Na plaży rzeczywiście jest dużo ludzi. Piętrzą się na skałkach, próbując zrobić jak najlepsze ujęcie, przebierają się w różne sukienki, czy robią wymyślne akrobatyczne figury. Od samego początku mi się nie podobało, bo Seszele przyzwyczaiły mnie do spokoju i błogości, a nie słuchania krzyków i wskazówek, jak najlepiej ustawić się do zdjęcia
:roll: Mimo to udało nam się znaleźć jakiś mały skrawek własnej przestrzeni, na samym końcu plaży, i oddać krótkiemu lenistwu.
Spytacie pewnie - gdzie są te tłumy? Poniższe zdjęcie wszystko wyjaśnia:
Zaczęło padać
:D I to nie taka mżawka, czy lekki deszczyk. Tak lało, że dwie minuty jazdy na rowerze przemoczyły nas do suchej nitki. Nie zaliczylibyśmy tego dnia do udanych, gdyby nie kolejny pyszny posiłek w Mi Mum's oraz kolejny udany popołudniowy snork na Anse Severe
;) Choć tym razem już więcej ludzi zorientowało się, że w tym miejscu można poobserwować fajne życie podwodne i trzeba było czasem uważać, żeby nie pacnąć kogoś płetwą, ale kto by się tym przejmował?
;) Od razu napiszę, że tu naprawdę lepiej jest przyjść po południu, gdy przypływ jest już znaczny. Tuż przed rafą jest taka mini łączka, na której rybki dosłownie się pasą jak krówki na pastwisku. Gdy jest mało wody rybek tam nie ma, a szkoda to przegapić, bo wyglądają naprawdę uroczo, jak tak sobie podgryzają te glony.
Wieczorem czekało nas pakowanie, ponieważ nazajutrz mieliśmy się pożegnać nie tylko z wyspą La Digue, ale z całymi Seszelami. Prom na Mahe odpływał o 7, a my chcieliśmy dojść do portu pieszo, dlatego czekała nas wczesna pobudka. Stwierdziliśmy, że olejemy sprawę śniadania i, jak się okazało, to była jedna z najsłuszniejszych decyzji na wyjeździe.
Ostatnią rozrywką na La Digue było łapanie gekona, który wpadł nam do łazienki. W żaden sposób nie dał się wypędzić, więc mąż złapał go w kubek, pod spód podłożył kartkę papieru i wystawił to za okno. Gekon nie wypadł, bo przyczepił się do kubka
:roll:
04.09 - Mahe, czyli pożegnanie z rajem
Pobudka przyszła nam, o dziwo, dość łatwo. Powolnym spacerkiem poszliśmy do portu i o godzinie 6:30 byliśmy na miejscu. Podeszliśmy do pana, który sprawdzał bilety i... tu wykazałam się największą bułkowatością podczas całego wyjazdu.
Bilet miałam w załączniku na mailu i nie ściągnęłam go, kiedy miałam wifi. Oczywiście wszelkie próby połączenia się z siecią publiczną spełzły na niczym, a pan kontroler był pierwszym niewyluzowanym Seszelczykiem, który w dodatku (jak się później okazało) robił problem z tyłka. Byłam w stanie otworzyć maila, którego on nie akceptował, bo mówił, że musi być widoczny kod, który zeskanuje ta pani dalej. No i dawaj. Włączyłam nawet transmisję danych (milion zł za kb), ale nie chciało się połączyć. Ja już panika, łzy w oczach i gorączkowe myślenie - co się bardziej opłaca? Czy wynajęcie helikoptera, który nas przewiezie na Mahe, czy kupno nowych biletów do Warszawy i popłynięcie promem następnego dnia?
:roll:
W końcu drugi pan się ulitował i użyczył nam swojego telefonu jako hotspota
:roll: Prawie się popłakałam, gdy udało mi się ściągnąć bilet i pokazać go kontrolerowi. Ten odesłał mnie do "tamtej pani", która.. nawet na niego nie spojrzała, a w ręku miała.. NASZ WYDRUKOWANY BILET
:shock:
Dlaczego tak było, to dopiero po czasie wymyśliłam. Bilety na prom kupiłam już będąc na Praslin i pani pewnie stwierdziła, że nie będziemy mieli gdzie tego wydrukować i zrobiła to za nas. Byłoby to mega domyślne z jej strony, chociaż wydruki nie są konieczne (jakby coś).
Niemniej jednak przeżyliśmy prawdziwe chwile grozy, które rzutowały na tą resztkę wycieczki, która nam została.
Tego dnia fale na morzu były średnie, dlatego nie skakaliśmy promem tak, jak w drodze na La Digue i nie widzieliśmy, żeby kogoś ochlapało (a tym razem to my siedzieliśmy po prawej stronie i pierwsi byśmy zauważyli). Mimo wszystko prawie 1,5 godziny to dość długi czas, w którym buja twoimi wnętrznościami. Naprawdę cieszyliśmy się, że nie zjedliśmy tego śniadania
;)
Punktualnie o 8:30 przypłynęliśmy do portu i udaliśmy się w kierunku panów z logo Creole, którzy mieli nas odwieźć na lotnisko. Ze względu na to, że wylot do Dohy mieliśmy dopiero o 18:35 stwierdziliśmy, że najlepiej będzie wykupić transfer za 10 euro za osobę na lotnisko, zostawić tam bagaże i pojechać jeszcze na jakąś plażę. Głównym problemem były właśnie te bagaże, z którymi nikt by nas do autobusu nie wpuścił.
Mahe to zupełnie inna wyspa, niż Praslin i La Digue. Duża, tętniąca życiem, urządzona w stylu kolonialnym. Victoria zrobiła na mnie duże wrażenie, bo jeszcze nigdy nie widziałam stolicy kraju, w której palmy rosną przy chodnikach. Jest bardzo zielono i górzyście. Oczywiście tego dnia, gdy mieliśmy się żegnać z tym miejscem, pogoda była jak marzenie
:roll:
Na lotnisku oddaliśmy bagaże na posterunku policji. Warunkiem było zapięcie bagaży na kłódkę. Wygląda na to, że jest to formalność, ponieważ walizkę spięliśmy normalnie, ale w plecaku zawiesiliśmy ją w randomowym miejscu i przeszło
:D
Zachciało nam się europejskiego jedzenia
:D Już zapomniałam, jak nazywało się to miejsce, ale wygląda bardzo warszawsko i bananowo. Takie śniadanko kosztuje 150 SCR za porcję.
Początkowo marzyło mi się, żeby pojechać na Baie Lazare. W końcu jak mamy tu zobaczyć tylko jedną plażę, to niech ona będzie naprawdę spektakularna. Niestety, po porannych przejściach oraz świadomością, że z autobusami może być różnie, mąż kazał mi porzucić ten pomysł i próbowaliśmy pójść na plażę, która jest tuż za lotniskiem. Niestety, droga widoczna na mapie nie była dostępna, ponieważ znajdowała się na terenie lotniska. Wobec tego dobrze sprawdziliśmy mapę i pojechaliśmy na pierwszą plażę, która była na trasie wszystkich autobusów - Anse aux Pins.
Nie wybaczyłabym sobie, gdybyśmy w odpowiedni sposób nie pożegnali się z rajem
:D Woda była tu tak cieplutka, że naprawdę szkoda, że było jej tylko po kostki. Myślałam, że pływy na Praslin i La Digue były spore, ale jak widać są niczym w porównaniu do tych na Mahe. Cypel widoczny na drugim zdjęciu to lotnisko, a my akurat mieliśmy szczęście zobaczyć samolot startujący do Addis Ababy.
Ok. 14 zaczęliśmy się powoli zbierać.
Jeszcze tylko kilka fotek po drodze
;)
Z lekkim ukłuciem żalu wróciliśmy na lotnisko. Jeszcze dobrze stąd nie wyleciałam, a już wiedziałam, że muszę tu przyjechać jeszcze raz.
Na lotnisku zrobiliśmy błąd życia i poszliśmy do Burger Kinga
:lol: Zawsze przed podróżą jemy takiego sieciówkowego fast fooda, bo wiemy, że czymś takim nie jesteśmy w stanie się struć. Tutaj struły nas ceny - głupi zestaw kosztuje 160-200 SCR
:lol:
Jeszcze tylko zakup Takamaki na duty free, która jest tutaj naprawdę opłacalna. W zwykłym sklepie 0,7 l kosztuje 300 SCR, a tutaj 290 SCR za litr. Kupilibyśmy więcej, gdyby nie ograniczenia
:roll: Teraz musimy oszczędzać
:roll:
Podsumowując - wyjazd był spełnieniem marzeń o podróży poślubnej. Mimo wpadek uważam, że zorganizowaliśmy go naprawdę nieźle, zważywszy na to, że była to nasza pierwsza taka daleka podróż. Pewne rzeczy bym na pewno w niej zmieniła - przede wszystkim wynajęłabym auto na Praslin, bo daje to więcej swobody i mniej złości, niż autobusy. Następnym razem chciałabym też zwiedzić Mahe i przeznaczyć więcej dni na La Digue, która totalnie nas zaczarowała. Na pewno jednak nie zamieniłabym naszych guesthouse'ów na jakiś hotel all inc, bo było nam tam naprawdę dobrze i dało się poczuć klimat. Wrzucę jeszcze tutaj post podsumowujący koszty. Tymczasem bardzo dziękuję wszystkim za uwagę. Pewnie większość będzie zawiedziona tym ostatnim postem, bo ani się zbyt wiele nie działo, ani nie mam porywających zdjęć, ale cóż. Nie zawsze jest rajsko w raju
:D
kontynuujj i pisz
:-) świetnie się to czyta, z luzem i dystansem ...mam też parę pytań - co się stało z zegarkiem w Warszawie? lot do Dohy piszesz, że był spokojny, a lot Doha - Seszele? pamiętasz co to był za samolot? i czy lot był spokojny? i skąd te bułki w sumie
:D? jak dla mnie fajny kandydat póki co do nominacji na relację miesiąca.
~~~~PODSUMOWANIE KOSZTÓW~~~~Nie było tak tanio, jak u niektórych, ale zdecydowanie taniej, niż się spodziewałam i oczywiście o niebo taniej, niż oferowały nam biura podróży. Również same ceny produktów na Seszelach były tańsze, niż myślałam. Kwestia tego, gdzie robi się zakupy. Na Praslin chodziliśmy tam, gdzie polecała nam Marie-Helene, czyli do hinduskiego sklepu Sri Sai, przy którym mieścił się takeaway. Gdybyśmy podjechali do centrum, na pewno znalazłby się tam jakiś supermarket z niższymi cenami, ale, no.. bułki z nas
:D Na La Digue mieliśmy dosłownie rzut beretem od marketu i ceny były zauważalnie niższe. 1 SCR = ok. 0,28 złPrzykładowe ceny:- woda w butelce - 9 SCR za 0,7 l- Takamaka - 150 SCR za 0,375 l- jajko - 3,5 SCR- mleko - 20 SCR- płatki kukurydziane - 19 SCR- sok z mango (
:D) - 25 SCR- ciastka - 6-10 SCR za paczkę- Pringles - 125 SCR (szok, co?
:D)- fasolka w sosie pomidorowym - 12 SCR- jabłka - 30 SCR za kg- pocztówki - 7-10 SCR za małą, 10-20 SCR za dużą- znaczek międzynarodowy - 10 SCR- magnes - 75 SCR- magnesy ręcznie robione - 100-150 SCR- naszyjnik z muszelek - 150-200 SCRKoszty podróży:- bilety RT na trasie WAW-SEZ - 4880 zł- bilety SEZ-PRI - 585 zł- prom Praslin ---> La Digue - 134 zł- prom La Digue ---> Mahe + transfer na lotnisko - 680 zł- nocleg na Praslin - 1995 zł- nocleg na La Digue - 1744 zł- wydatki na miejscu - 1700 zł (jedzenie + autobusy + bilety wstępu + pamiątki)-----------łącznie 11718 zł, czyli 5859 zł za osobęOsobiście uważam, że to niewielka cena za zobaczenie tak niezwykłego miejsca. Nastawiałam się na wydanie 14 tys., więc jestem bardzo przyjemnie zaskoczona. Faktem jest, że za drugim razem, tak jak już wcześniej pisałam, wynajęłabym auto i chciałabym skorzystać z paru atrakcji, m.in. snorkeling na St. Pierre czy kajaki, ale uważam, że i bez tego było naprawdę cudownie
:) Jeśli ktoś ma jakieś pytania, to bardzo chętnie na nie odpowiem, a tymczasem dziękuję wszystkim tym, którzy czytali
:)
No nie wyszło tak drogo, a na pewno widoki nie do podrobienia. Znajoma też była na Seszelach i bardzo sobie chwaliła. Ja to jednak chyba znudziłbym się szybko. Nie ma tu pewnie zbyt wielu takich atrakcji koniecznych do zobaczenia. Same rajskie plaże to dla mnie za mało. No chyba, że jestem w błędzie to przekonaj mnie, że tak jest
:D
Na plaży rzeczywiście jest dużo ludzi. Piętrzą się na skałkach, próbując zrobić jak najlepsze ujęcie, przebierają się w różne sukienki, czy robią wymyślne akrobatyczne figury. Od samego początku mi się nie podobało, bo Seszele przyzwyczaiły mnie do spokoju i błogości, a nie słuchania krzyków i wskazówek, jak najlepiej ustawić się do zdjęcia :roll:
Mimo to udało nam się znaleźć jakiś mały skrawek własnej przestrzeni, na samym końcu plaży, i oddać krótkiemu lenistwu.
Spytacie pewnie - gdzie są te tłumy? Poniższe zdjęcie wszystko wyjaśnia:
Zaczęło padać :D I to nie taka mżawka, czy lekki deszczyk. Tak lało, że dwie minuty jazdy na rowerze przemoczyły nas do suchej nitki. Nie zaliczylibyśmy tego dnia do udanych, gdyby nie kolejny pyszny posiłek w Mi Mum's oraz kolejny udany popołudniowy snork na Anse Severe ;) Choć tym razem już więcej ludzi zorientowało się, że w tym miejscu można poobserwować fajne życie podwodne i trzeba było czasem uważać, żeby nie pacnąć kogoś płetwą, ale kto by się tym przejmował? ;)
Od razu napiszę, że tu naprawdę lepiej jest przyjść po południu, gdy przypływ jest już znaczny. Tuż przed rafą jest taka mini łączka, na której rybki dosłownie się pasą jak krówki na pastwisku. Gdy jest mało wody rybek tam nie ma, a szkoda to przegapić, bo wyglądają naprawdę uroczo, jak tak sobie podgryzają te glony.
Wieczorem czekało nas pakowanie, ponieważ nazajutrz mieliśmy się pożegnać nie tylko z wyspą La Digue, ale z całymi Seszelami. Prom na Mahe odpływał o 7, a my chcieliśmy dojść do portu pieszo, dlatego czekała nas wczesna pobudka. Stwierdziliśmy, że olejemy sprawę śniadania i, jak się okazało, to była jedna z najsłuszniejszych decyzji na wyjeździe.
Ostatnią rozrywką na La Digue było łapanie gekona, który wpadł nam do łazienki. W żaden sposób nie dał się wypędzić, więc mąż złapał go w kubek, pod spód podłożył kartkę papieru i wystawił to za okno. Gekon nie wypadł, bo przyczepił się do kubka :roll:
04.09 - Mahe, czyli pożegnanie z rajem
Pobudka przyszła nam, o dziwo, dość łatwo. Powolnym spacerkiem poszliśmy do portu i o godzinie 6:30 byliśmy na miejscu. Podeszliśmy do pana, który sprawdzał bilety i...
tu wykazałam się największą bułkowatością podczas całego wyjazdu.
Bilet miałam w załączniku na mailu i nie ściągnęłam go, kiedy miałam wifi. Oczywiście wszelkie próby połączenia się z siecią publiczną spełzły na niczym, a pan kontroler był pierwszym niewyluzowanym Seszelczykiem, który w dodatku (jak się później okazało) robił problem z tyłka. Byłam w stanie otworzyć maila, którego on nie akceptował, bo mówił, że musi być widoczny kod, który zeskanuje ta pani dalej. No i dawaj. Włączyłam nawet transmisję danych (milion zł za kb), ale nie chciało się połączyć. Ja już panika, łzy w oczach i gorączkowe myślenie - co się bardziej opłaca? Czy wynajęcie helikoptera, który nas przewiezie na Mahe, czy kupno nowych biletów do Warszawy i popłynięcie promem następnego dnia? :roll:
W końcu drugi pan się ulitował i użyczył nam swojego telefonu jako hotspota :roll: Prawie się popłakałam, gdy udało mi się ściągnąć bilet i pokazać go kontrolerowi. Ten odesłał mnie do "tamtej pani", która.. nawet na niego nie spojrzała, a w ręku miała.. NASZ WYDRUKOWANY BILET :shock:
Dlaczego tak było, to dopiero po czasie wymyśliłam. Bilety na prom kupiłam już będąc na Praslin i pani pewnie stwierdziła, że nie będziemy mieli gdzie tego wydrukować i zrobiła to za nas. Byłoby to mega domyślne z jej strony, chociaż wydruki nie są konieczne (jakby coś).
Niemniej jednak przeżyliśmy prawdziwe chwile grozy, które rzutowały na tą resztkę wycieczki, która nam została.
Tego dnia fale na morzu były średnie, dlatego nie skakaliśmy promem tak, jak w drodze na La Digue i nie widzieliśmy, żeby kogoś ochlapało (a tym razem to my siedzieliśmy po prawej stronie i pierwsi byśmy zauważyli). Mimo wszystko prawie 1,5 godziny to dość długi czas, w którym buja twoimi wnętrznościami. Naprawdę cieszyliśmy się, że nie zjedliśmy tego śniadania ;)
Punktualnie o 8:30 przypłynęliśmy do portu i udaliśmy się w kierunku panów z logo Creole, którzy mieli nas odwieźć na lotnisko. Ze względu na to, że wylot do Dohy mieliśmy dopiero o 18:35 stwierdziliśmy, że najlepiej będzie wykupić transfer za 10 euro za osobę na lotnisko, zostawić tam bagaże i pojechać jeszcze na jakąś plażę. Głównym problemem były właśnie te bagaże, z którymi nikt by nas do autobusu nie wpuścił.
Mahe to zupełnie inna wyspa, niż Praslin i La Digue. Duża, tętniąca życiem, urządzona w stylu kolonialnym. Victoria zrobiła na mnie duże wrażenie, bo jeszcze nigdy nie widziałam stolicy kraju, w której palmy rosną przy chodnikach. Jest bardzo zielono i górzyście. Oczywiście tego dnia, gdy mieliśmy się żegnać z tym miejscem, pogoda była jak marzenie :roll:
Na lotnisku oddaliśmy bagaże na posterunku policji. Warunkiem było zapięcie bagaży na kłódkę. Wygląda na to, że jest to formalność, ponieważ walizkę spięliśmy normalnie, ale w plecaku zawiesiliśmy ją w randomowym miejscu i przeszło :D
Zachciało nam się europejskiego jedzenia :D Już zapomniałam, jak nazywało się to miejsce, ale wygląda bardzo warszawsko i bananowo. Takie śniadanko kosztuje 150 SCR za porcję.
Początkowo marzyło mi się, żeby pojechać na Baie Lazare. W końcu jak mamy tu zobaczyć tylko jedną plażę, to niech ona będzie naprawdę spektakularna. Niestety, po porannych przejściach oraz świadomością, że z autobusami może być różnie, mąż kazał mi porzucić ten pomysł i próbowaliśmy pójść na plażę, która jest tuż za lotniskiem. Niestety, droga widoczna na mapie nie była dostępna, ponieważ znajdowała się na terenie lotniska. Wobec tego dobrze sprawdziliśmy mapę i pojechaliśmy na pierwszą plażę, która była na trasie wszystkich autobusów - Anse aux Pins.
Nie wybaczyłabym sobie, gdybyśmy w odpowiedni sposób nie pożegnali się z rajem :D Woda była tu tak cieplutka, że naprawdę szkoda, że było jej tylko po kostki. Myślałam, że pływy na Praslin i La Digue były spore, ale jak widać są niczym w porównaniu do tych na Mahe.
Cypel widoczny na drugim zdjęciu to lotnisko, a my akurat mieliśmy szczęście zobaczyć samolot startujący do Addis Ababy.
Ok. 14 zaczęliśmy się powoli zbierać.
Jeszcze tylko kilka fotek po drodze ;)
Z lekkim ukłuciem żalu wróciliśmy na lotnisko. Jeszcze dobrze stąd nie wyleciałam, a już wiedziałam, że muszę tu przyjechać jeszcze raz.
Na lotnisku zrobiliśmy błąd życia i poszliśmy do Burger Kinga :lol: Zawsze przed podróżą jemy takiego sieciówkowego fast fooda, bo wiemy, że czymś takim nie jesteśmy w stanie się struć. Tutaj struły nas ceny - głupi zestaw kosztuje 160-200 SCR :lol:
Jeszcze tylko zakup Takamaki na duty free, która jest tutaj naprawdę opłacalna. W zwykłym sklepie 0,7 l kosztuje 300 SCR, a tutaj 290 SCR za litr. Kupilibyśmy więcej, gdyby nie ograniczenia :roll: Teraz musimy oszczędzać :roll:
Podsumowując - wyjazd był spełnieniem marzeń o podróży poślubnej. Mimo wpadek uważam, że zorganizowaliśmy go naprawdę nieźle, zważywszy na to, że była to nasza pierwsza taka daleka podróż. Pewne rzeczy bym na pewno w niej zmieniła - przede wszystkim wynajęłabym auto na Praslin, bo daje to więcej swobody i mniej złości, niż autobusy. Następnym razem chciałabym też zwiedzić Mahe i przeznaczyć więcej dni na La Digue, która totalnie nas zaczarowała. Na pewno jednak nie zamieniłabym naszych guesthouse'ów na jakiś hotel all inc, bo było nam tam naprawdę dobrze i dało się poczuć klimat.
Wrzucę jeszcze tutaj post podsumowujący koszty. Tymczasem bardzo dziękuję wszystkim za uwagę. Pewnie większość będzie zawiedziona tym ostatnim postem, bo ani się zbyt wiele nie działo, ani nie mam porywających zdjęć, ale cóż. Nie zawsze jest rajsko w raju :D