i słoneczna, dlatego postanowiliśmy pojechać na Anse Cocos, plażę, którą szczególnie polecał nam Alex. Po drodze, jak zawsze, musieliśmy pokonać mnóstwo wzniesień, dzięki którym nabrałam pięknego koloru dojrzałego pomidora na twarzy.
Droga asfaltowa kończy się blisko Grand Anse, przy której powinno się zostawić rowery. Ja tego nie wiedziałam, więc poszliśmy z nimi wzdłuż plaży sądząc, że zaraz zacznie się jakaś normalna ścieżka. Otóż, niestety nie
:D Po przejściu przez plażę ukazują nam się skałki, po których należy wejść. Mąż chciał wrócić z rowerami i zostawić je tam, gdzie wszyscy, ale ja kategorycznie odmówiłam ponownego przeciągania ich po piasku, wobec czego spięliśmy je razem i zostawiliśmy przy drzewie.
I zaczęliśmy się wspinać.
Tak, w japonkach, jak rasowi polscy turyści wchodzący na Gubałówkę. Od razu powiem, że nic nam się nie stało, poza tym, że spociliśmy się jak świnie, bo musieliśmy podwójnie uważać - żeby wejść na dobrą skałkę i żeby przy okazji nie skręcić sobie nogi. Podejście nie jest jakieś bardzo trudne, ale jest długie, dlatego w drugą stronę jest naprawdę o wiele łatwiej. Tutaj praktycznie cała droga jest pod górkę.
W międzyczasie minęliśmy Petite Anse.
Na tej plaży nie zatrzymaliśmy się ani w jedną ani w drugą stronę, ponieważ jest w niej jeden szkopuł - nie rosną przy niej żadne drzewa i nie ma cienia. Jeszcze nie całkiem doszliśmy do siebie po poparzeniach z Anse Georgette, więc mimo zmęczenia kontynuowaliśmy naszą wędrówkę. Jeśli ktoś jest małą bułką, jak ja, i boi się różnych dziwnych zwierząt w buszu, to uspokajam - nie ma tam niczego oprócz jaszczurek, które czmychają na widok człowieka
;)
No, w końcu! Ostatni etap dojścia do plaży to dość strome zejście po kamieniach i tu nasze japonki najbardziej dały nam się we znaki. Na kamieniach jest sporo piachu naniesionego przez ludzi, więc trzeba naprawdę uważać.
Woda była cudownie niebieska, aż nierealna. Oczywiście, nieco podkręciłam zdjęcia w telefonie, ale właśnie po to, żeby oddać rzeczywiste kolory w tym miejscu.
Jeśli ktoś jest instagramowy, to na tej plaży na drzewie znajduje się huśtawka
:D Niestety, nie miałam jak zrobić jej zdjęcia, bo ciągle ktoś obok niej leżał.
Wiatr szumiał bardzo przyjemnie. Tutaj również dno było płytkie i mocno koralowe, więc mało osób pływało, bo nie było gdzie się rozpędzić. Nikt natomiast nie wypływał poza główną rafę, bo fale były dość wysokie i nie wyglądały na bardzo bezpieczne.
Zdjęcie z prawego brzegu mam na tapecie w telefonie
:D
Przy plaży jest bar, w którym można zamówić świeże owoce i koktajle, ale również grillowaną rybę (chyba, że nie uda się jej złowić). Ogólnie panuje tam bardzo fajny klimat, ludzi jest niewiele (choć i tak więcej, niż się spodziewałam po wędrówce), dlatego uważam, że naprawdę warto jest się przemęczyć i pójść na Anse Cocos.
Wracając jest, tak jak już wspomniałam, o wiele łatwiej. Poza początkowym, stromym wejściem, mamy długie zejście w dół.
A po drodze takie paprotki, jakie hoduje moja mama
;)
Jeszcze jedno ujęcie Petit Anse i lecimy na Grand Anse. Nasze rowery, na szczęście, stały przy drzewie całe i zdrowe
:D
No i tutaj już bez żartów - najwyższe fale, jakie widzieliśmy. Tak wysokie, że nawet spotkaliśmy surfera
:D Samo stanie przy brzegu było ryzykowne, nie mówiąc o pływaniu. Fala, która wracała do morza była tak silna, że ścięła mnie z nóg. Pozostałam w takim razie przy bezpiecznym obserwowaniu tego spektaklu z odległości
;)
Niewątpliwie jest to plaża piękna, ale może lepiej przyjść tutaj przed południem, gdy nie ma takiego przypływu
;)
Powrót rowerem był o wiele gorszy, niż przyjazd, ale byłam na to naszykowana. W końcu, jeśli jedziesz bardzo długo i bardzo szybko z górki, to później trzeba będzie, już nie tak szybko, ale pod tą górkę się wspiąć...?
c.d.n.02.09 - Anse Banane, Anse Fourmis i Anse Ermetz, czyli ile da się przejechać na rowerze?
W nocy padało, więc pogoda od rana nie była za ciekawa. Alex odradził nam dalekie wycieczki i pokazał chmurę spływającą po zboczu góry, która miała zwiastować deszcz. Oczywiście nie przejęliśmy się nią za bardzo, bo przecież nie przyjechaliśmy po to, żeby siedzieć w pokoju
;) Pojechaliśmy więc na północ wyspy, minęliśmy Anse Severe oraz żółwie (które w ciągu dwóch dni niewiele się ruszyły), Anse Patates, Anse Gaulettes i dojechaliśmy do kolejnej plaży, którą była Anse Banane.
Niestety, krajobraz nie był zbyt porywający. Jedyne, co było ciekawe, to spotykani po drodze miejscowi ludzie, którzy chodzili z workami po płytkiej wodzie i czegoś szukali. Mąż mówił, że ryb, ja, że jeżowców. A co było prawdą, tego się nie dowiedzieliśmy.
Minęliśmy kolejnych kilka żółwi (dwa były na poboczu i mąż do tej pory śmieje się ze mnie, że ich nie zauważyłam
:roll: ) i dojechaliśmy do Anse Fourmis.
W oddali widać Anse Ermetz.
I na tym nasza wycieczka się skończyła
;) Pogoda się popsuła, nas rozbolały brzuchy, więc wróciliśmy do hotelu, po drodze wstępując do Mi Mum's Takeaway, gdzie było chyba najwięcej miejscowych ludzi i, jak się można spodziewać, najlepsze jedzenie
;) To był zdecydowanie najlepszy takeaway, w którym się stołowaliśmy i każdemu polecamy z całego serca. Świeża ryba, pierwsza znośna surówka i pyszne frytki lub ryż. Postanowiliśmy też, że tego dnia zaopatrzymy się w pamiątki i pocztówki. Najładniejsze i najtańsze pocztówki były na poczcie. Pamiątki wszędzie kosztowały podobnie - magnesy po 75 SCR, bransoletki 50-75 SCR, pocztówki 7-15 SCR.
O godzinie 16 postanowiliśmy posnurkować przy Anse Severe. Warunki były świetne i zobaczyliśmy mnóstwo fajnych rybek, w tym rybę papuzią, która została moją absolutną faworytką. Szkoda, że GoPro kręciliśmy tylko filmiki i nie mogę wrzucić tu zdjęć, ale jak w końcu zmontujemy jakiś fajny filmik, to postaram się go gdzieś podlinkować.
03.09 - Anse Source d'Argent, czyli perła w koronie (ale czy na pewno?)
Ostatni dzień na La Digue postanowiliśmy przeznaczyć na Anse Source d'Argent. Szczerze mówiąc, nie miałam jakiegoś wielkiego parcia na to, żeby tam pojechać, bo wiedziałam, że na pewno będzie tam o wiele więcej ludzi, niż na dotychczasowych plażach. Bardziej to było na zasadzie - być na Seszelach i nie pójść na Anse Source d'Argent, to jak być w Nowym Jorku i nie zobaczyć Statuy Wolności. Pogoda tego dnia również nas nie rozpieszczała, więc jechaliśmy ze średnim nastawieniem.
Tak, jak większość osób wie, wszystkie plaże na Seszelach są publiczne i bezpłatne. Nie znaczy to, że nie próbuje się jakoś tego obejść. Na przykład zakładając park. Wtedy nie płacisz za wstęp na plażę, a za wstęp do parku. W parku oczywiście nie ma niczego ciekawego - plantacja wanilii, która teraz ani nie kwitnie ani nie ma strąków, więc nie wzbudza zainteresowania, jakieś łupiny kokosów na wielkiej kupce i oczywiście żółwie. Wstęp kosztuje 130 SCR i przez chwilę myślałam o wejściu tajemnym przejściem obok lądowiska dla helikopterów, ale mąż mnie powstrzymał. Potem oboje żałowaliśmy, bo to były najbardziej wyrzucone w błoto pieniądze podczas całego wyjazdu
:roll:
Żółwi w zagrodzie jest dużo. To jest tylko mała ich część. Tak, jak wcześniej - mam mieszane uczucia. Żółwie można spotkać na wolności na wyspie i wyglądają na całkiem zadowolone z życia, więc nie widzę sensu w prowadzeniu takich "rezerwatów"
:roll:
kontynuujj i pisz
:-) świetnie się to czyta, z luzem i dystansem ...mam też parę pytań - co się stało z zegarkiem w Warszawie? lot do Dohy piszesz, że był spokojny, a lot Doha - Seszele? pamiętasz co to był za samolot? i czy lot był spokojny? i skąd te bułki w sumie
:D? jak dla mnie fajny kandydat póki co do nominacji na relację miesiąca.
~~~~PODSUMOWANIE KOSZTÓW~~~~Nie było tak tanio, jak u niektórych, ale zdecydowanie taniej, niż się spodziewałam i oczywiście o niebo taniej, niż oferowały nam biura podróży. Również same ceny produktów na Seszelach były tańsze, niż myślałam. Kwestia tego, gdzie robi się zakupy. Na Praslin chodziliśmy tam, gdzie polecała nam Marie-Helene, czyli do hinduskiego sklepu Sri Sai, przy którym mieścił się takeaway. Gdybyśmy podjechali do centrum, na pewno znalazłby się tam jakiś supermarket z niższymi cenami, ale, no.. bułki z nas
:D Na La Digue mieliśmy dosłownie rzut beretem od marketu i ceny były zauważalnie niższe. 1 SCR = ok. 0,28 złPrzykładowe ceny:- woda w butelce - 9 SCR za 0,7 l- Takamaka - 150 SCR za 0,375 l- jajko - 3,5 SCR- mleko - 20 SCR- płatki kukurydziane - 19 SCR- sok z mango (
:D) - 25 SCR- ciastka - 6-10 SCR za paczkę- Pringles - 125 SCR (szok, co?
:D)- fasolka w sosie pomidorowym - 12 SCR- jabłka - 30 SCR za kg- pocztówki - 7-10 SCR za małą, 10-20 SCR za dużą- znaczek międzynarodowy - 10 SCR- magnes - 75 SCR- magnesy ręcznie robione - 100-150 SCR- naszyjnik z muszelek - 150-200 SCRKoszty podróży:- bilety RT na trasie WAW-SEZ - 4880 zł- bilety SEZ-PRI - 585 zł- prom Praslin ---> La Digue - 134 zł- prom La Digue ---> Mahe + transfer na lotnisko - 680 zł- nocleg na Praslin - 1995 zł- nocleg na La Digue - 1744 zł- wydatki na miejscu - 1700 zł (jedzenie + autobusy + bilety wstępu + pamiątki)-----------łącznie 11718 zł, czyli 5859 zł za osobęOsobiście uważam, że to niewielka cena za zobaczenie tak niezwykłego miejsca. Nastawiałam się na wydanie 14 tys., więc jestem bardzo przyjemnie zaskoczona. Faktem jest, że za drugim razem, tak jak już wcześniej pisałam, wynajęłabym auto i chciałabym skorzystać z paru atrakcji, m.in. snorkeling na St. Pierre czy kajaki, ale uważam, że i bez tego było naprawdę cudownie
:) Jeśli ktoś ma jakieś pytania, to bardzo chętnie na nie odpowiem, a tymczasem dziękuję wszystkim tym, którzy czytali
:)
No nie wyszło tak drogo, a na pewno widoki nie do podrobienia. Znajoma też była na Seszelach i bardzo sobie chwaliła. Ja to jednak chyba znudziłbym się szybko. Nie ma tu pewnie zbyt wielu takich atrakcji koniecznych do zobaczenia. Same rajskie plaże to dla mnie za mało. No chyba, że jestem w błędzie to przekonaj mnie, że tak jest
:D
Anse Georgette jest przede wszystkim bardzo czysta, ponieważ o zgrabienie każdego listka, resztek kokosa czy gałązek dbają pracownicy resortu. Gdzieś kręcił się pan oferujący świeże owoce, ale w żaden sposób nie był nachalny. Podszedł do nas (ja oczywiście już się najeżyłam, bo myślałam, że będzie jak w Egipcie) i poinformował, że gdybyśmy coś chcieli, to on jest przy tamtej ścieżce i życzy nam miłego dnia. Zrobiło mi się trochę głupio.
Fale przy Anse Georgette były już dość poważne. Wieczorem dowiedzieliśmy się od Marie-Helene, że to przez fakt, iż nie ma tam żadnej rafy i jak się taka fala rozpędzi od morza, to załamuje się przy brzegu z dość dużą siłą. Ja dowiedziałam się o tym, gdy po takim uderzeniu spadł mi stanik. A później majtki. A potem znów stanik. I nie tylko ja miałam z tym problem, dlatego moja nieoficjalna nazwa tej plaży jest bardzo trafna. Kilka razy znalazłam się pod wodą, bo popełniałam największy błąd - widząc zbliżającą się falę, zamiast pobiec jej naprzeciw i uniknąć załamania na mnie, nieudolnie chciałam uciec :roll: No mówiłam, rasowa buła :roll:
Przyznam szczerze, że nabawiłam się lekkiej traumy związanej z falami i potrzebowałam dłuższej chwili, żeby ponownie wejść do wody, a zawsze uważałam się za osobę, która potrafi pływać i wody się nie boi.
I jeszcze taki kotuszek do nas przyszedł :D Wszystkie koty na Seszelach miały takie puchate ogony. Mój mąż miał na ten temat pewną teorię, która wiąże się z lemurami, ale może nie będę jej przytaczać.
Jak zawsze, z plaży zeszliśmy około 15:30 i wróciliśmy do hotelu. Następnego dnia mieliśmy w planach Anse Volbert, obok której przejeżdżaliśmy 2 razy i która wyglądała naprawdę pięknie. Niestety, plany te porzuciliśmy, bo po powrocie okazało się, że leżąc w cieniu i smarując się co chwilę kremami z SPF50 spaliliśmy się na dorodnego raka. Sprawa była naprawdę poważna, bo mi nawet wargi spuchły do niebotycznych rozmiarów, nie mówiąc o problemach z siedzeniem, leżeniem i chodzeniem przez kolejnych kilka dni. Jeśli ktoś jeszcze nie ma odpowiedniego wyobrażenia to dodam, że do końca wyjazdu nie założyłam żadnych majtek oprócz strojów kąpielowych :twisted: :lol:
Zgodnie stwierdziliśmy, że kolejnego dnia odpuszczamy plażowanie i zaczęliśmy myśleć nad alternatywą. Z pomocą przyszła nam, a jakże, Marie-Helene, która powiedziała, że powinniśmy zobaczyć jeden z dwóch parków - Vallee de Mai lub Fond Ferdinand i od razu zaznaczyła, że ten drugi jest fajniejszy. Nie chcieliśmy się z nią w żaden sposób kłócić, więc zgodziliśmy się, a ona w bardzo krótkim czasie użyła swojej supermocy i załatwiła nam darmowy transport na miejsce.
Jak jej nie kochać?
30.08 - Fond Ferdinand, czyli gdzie mieszka Zinedine Zidane?
Transport miał przyjechać po nas o godzinie 8:30, więc już o 8:15 za radą Marie-Helene grzecznie czekaliśmy przy drodze. O 8:30 nikogo jeszcze nie było, więc Marie przyszła do nas i wydawała się być ostro wkurzona. Na szczęście niedługo po tym nadjechał spóźniony bus, ale widać było, że Marie-Helene nie jest tym usatysfakcjonowana. Wyglądała, jakby miała sobie później uciąć wychowawczą pogawędkę z kierowcą :lol: Poza tym doszliśmy do wniosku, że musiał to być jakiś bus pracowniczy, bo jechało z nami kilka osób, które później rozpierzchły się po parku.
Po kilku dniach jeżdżenia w ekstremalnych warunkach publicznymi autobusami, klimatyzowany bus z miękkimi siedzeniami o szerokości przeciętnego Europejczyka, a nie przeciętnego Hindusa, jawił się jak największy na świecie luksus. Nie mówiąc o tym, jakim zbawieniem był dla naszych poparzonych bułkowatych ciał.
Bilet wstępu kosztuje 150 rupii i jest tylko kilka wejść dziennie. Nasze było o godzinie 9:30, a grupa liczyła około 15 osób. Zanim przyszedł do nas przewodnik, można było podejść do zagrody z żółwiami. Trochę było mi ich szkoda, bo zagroda miała naprawdę niewielkie wymiary. Niby taki żółw wiele nie potrzebuje, ale sama myśl, że nawet jeśli chcesz, to nie możesz ruszyć się poza te 10 metrów kwadratowych, jest nieco depresyjna. Celowo nie robiłam im zdjęcia.
Po chwili przyszedł do nas przewodnik, Clifford i ruszyliśmy przez park.
Ku mojej rozpaczy okazało się, że wycieczka polega na wchodzeniu pod górę, na szczęście jednak dość wolno i z częstymi przystankami. Po drodze zobaczyliśmy młody bambus, którego było tak dużo, że porównałam go do takich małych roślinek na skalniakach. Jak nie masz co posadzić - bierzesz bambus i masz. Dodatkowo okazuje się, że bardzo ciężko jest go zniszczyć, więc póki sadzisz go celowo to spoko, ale jak ci się rozpleni, to jak chwast - katastrofa.
Drzewo cynamonowe - dostaliśmy po kawałku kory do spróbowania i był słodko-ostry i intensywny w smaku. Clifford zapytał, z czym nam się w pierwszym odruchu kojarzy cynamon i ja powiedziałam, że z szarlotką. Był trochę zniesmaczony moją odpowiedzią, bo chodziło mu o jakiś świąteczny alkoholowy napój :lol: Dowiedzieliśmy się, że produkcja cynamonu wygląda następująco - ścina się drzewo, korę zdziera, roluje i suszy, wnętrze pali, a drzewo i tak odrasta.
Zobaczyliśmy też kilka pnączy wanilii, która niestety nie miała na sobie strączków. Ponoć dopiero od października ma kwitnąć.
No i oczywiście główny punkt programu - Coco de mer.
Drzewo dla cierpliwych. Po 25 latach jesteśmy w stanie stwierdzić, czy jest ono płci żeńskiej czy męskiej (i nie da się tego pomylić w żaden sposób, nawet jak ktoś nigdy tego nie widział, bo ich jest bardzo sugestywny :D ), a same kokosy dojrzewają około 7 lat. Cały czas są zielone, ale jak zaczynają zmieniać kolor na brązowy, to lepiej nie stać wtedy pod palmą. Pojedynczy kokos waży 25-35 kg, więc chyba nie trzeba mieć dużej wyobraźni, żeby wiedzieć, jak będzie wyglądała ludzka głowa po spotkaniu z takim owocem?
Kokosa można sprzedać za 3500 rupii, dlatego Clifford z dumą powiedział, że ma w domu swoją palmę, więc jego córka będzie miała za co żyć. Posadził ją, gdy miał 20 lat, więc zbliża się czas, gdy dojrzeją pierwsze owoce. Są one sprzedawane na Mahe, a stamtąd do Chin, gdzie robią z nich afrodyzjaki. Clifford nie był wielkim fanem Chińczyków. Był wyraźnie zły, że lubują się w takich zagrożonych gatunkach tylko dlatego, że "zawsze patrzą w dół, a chcą patrzeć w górę", cytując jego własne słowa. Do tego cisnął bekę, że przyjeżdżają na Seszele i okrywają się od stóp do głów, żeby się nie opalić.
Dodatkowo sprzedał nam patent na to, co zrobić, jeśli chcemy spędzić na Seszelach jeszcze 5 lat - wystarczy ukraść coco de mer. Seszelczycy uważają je za dobro narodowe i pilnie strzegą, żeby się nie wydostało poza wyspy. Nawet każde drzewo w Fond Ferdinand jest oznaczone numerem. Można sobie kupić na pamiątkę pustą łupinę, ale jeśli ukradniesz owoc, z którego może wyrosnąć drzewo, idziesz do więzienia na 5 lat.
Bardzo polecam wizytę w parku, bo rzeczywiście jest tam mnóstwo drzew coco de mer, jak i innych imponujących gatunków palm. Niesamowite jest oglądanie z bliska drzew, których liście mają długość 2-3 metry, a łodygi na oko z 7-8.
Powoli zbliżaliśmy się do końca naszej wycieczki. Powoli dla mnie, bo tempo chodzenia wzrosło, a ilość przystanków po drodze zmalała do zera, więc starałam się nie dostać palpitacji serca. Dodatkowo przez moją bułkowatość wynikł bardzo głupi problem. Otóż, żeby nie narażać się na więcej promieni słonecznych, założyłam takie przewiewne długie spodnie. To znaczy, przewiewne to by one były, ale w normalnym klimacie. Przy tak wysokiej wilgotności, jaka panowała tego dnia w parku, spodnie całkowicie przykleiły mi się do ciała, a nieelastyczny materiał generował duże napięcie. Efektem tego była wielka dziura z przodu. I gdy mówię wielka mam na myśli, że poszło na środkowym szwie i rozeszło się na boki :shock: Do końca wycieczki musiałam skupiać się na tym, żeby idąc jakimś cudem dziury nie powiększać i żeby nikt jej nie zauważył.
W końcu doszliśmy na szczyt.
Tu widok na "pierwszym" szczycie.
A tu na drugim. Gdy dowiedziałam się, że to pierwsze to nie był szczyt, powiedziałam Cliffordowi, że mi w zupełności wystarczy i już bardzo mi się podoba. Ale pod srogim spojrzeniem męża weszłam wyżej, dzięki czemu w końcu dowiedziałam się, gdzie mieszka Zinedine Zidane - na wyspie Felicite. Jest to ta wyspa w prawym górnym rogu, w tle za tą małą na pierwszym planie. Dowiedzieliśmy się również, jak to jest z tymi pasatami i glonami na plażach.
Otóż. Od marca do października wieje wiatr z południa - suchy i zimny (taa, na pewno). Temperatura oscyluje wokół 27 stopni, a na plażach na południu są glony i śmierdzi.
Od października do marca zaś, wieje z północy - wiatr jest wtedy gorący i wilgotny, a temperatury wynoszą ponad 30 stopni. Teoretycznie wtedy na plażach północnych jest brzydko, ale na Anse Georgette, Lazio i Volbert nie ma glonów nawet, gdy wieje z północy. Te plaże są piękne przez cały rok.
Po pewnym czasie na szczycie dołączyła do nas wycieczka składająca się z dużej grupy dzieci. Pomyślałam - ale czad. My w szkole chodzimy na nudne piesze wycieczki wokół boiska, a oni idą do parku oglądać coco de mer :D My zebraliśmy się do zejścia, mijając po drodze kolejnych wycieczkowiczów. Starałam się zignorować kilka ciekawskich spojrzeń wędrujących w stronę mojego... ekhem :roll:
Byliśmy pewni, że musimy iść na normalny autobus, więc skierowaliśmy się w stronę drogi, ale zatrzymała nas pani, która wręcz oburzyła się, ze wpadliśmy na taki pomysł i oznajmiła, że ich zadaniem jest przywiezienie nas do parku i odwiezienie z powrotem na miejsce. No więc z żalem wsiedliśmy do tego klimatyzowanego, czystego busika :lol:
Jak już wcześniej mówiłam, Seszelczycy są wyluzowani. Busem wracała z nami jedna para z wycieczki, Clifford, a po drodze wsiadły jeszcze dwie randomowe osoby. To znaczy, dla nas randomowe, ale dla reszty pasażerów nie. Na Praslin wszyscy się znają. Ludzie jadący autami z naprzeciwka krótko trąbią na siebie, machają do siebie na ulicy i głośno witają. Robią tak nie tylko ze znajomymi. Do nas również każdy idący lub jadący rowerem mówił "Hello" i przyznam, że było to bardzo miłe, a na Praslin szybko poczuliśmy się jak u siebie. Mieszkańcy nie są onieśmieleni turystami, raczej traktują ich jak osoby, z którymi w tym momencie dzielą się przestrzenią na wyspie.
W naszym busie było bardzo wesoło. Po drodze ktoś wysiadł, na to miejsce ktoś inny wsiadł. Ludzie śmiali się i rozmawiali tym kreolskim językiem, który jest bardzo przyjemny dla ucha. W pewnym momencie bus zatrzymał się jakieś 100 metrów od naszego ośrodka i stwierdziliśmy, że chyba w takim razie wysiadamy. Z tego, co zrozumieliśmy ktoś miał wysiąść, ale się rozmyślił, więc chcieli nas jeszcze te 100 metrów podwieźć. Ale my uparliśmy się, że nie ma sensu dwa razy zatrzymywać busa, co zostało nieco opacznie zrozumiane. Jedna pani spytała, czy chcemy już uciec, bo w autobusie jest za głośno i przeszkadza nam ich rozmowa. Zrobiło nam się głupio, więc szybko zaprzeczyliśmy, podziękowaliśmy za towarzystwo i wróciliśmy do domku.
To był nasz ostatni dzień na Praslin i nie do końca wiedzieliśmy, jak jutro dostać się do portu. Z moich informacji wynikało, że autobusy mogą nas nie zabrać z bagażami (zwłaszcza, że mieliśmy duży plecak i walizkę), a taksówka to wydatek co najmniej 30-40 euro. Marie-Helene nie było widać na horyzoncie, więc troszeczkę zaczęliśmy się martwić.
Bardzo niesłusznie.
Około 21 przyszedł do nas "ochroniarz", a w moim odczuciu jakiś krewny Marie-Helene, który nocą pilnował ośrodka i oznajmił, że jutro o godzinie 8:30 przyjedzie po nas samochód i zawiezie nas do portu za 300 rupii. Czyli przynajmniej 150 taniej, niż taksówka.
Czy ja już mówiłam, że Marie-Helene ma supermoce?
c.d.n.
mam też parę pytań - co się stało z zegarkiem w Warszawie?
lot do Dohy piszesz, że był spokojny, a lot Doha - Seszele? pamiętasz co to był za samolot? i czy lot był spokojny?
i skąd te bułki w sumie :D?
jak dla mnie fajny kandydat póki co do nominacji na relację miesiąca.
Dziękuję bardzo, zarumieniłam się :oops: :D
Zegarek w Warszawie przepadł na kontroli bezpieczeństwa - kiedy z plecaka trzeba wyjąć wszystkie sprzęty elektroniczne, płyny i do tego pozdejmować z siebie wszystkie metale, to robi się tego dość dużo. A gdy już przechodzisz przez bramkę i ludzie napierają, to starasz się jak najszybciej to wszystko spakować. No i w tym pędzie gdzieś się zegarek zawieruszył :evil: Wróciliśmy tam dosłownie 5 minut później, ale już go nie było. Strażnik popytał wśród innych pracowników, ale też nikt go nie widział. Ale spokojnie, nie ma tego złego. Dzień po powrocie mąż kupił mi nowy, ładniejszy :twisted:
Za każdym razem lecieliśmy A330-200. No właśnie na trasie DOH-SEZ trochę trzęsie :D Nie jest to może takie intensywne, że boisz się o życie, ale prawie cały czas były zaświecone kontrolki o konieczności zapięcia pasów.
A co do relacji miesiąca, to niestety, ale największy zawodnik, czyli pestycyda, pisze bezkonkurencyjną i absolutnie fantastyczną relację z Kenii, więc nie łudzę się, ale samo pisanie sprawia mi przyjemność ;)
31.08 - Anse Severe, Anse Patates i Anse Gaulettes, czyli przenosiny na La Digue
Tego dnia, zgodnie z zapowiedzią, mieliśmy przepłynąć promem na La Digue. O godzinie 8:20 umówiony kierowca już na nas czekał i bezpiecznie zawiózł nas na prom grubo przed czasem. Nasz miał odpłynąć o 10, ale o 8:55 byliśmy na przystani. Poszliśmy do biura, pokazaliśmy rezerwację, a pani spytała, czy nie chcemy popłynąć tym, który właśnie stoi przy mostku? Popatrzyliśmy na siebie i stwierdziliśmy, że no pewnie. Dostaliśmy piękne niebieskie karty pokładowe, które oddaliśmy po 15 sekundach, więc nawet nie zdążyłam zrobić im zdjęcia, oddaliśmy bagaże, weszliśmy na pokład i jeszcze nie zdążyliśmy usiąść, a już odpłynęliśmy :D To się nazywa perfect timing.
Tego dnia na morzu były dość wysokie fale, przez co nie płynęliśmy, a wręcz skakaliśmy. Dobrze, że podróż trwała tylko 15 minut, dzięki czemu śniadanie nie zdążyło wywrócić zbyt wielu fikołków w żołądku. W każdym razie nie polecam siadania z prawej strony przy burcie, bo wszyscy zostali tam solidnie ochlapani :D
Na nocleg wybraliśmy Lucy's Guesthouse - https://www.booking.com/hotel/sc/lucy-39-s-guesthouse.pl.html. Za 4 noce zapłaciliśmy 400 euro.
Obiekt jest usytuowany niecałe 15 minut drogi spokojnym spacerem z portu. Atmosfera tam jest bardzo rodzinna, ponieważ w pokoju na dole mieszka Alex z mamą (Lucy z nazwy pensjonatu), a na górze goście. Nasz pokój nazywał się Takamaka :D Mieliśmy do dyspozycji wielkie łóżko, drugie dodatkowe mniejsze, piękną łazienkę, własną lodówkę i świetnie działającą klimatyzację. Wielkie łóżko było dość twarde, więc ja spałam na tym małym, ale mężowi mega się podobało i nawet nie chrapał. Kiedy nasi gospodarze to odkryli byli dość zawstydzeni, ponieważ okazało się, że już dawno zamówili materac na to duże łóżko, ale nadal na niego czekają. Tłumaczyli, że to nie jest Europa, gdzie wchodzi się do IKEI i wychodzi z materacem, tylko wszystko trzeba zamawiać, a potem długo czekać. Dla nas to naprawdę nie było problemem, ale widać, że dla nich tak. Kuchnia była rewelacyjnie wyposażona. Można było znaleźć każdy rodzaj naczyń i sprzętów oraz duży wybór przypraw, oliwy itd.
Wiedzieliśmy, że potrzebne nam są rowery, więc po zameldowaniu spytaliśmy Alexa, czy u niego można wypożyczyć. U niego nie, ale już u kuzyna tak :D Dostaliśmy rowery na miejsce, po 100 rupii za sztukę za dzień i nie przedłużając zbytnio, wyruszyliśmy na zwiedzanie wyspy.
La Digue to wyspa, w której zakochałam się od pierwszego wejrzenia. Wydaje się, ze jest bardziej zatłoczona i turystyczna, ale można ją było na tych rowerach objechać niemalże dookoła w niedługim czasie. To dawało poczucie o wiele większej swobody, niż autobusy na Praslin. Pojechaliśmy na północ, gdzie minęliśmy taki malowniczy cmentarz:
oraz udało nam się spotkać żółwie na wolności!
Na La Digue żółwie można było spotkać w wielu miejscach i cieszę się, że nie widziałam ich tylko w tym pseudo rezerwacie w Fond Ferdinand lub przy Anse Source d'Argent. Tutaj były przy Anse Severe, która sama w sobie nie zrobiła na nas jakiegoś super wrażenia, ale, jak się później okazało, pozory mylą.
Pojechaliśmy dalej i odkryliśmy jedną z najpiękniejszych plaż na Seszelach - Anse Patates.
Plaża jest mała i bardzo kameralna. Zostawiliśmy rowery przypięte do mostu i zeszliśmy na dół, gdzie była tylko jedna rodzinka, która i tak zbierała się do wyjścia. Po chwili mieliśmy tą piękną plażę tylko dla siebie.
Jak widać na powyższym zdjęciu, fale były dość wysokie. Ja, nadal nie wyleczona z traumy po Anse Georgette, nie skusiłam się na pływanie. Nawet mój mąż stwierdził, że nie będzie tutaj szalał i po krótkim pluskaniu położył się na plaży.
Następnie udaliśmy się dalej tą drogą i dojechaliśmy do Anse Gaulettes.
Niebo zdążyło się zachmurzyć, więc zdjęcia nie są jakieś imponujące, ale sama plaża była całkiem ładna. Jest długa, więc można sobie spokojnie znaleźć jakąś fajną zatoczkę lub miejsce pod palmą. Problemem była woda, w której dno było płytkie i usłane koralami. Jeśli ktoś chce tam pływać, to nie będzie miał gdzie. Podobnie na samym brzegu woda wyrzuca mnóstwo korali, przez co na pierwszy rzut oka nie wydaje się to być ładnym miejscem.
Tutaj mój mąż chciał usilnie udowodnić, że skoro jesteśmy na półkuli południowej, to powinniśmy chodzić do góry nogami :roll:
Po krótkim pobycie postanowiliśmy wrócić na Anse Severe.
Mąż skusił się na snork i.. to był powód, dla którego do końca wyjazdu codziennie po południu wracaliśmy na tą plażę :)
Tu po lewej stronie, obok tych głazów, widać najlepsze miejsce do snurkowania, jakie odkryliśmy na Seszelach. Jest tam największa różnorodność rybek, jaką widzieliśmy, ale o tym opowiem może później.
Blisko 17 pojechaliśmy do polecanego na fejsie Gala Takeaway, który znajdował się bardzo blisko naszego guesthouse'a. Był o wiele lepszy od tego na Praslin, zwłaszcza danie z rybą i sosem pomidorowym. Tak, jak w każdym takeawayu, porcje są słuszne, a cena niska - 65 SCR za jedno. Nie wiem, jak to się stało, ale przez cały pobyt nie zrobiłam ani jednego zdjęcia naszego jedzenia :D
01.09 - Anse Cocos, czyli jak wybraliśmy się jak turyści na Morskie Oko
Niedziela była piękna i słoneczna, dlatego postanowiliśmy pojechać na Anse Cocos, plażę, którą szczególnie polecał nam Alex. Po drodze, jak zawsze, musieliśmy pokonać mnóstwo wzniesień, dzięki którym nabrałam pięknego koloru dojrzałego pomidora na twarzy.
Droga asfaltowa kończy się blisko Grand Anse, przy której powinno się zostawić rowery. Ja tego nie wiedziałam, więc poszliśmy z nimi wzdłuż plaży sądząc, że zaraz zacznie się jakaś normalna ścieżka. Otóż, niestety nie :D Po przejściu przez plażę ukazują nam się skałki, po których należy wejść. Mąż chciał wrócić z rowerami i zostawić je tam, gdzie wszyscy, ale ja kategorycznie odmówiłam ponownego przeciągania ich po piasku, wobec czego spięliśmy je razem i zostawiliśmy przy drzewie.
I zaczęliśmy się wspinać.
Tak, w japonkach, jak rasowi polscy turyści wchodzący na Gubałówkę. Od razu powiem, że nic nam się nie stało, poza tym, że spociliśmy się jak świnie, bo musieliśmy podwójnie uważać - żeby wejść na dobrą skałkę i żeby przy okazji nie skręcić sobie nogi. Podejście nie jest jakieś bardzo trudne, ale jest długie, dlatego w drugą stronę jest naprawdę o wiele łatwiej. Tutaj praktycznie cała droga jest pod górkę.
W międzyczasie minęliśmy Petite Anse.
Na tej plaży nie zatrzymaliśmy się ani w jedną ani w drugą stronę, ponieważ jest w niej jeden szkopuł - nie rosną przy niej żadne drzewa i nie ma cienia. Jeszcze nie całkiem doszliśmy do siebie po poparzeniach z Anse Georgette, więc mimo zmęczenia kontynuowaliśmy naszą wędrówkę.
Jeśli ktoś jest małą bułką, jak ja, i boi się różnych dziwnych zwierząt w buszu, to uspokajam - nie ma tam niczego oprócz jaszczurek, które czmychają na widok człowieka ;)
No, w końcu!
Ostatni etap dojścia do plaży to dość strome zejście po kamieniach i tu nasze japonki najbardziej dały nam się we znaki. Na kamieniach jest sporo piachu naniesionego przez ludzi, więc trzeba naprawdę uważać.
Woda była cudownie niebieska, aż nierealna. Oczywiście, nieco podkręciłam zdjęcia w telefonie, ale właśnie po to, żeby oddać rzeczywiste kolory w tym miejscu.
Jeśli ktoś jest instagramowy, to na tej plaży na drzewie znajduje się huśtawka :D Niestety, nie miałam jak zrobić jej zdjęcia, bo ciągle ktoś obok niej leżał.
Wiatr szumiał bardzo przyjemnie. Tutaj również dno było płytkie i mocno koralowe, więc mało osób pływało, bo nie było gdzie się rozpędzić. Nikt natomiast nie wypływał poza główną rafę, bo fale były dość wysokie i nie wyglądały na bardzo bezpieczne.
Zdjęcie z prawego brzegu mam na tapecie w telefonie :D
Przy plaży jest bar, w którym można zamówić świeże owoce i koktajle, ale również grillowaną rybę (chyba, że nie uda się jej złowić). Ogólnie panuje tam bardzo fajny klimat, ludzi jest niewiele (choć i tak więcej, niż się spodziewałam po wędrówce), dlatego uważam, że naprawdę warto jest się przemęczyć i pójść na Anse Cocos.
Wracając jest, tak jak już wspomniałam, o wiele łatwiej. Poza początkowym, stromym wejściem, mamy długie zejście w dół.
A po drodze takie paprotki, jakie hoduje moja mama ;)
Jeszcze jedno ujęcie Petit Anse i lecimy na Grand Anse. Nasze rowery, na szczęście, stały przy drzewie całe i zdrowe :D
No i tutaj już bez żartów - najwyższe fale, jakie widzieliśmy. Tak wysokie, że nawet spotkaliśmy surfera :D Samo stanie przy brzegu było ryzykowne, nie mówiąc o pływaniu. Fala, która wracała do morza była tak silna, że ścięła mnie z nóg. Pozostałam w takim razie przy bezpiecznym obserwowaniu tego spektaklu z odległości ;)
Niewątpliwie jest to plaża piękna, ale może lepiej przyjść tutaj przed południem, gdy nie ma takiego przypływu ;)
Powrót rowerem był o wiele gorszy, niż przyjazd, ale byłam na to naszykowana. W końcu, jeśli jedziesz bardzo długo i bardzo szybko z górki, to później trzeba będzie, już nie tak szybko, ale pod tą górkę się wspiąć...?
c.d.n.02.09 - Anse Banane, Anse Fourmis i Anse Ermetz, czyli ile da się przejechać na rowerze?
W nocy padało, więc pogoda od rana nie była za ciekawa. Alex odradził nam dalekie wycieczki i pokazał chmurę spływającą po zboczu góry, która miała zwiastować deszcz. Oczywiście nie przejęliśmy się nią za bardzo, bo przecież nie przyjechaliśmy po to, żeby siedzieć w pokoju ;)
Pojechaliśmy więc na północ wyspy, minęliśmy Anse Severe oraz żółwie (które w ciągu dwóch dni niewiele się ruszyły), Anse Patates, Anse Gaulettes i dojechaliśmy do kolejnej plaży, którą była Anse Banane.
Niestety, krajobraz nie był zbyt porywający. Jedyne, co było ciekawe, to spotykani po drodze miejscowi ludzie, którzy chodzili z workami po płytkiej wodzie i czegoś szukali. Mąż mówił, że ryb, ja, że jeżowców. A co było prawdą, tego się nie dowiedzieliśmy.
Minęliśmy kolejnych kilka żółwi (dwa były na poboczu i mąż do tej pory śmieje się ze mnie, że ich nie zauważyłam :roll: ) i dojechaliśmy do Anse Fourmis.
W oddali widać Anse Ermetz.
I na tym nasza wycieczka się skończyła ;) Pogoda się popsuła, nas rozbolały brzuchy, więc wróciliśmy do hotelu, po drodze wstępując do Mi Mum's Takeaway, gdzie było chyba najwięcej miejscowych ludzi i, jak się można spodziewać, najlepsze jedzenie ;) To był zdecydowanie najlepszy takeaway, w którym się stołowaliśmy i każdemu polecamy z całego serca. Świeża ryba, pierwsza znośna surówka i pyszne frytki lub ryż. Postanowiliśmy też, że tego dnia zaopatrzymy się w pamiątki i pocztówki. Najładniejsze i najtańsze pocztówki były na poczcie. Pamiątki wszędzie kosztowały podobnie - magnesy po 75 SCR, bransoletki 50-75 SCR, pocztówki 7-15 SCR.
O godzinie 16 postanowiliśmy posnurkować przy Anse Severe. Warunki były świetne i zobaczyliśmy mnóstwo fajnych rybek, w tym rybę papuzią, która została moją absolutną faworytką. Szkoda, że GoPro kręciliśmy tylko filmiki i nie mogę wrzucić tu zdjęć, ale jak w końcu zmontujemy jakiś fajny filmik, to postaram się go gdzieś podlinkować.
03.09 - Anse Source d'Argent, czyli perła w koronie (ale czy na pewno?)
Ostatni dzień na La Digue postanowiliśmy przeznaczyć na Anse Source d'Argent. Szczerze mówiąc, nie miałam jakiegoś wielkiego parcia na to, żeby tam pojechać, bo wiedziałam, że na pewno będzie tam o wiele więcej ludzi, niż na dotychczasowych plażach. Bardziej to było na zasadzie - być na Seszelach i nie pójść na Anse Source d'Argent, to jak być w Nowym Jorku i nie zobaczyć Statuy Wolności. Pogoda tego dnia również nas nie rozpieszczała, więc jechaliśmy ze średnim nastawieniem.
Tak, jak większość osób wie, wszystkie plaże na Seszelach są publiczne i bezpłatne. Nie znaczy to, że nie próbuje się jakoś tego obejść. Na przykład zakładając park. Wtedy nie płacisz za wstęp na plażę, a za wstęp do parku. W parku oczywiście nie ma niczego ciekawego - plantacja wanilii, która teraz ani nie kwitnie ani nie ma strąków, więc nie wzbudza zainteresowania, jakieś łupiny kokosów na wielkiej kupce i oczywiście żółwie. Wstęp kosztuje 130 SCR i przez chwilę myślałam o wejściu tajemnym przejściem obok lądowiska dla helikopterów, ale mąż mnie powstrzymał. Potem oboje żałowaliśmy, bo to były najbardziej wyrzucone w błoto pieniądze podczas całego wyjazdu :roll:
Żółwi w zagrodzie jest dużo. To jest tylko mała ich część. Tak, jak wcześniej - mam mieszane uczucia. Żółwie można spotkać na wolności na wyspie i wyglądają na całkiem zadowolone z życia, więc nie widzę sensu w prowadzeniu takich "rezerwatów" :roll: