0
TikTak 15 marca 2020 10:20
DSC06958.JPG


Był to chyba jego pierwszy zarobek dzisiaj, bo nikogo prócz nas nie było widać.
Parveen twierdził, że z tego się on tu utrzymuje, w zamian on z kolei ma utrzymywać porządek.
Porządek był w porządku, czysto, trawka wystrzyżona, rabaty i kwiatki, zupełnie nie takie Indie sobie
wyobrażaliśmy.
Drugie miejsce - Eklingji, też świątynia hinduistyczna, aby różniło się od wcześniej jak i później
oglądanych świątyń, trzeba odwiedzić w godzinach porannej pudży.
Wtedy tutaj, dla odmiany, ludzi jest co niemiara, ale nie turystów tylko hinduskich pielgrzymów, bo to ważne
miejsce kultu.
Do środka wchodzi się w powoli sunącej procesji, jest na co popatrzeć i czego słuchać - rozmodleni ludzie
z darami ofiarnymi, śpiewy, grająca psychodeliczną muzykę orkiestra ulokowana pośród kamiennych stup.
Szkoda tylko, że nie można fotografować ani filmować.

DSC06964.JPG


Przed wejściem do Eklingji. Wcale nie wydaje się, że warto tu było jechać, tymczasem w środku...
Wszystkim antyfotograficznym inkwizytorom mówimy stanowcze: NIE.

DSC06965.JPG


Znakiem firmowym Udaipuru jest Pałac Miejski czyli pałac tutejszego maharadży.
W Radżastanie maharadżów było pełno, zatem i pałaców też jest trochę, ale ten jest największy, malowniczo
usytuowany i występował w filmie, zatem jest sławny.
Podobno w lokalach na mieście regularnie, w koło macieju puszczają "Ośmiorniczkę".
Mieliśmy zamiar zbadać, czy rzeczywiście tak codziennie oglądają Jamesa Bonda, ale wieczorem zapał nam
opadł i nikomu już się nie chciało.
A pałac okazał się faktycznie przeogromny, żeby obejść dziedziniec i wnętrza trzeba poświęcić co najmniej
dwie godziny intensywnych starań.
I na dobrą sprawę, to tylko po tym można osądzać jego rozmiary, bo ogarnąć go wzrokiem w całej krasie - nie da się.
Przeszkadza woda, która dochodzi niemal pod same mury.

DSC07007.JPG



DSC07010.JPG



DSC07018.JPG



DSC07053.JPG



DSC07081.JPG



DSC07093.JPG



DSC07104.JPG



DSC07118.JPG


Są jednak dwa sposoby na to, żeby upewnić się, że pałac jest odpowiednio duży - albo wypłynąć na jezioro albo wjechać
na górę wznoszącą się nad miastem.
Wybraliśmy to drugie, kierując się przede wszystkim mniejszym prawdopodobieństwem utonięcia ale też i próbą
redukcji kosztów pobytu w Indiach, naiwnie sądząc, że na górę można tak sobie wjechać.
To był błąd kardynalny.
Jak się później okazało, zarząd miasta musi w jakiś sposób czuć się związany ze sportem motorowodnym, bo
dotuje wszystkich, którzy podejmą ryzyko wejścia na pokład jednostki pływającej po jeziorze.
Tymczasem na wspomnianej górze maharadża wybudował taki trochę fort, trochę cenotaf, jak napisał na
pamiątkowej tablicy: "z miłości i wdzięczności dla swego ukochanego ludu".
No i teraz ten lud jak i lud przyjedny za każdy wjazd na górę musi płacić myto.
Na dodatek za przyjemność robienia zdjęć, co by nie mówić, ładnej panoramy, też trzeba uiścić podaną
na tablicy kwotę: dla miejscowego ludu: 50 rupii a dla ludu spoza granic: 100000000000000 albo coś koło tego.

DSC07121.JPG


Ale w Udaipurze widzieliśmy nie tylko pałac.
Oprócz niego są bardzo ładne Ogrody Dam Dworu a niedaleko od wejścia do nich - sklepy z rzemiosłem.
Postanowilismy zlitować się nad Parveenem i dać się zawlec w końcu do jakiegoś sklepu.
Maharadżowie udajpurscy mieli pewną słabość do malarstwa miniaturowego więc ludzie się tu tego,
nie wiem, rzemiosła czy sztuki nauczyli.
I do sklepu z miniaturami właśnie poszliśmy.
Obrazek, jaki sobie kupiłem aż taki miniaturowy to nie jest, bo ma rozmiar komórki, mniej więcej.
Przedstawia pawia.
Paw jak to paw, wygląda ładnie, bo ma kolorowy ogon.
Ale gdy się mu przyjrzeć lepiej, to widać każde piórko oddzielnie.
A gdy wziąć szkło powiększające, to okaże się, że każde z piórek składa się z setek pojedyńczych niteczek
a kolorowe oczko znowu z kilku nałożonych na siebie kolorów.
Jeżeli powiększyć bardziej - w każdym oczku złota kropeczka.
Kiedyś może pooglądam dokładniej, może jeszcze coś da się wypatrzeć.

DSC06994.JPG



DSC06996.JPG



DSC06997.JPG


Do hotelu wracaliśmy pod wieczór drogą wzdłuż jeziora.
Przez kilka kilometrów ciągnęły się wesołe miasteczka, stragany z ulicznym jedzeniem, setki spacerowiczów.
Tu grała muzyka, tam organizowały się jakieś występy, słowem: gwarny i wesoły tłum na festynie w sobotni wieczór.
Ani śladu "prawdziwych" Indii.

DSC07129.JPG

Przydałby się jeszcze jeden dzień w Udaipurze.
Niestety, za nic w świecie pomiędzy samolotami do- i z- Indii nie chciał się on zmieścić,
więc w niedzielę rano spakowaliśmy manatki i wyjechali w stronę Jodhpuru.
Pierwszy raz, no może poza skokiem w bok do Nagdy, przyszło nam jechać nie jakąś główną drogą, tylko
taką zwykłą, gdzie można zatrzymać się na poboczu, bez obaw, że cię rozjadą.

Droga była super a w jednym miejscu to nawet stał znak, na którym pisało, żeby w nocy tu nie jechać
a już na pewno nie zatrzymywać się, bo może przyjść tygrys i próbować dołączyć do towarzystwa.
Gdyby zatem ktoś podróżował po Rajastanie i nawet miał wszędzie dobry dojazd, to niech sobie trochę
zabłądzi i poogląda mniej uczęszczane okolice.
Tylko niech uważa na tygrysy, oczywiście.

Na początku były pola uprawne, gdzie co kawałek pracowały pompy tłoczące pod górkę wodę.
Każde takie urządzenie było napędzane przez dwa woły, motywowane do pracy przez towarzyszącego im pana.
Szkoda się łudzić, turystów na drodze do Jodhpuru, choć wygląda ona dość skromnie, też na pewno nie brakuje.
Na widok wysiadających z samochodu ludzi, z aparatem fotograficznym, kierowca wołów rozpromienił się
od ucha do ucha, natychmiast postanowił zamienić swój warsztat pracy w karuzelę i na tą karuzelę
sprzedawać bilety.
Niestety, pięknie rozwijający się w nas, zapoczątkowany w Jaipurze proces zamiany serc w zimne kamienie przystopował.
Od dwóch dni nie trafił żaden żebrak, którego możnaby zignorować albo sprzedawca czy przewodnik, żeby potraktować
go jak powietrze.
Zatem poświęciliśmy się, konkretnie to Ela zrobiła dwa kółka, z ulgą zostawiła głupawą rozrywkę i wręczyła
zadowolonemu woźnicy 100 rupii.
Szerzenie zła w Indiach okazywało się wcale nie takie ani łatwe ani przyjemne, jak mogło się wydawać wcześniej.

DSC07130.JPG



DSC07132.jpg



DSC07133.JPG



DSC07136.JPG


Teren powoli wznosił się ku górze, wkrótce zostawiliśmy w tyle co najmniej z dziesięć innych par wołów i ich
właścicieli rozczarowanych naszym brakiem zainteresowania i chęci na przejażdżkę.
Wkrótce skończyły się też i pola uprawne.

Wjechaliśmy do jakiejś bardzo dziwnej krainy.

Kilometrami, wkoło nie było żywego ducha.
Żadnych domów, zwierząt, żadnych przechodniów czy jakiegokolwiek innego śladu życia.
Po horyzont tylko opustoszałe pagórki pokryte rachityczną trawą i słupy elektryczne.
Jedynym urozmaiceniem pustkowia były wyłaniające się zza wzgórz, co kawałek - sklepy alkoholowe.
Było ch mnóstwo, nikt do nich nie wchodził ani z nich nie wychodził, bo też i skąd ktoś by się tu mógł znaleźć?!

DSC07134.JPG


Za dziwną krainą rozpoczęły się góry.
Najpierw był most i punkt widokowy, potem droga pięła się serpentynami przez monsunowy las.
Tygrysów nie było, za to wkoło kręciły się setki małp.

DSC07158.JPG



DSC07161.JPG



DSC07163.JPG


Jedne rozsiadły się na poboczu i tylko się przyglądały, inne chciały wejść w większą zażyłość i wskakiwały
na samochód, gdy tylko trochę zwolnił.
Ładnych parę chwil staliśmy na poboczu i gapili się na małpy a małpy na nas i to chyba z nie mniejszym
zainteresowaniem.
Zapadł mi w pamięć moment, gdy nagle do zgromadzonego stadka dołączył jeszcze jeden zawodnik.
Kilku pobratymców minął bez zainteresowania a potem spotkał kolegę.
Rzucili się sobie w ramiona, wyściskali się jak starzy znajomi po długim rozstaniu, poklepali nawzajem po plecach
i ustawili razem na widowni, żeby wspólnie nas podglądać.
No nie wiem, ale chyba nie wymorduję tych kretów w ogródku, nawet jeżeli Asia nic by miała o tym nie wiedzieć.

DSC07155.JPG



DSC07165.JPG



DSC07169.JPG



DSC07170.jpg


Droga wkrótce osiągnęła punkt kulminacyjny i kolejnymi serpentynami zaczęła opadać w dolinę.
Las zrobił się rzadszy potem zniknął a drzewa zostały zastąpione przez słupy elektryczne.
Pojawiło się miasteczko a w miasteczku przy drodze niewielka świątynia, niestety nie pamiętam, jakiemu
bóstwu została poświęcona.
Była niedziela, dzień i tutaj wolny od pracy, więc ludzie mieli pewnie trochę więcej czasu i co chwilę ktoś
zaglądał do środka na modlitwę.
Ciekaw jestem bardzo czego tu szukają? Sensu życia? Czy może tylko zapewnienia sobie pomyślności?
Jak wspominałem, Parveen był chyba dość religijny i nasze zainteresowania w tym zakresie odebrał jak
potencjalną możliwość nakierowania nas na właściwą drogę życiową przy współudziale pilnującego przybytku
sadhu.
Skończyło się na zrobieniu nam kropek na czole przy użyciu jakiegoś trudno zmywalnego mazidła.

DSC07152.JPG



DSC07151.JPG



DSC07150.JPG



DSC07149.JPG


Zwiedzanie Indii jest dużo ciekawsze, jeżeli choć trochę uda się ogarnąć o co w ich systemie religijnym
chodzi, bo na każdym kroku przeplata się on tu z życiem codziennym, polityką, gospodarką, kulturą i wszystkim,
co tam tylko jeszcze może być.
Przed wyjazdem coś na ten temat chcieliśmy się dowiedzieć, trafiliśmy na dwuczęściowy wykład ks.prof.Kościelniaka.
Wydaje się godny polecenia, na Youtube słowa kluczowe: Koscielniak i hinduizm.

DSC07142.JPG


Potem już nic ciekawego nie było, aż do momentu, gdy przyjechaliśmy do Ranakhpur.
To właśnie tutaj jest ta wielka świątynia dżinijska, o której wcześniej wspominałem, że w imię idei niekrzywdzenia
najmniejszej nawet istoty, porządku pilnują ludzie uzbrojeni w broń automatyczną.
No cóż, na pewno to nie pierwszy raz gdy poezja zderza się z prozą, myśl z materią, piękne zamiary z marnym wykonaniem.
Świątynię zobaczyć trzeba, jest monumentalna i niepowtarzalna.
Gdyby ją jednak podsumować mniej wzniośle, to: bardzo dużo, bardzo dużo, bardzo finezyjnie, bardzo finezyjnie rzeźbionego
marmuru:)

DSC07172.JPG



DSC07175.JPG



DSC07179.JPG



DSC07192.JPG



DSC07197.JPG



DSC07221.JPG



DSC07223.JPG



DSC07225.jpg



DSC07230.JPG



DSC07234.JPG



DSC07242.JPG



DSC07254.JPG



DSC07257.JPG



DSC07282.JPG


Do Jodhpuru dotarliśmy pod wieczór a nocleg okazał się inny niż wszystkie do tej pory.

W każdym hotelu w Indiach, po przyjeździe gości, odbywa się specjalna ceremonia.
Otóż po wniesieniu bagażu do pokoju obsługa stwierdza:
- Ojejej, Państwo zarezerwowali pokój dla trzech osób a tu są dwa łóżka, zaraz będzie trzecie.
Po wypowiedzeniu tej formuły znika i tyle ją widzieli.
Nie trzeba się jednak martwić, tylko wziąć prysznic, wprowadzić w telefon hasło do WiFi i zrobić sobie herbaty.
Gdy spodziewamy się, że za jakieś 45 min. będzie chciało się nam spać, należy wykręcić numer na portiernię
i wypowiedzieć formułę:
- Gdzie łóżko?
W ciągu minuty albo i szybciej w drzwiach stanie gość z prześcieradłem, niewykluczone, że on cały czas tam czatował.
Gość będzie miał zdziwioną minę, bo po co nam trzy prześcieradła, jak mamy dwa łóżka.
Po chwili, gdy przepędzimy go od próby wymiany pościeli na jednym z nich, trzeba pokazać mu poduszkę i kołdrę.
On wówczas woła:
- Aaaaaaa
Potem odchodzi ale za kwadrans powraca wyposażony w jasiek i nakrycie, a my mówimy:
- Jeszcze łóżko
I tak po niecałej godzinie mamy pościelone spanie, obok którego stoi dwóch uśmiechnietych i zadowolonych z siebie
Hindusów (do łóżka był potrzebny pomocnik), którzy wcale nie mają zamiaru nigdzie sobie pójść.
Ceremonia kończy się wręczeniem 100 rupii, po czym stajemy się pełnoprawnym, samodzielnym posiadaczem łóżeczka.

W Jodhpurze tradycja nie została dotrzymana, łóżko było od razu.
Całe szczęście, że się to już nigdy nie powtórzyło.Jodhpur bardzo nam się podobał, bardziej chyba niż poprzednio widziane duże miasta.
Mam na myśli zabytki i inne miejsca dla turystów oczywiście, bo na nic więcej nie było czasu.
Za zwiedzanie zabraliśmy się po ósmej a przed czwartą byliśmy już w drodze.

DSC07290.JPG



DSC07298.JPG



DSC07302.JPG




Dodaj Komentarz

Komentarze (16)

tiktak 15 marca 2020 12:41 Odpowiedz
Nie wiem czy jest to powszechna opinia, ale wśród znanych mi osób, nawet tych, które mają trochędoświadczenia podróżniczego, Indie uchodzą za niekoniecznie najłatwiejszy kraj do zorganizowaniasobie samodzielnej podróży - bo dużo ludzi, bo brud, bo opóźnienia w komunikacji, bo duże odległości itd. itp.Nie mieliśmy ochoty na doświadczenia w typie "off-road" - zrezygnowaliśmy więc z oglądania "prawdziwych Indii" na rzecz widoku "przez szybkę".Zamiast ciekawych hosteli w ciekawych miejscach - hotele z gwiazdkami, zamiast integracji z miejscową ludnościąw autobusie kursowym - wynajęty samochód z kierowcą.Koleje Indyjskie były, ale też niestety: pierwsza klasa, więc żadnych emocji.Do tego wszystkiego - jeden samolot i plan podróży gotowy.Zapowiadało się zatem łatwo, lekko i przyjemnie, całość biletów kolejowych i lotniczych, hoteli i usług kierowców za 620 EUR/os.Po kolei, dzień za dniem:* Przylatujemy do Delhi i od razu ruszamy samochodem do Jaipuru* Zwiedzamy Jaipur* Jedziemy rano do Pushkar, potem o Udaipuru* Okolice Udaipuru: Nagda i Eklingji i w końcu sam Udaipur* Jedziemy do Ranakhpur, który też trzeba zobaczyć a potem do Jodhpur* Zwiedzamy Jodhpur i jedziemy z powrotem do Jaipuru* Z rana okolice Jaipur a potem po drodze do Agry: Abhaneri i Fatehpursikri* Zwiedzamy co się da w Agrze* Rano żegnamy się z kierowcą i pociągiem jedziemy do Jihansi, tam witamy się z innym kierowcą i jedziemy zwiedzać Orchę a potem droga do Khajuraho.* Zwiedzamy Khajuraho - świątynie zachodnie a potem wschodnie, wsiadamy do samolotu do Varanasi, w Varanasi czeka kolejny kierowca i wieczorem wybieramy się nad Ganges na Aarti.* Rano pływamy po Gangesie, potem oglądamy co się da w Varanasi, jedziemy zobaczyć Sarnath a wieczorem pożegnanie z kierowcą i wsiadamy w pociąg do Delhi.* Noc w pociągu, rano w Delhi kolejny kierowca, zwiedzamy miasto, potem na cztery godziny do hotelu i koło północy - lotnisko i samolot do domu.No i w sumie było i łatwo i przyjemnie.Żeby jednak było lekko, na sumieniu zwłaszcza - o to już jednak trochę trudniej.
arturro 18 marca 2020 20:39 Odpowiedz
Moja dziewczyna - wyjątkowo twardy krytyk - właśnie stwierdziła, że tak ładne zdjęcia, że myślała, ze są z National Geographic.
pestycyda 27 marca 2020 17:19 Odpowiedz
@TikTak, dziękuję :) wniosłeś w moje cztery ściany dużo radości :) Czekam jeszcze na bezczeszczenie świątyń :D
nenyan 29 marca 2020 16:42 Odpowiedz
@TikTak przeczytałam całą Twoją relację z zapartym tchem i niegasnącem uśmiechem na ustach :D masz świetne lekkie pióro (klawiaturę?)
eskie 18 kwietnia 2020 18:12 Odpowiedz
ostatni obrazek aby właściwy?
tiktak 20 kwietnia 2020 19:19 Odpowiedz
Nie wiem. A co mu dolega?
katka256 17 czerwca 2020 05:08 Odpowiedz
@TikTak a gdzie ciąg dalszy?Bardzo lubię Twoje relacje
tiktak 5 października 2020 18:47 Odpowiedz
Dziękuję:) To w takim razie biorę się do pracy.Przerwa była spowodowana kumulacją prac wszelkiego rodzaju, tak w trybie zdalnym jak i bliskim.Dotarliśmy zatem do Agry w nienajlepszych humorach - Parveen miał nos spuszczony na kwintę, bo właśnieposłyszał w radio, że wirus nie zamierza jednak Indiom odpuścić a my, bo przyszło nam do głowy, że może trzebacałą wycieczkę czym prędzej przerwać, wracać do Delhi a potem szybko do domu.Póki można.Po raz pierwszy w hotelu dane nam było zobaczyć atrybuty epidemii: pojawiły się maseczki, płyn do dezynfekcji i oświadczeniado podpisania - że ma się dobre samopoczucie i że nie spędzało się czasu w towarzystwie osób którym coś dolega.W telewizji mówili coś o grupie turystów z Włoch, u których pojawiły się zachorowania - całe towarzystwo wyekspediowano gdzieśpod granicę chińską i zamknięto w szpitalu wojskowym.Pewnie pogrążalibyśmy się coraz głębiej w atmosferę rezygnacji, dekadencji oraz upadku i ostatecznie zawrócili do Delhi, gdybynie napotkana przy recepcji grupa Węgrów.Miny mieli raźne, humor wyraźnie im dopisywał, stwierdzili, że: Tere fere Kuku, meghajolunk és nem lövünk, mert nem gombócot vagy mást akarunk enni, hanem azt, hogy ízletes és fáj a gyomrunk, co znaczyło prawdopodobnie, że prędzej się pozarażają w domu niż tutaj, więc się nie przejmują i jadą dalej.Trochę nas to podniosło na duchu.Na drugi dzień okazało się też, że informacje o ilości zachorowań, które miał Parveen były cokolwiek z Księżyca,więc o problemach epidemiologicznych udało się na dobrych parę dni całkiem zapomnieć. Robienie zdjęć w Agrze absolutnie nie ma sensu.Miejsca, które są ładne a nawet: bardzo ładne, jak Taj Mahal czy Czerwony Fort są tak dokładnie obfotografowane z każdejstrony, że szkoda się powtarzać.Z kolei miejsca brzydkie a nawet: bardzo brzydkie szkoda uwieczniać, no bo są brzydkie.Trochę pośrednia w urodzie jest dzielnica Taj Ganj - i tam wybraliśmy się po południu, już po zaliczeniu punktów obowiązkowych.W okolicach wejść do Taj Mahal nic tu ciekawego nie ma - stragany z pamiątkami i punkty gastronomiczne, gdzie można sięotruć czym kto tylko zechce. W miarę oddalania się od nich robi się coraz brzydziej i ciekawiej oraz pojawiają się punkty handlowo-usługowe dostosowane do potrzeb mieszkańców.Jest zatem producent garnków, spawacz, który na chodniku naprawia skutery i tuk-tuki a obok niego urzęduje golibroda.Najporządniej wygląda biznes astrologa: dach, ławeczka dla klientów, krzesełko, kontuar i kolorowy szyld.Brakuje jednak interesantów, więc astrolog, wystrojony w girlandę ze sztucznych kwiatów, śpi.Są też fastfoody. Najczęściej oferują samosy - pierogi nadziane warzywami usmażone na głebokim oleju.W naszym fastfoodzie samos kosztował 5 rupii, kupiliśmy kilka sztuk, za talerzyk robi wysuszony i uformowany liść,chyba z bananowca.Chwilę później, zaraz po nas, przyszła krowa i też wzięła sobie parę samosów, ale już bez płacenia.Kilka przecznic dalej handel zaczął powoli zanikać, ulice zrobiły się mało poręczne, więc też przestały się kręcić po nich tuk-tuki.Widać było, że to już rejon przede wszystkim mieszkalny.Chociaż w drzwiach, na ganeczkach, można było zobaczyć panie w kolorowych sari, dzieci na ulicy dokazywały całkiem wesoło,to tutaj było jeszcze brzydziej.Wszystko za sprawą przeprowadzonych prac porządkowych, które najwidoczniej zupełnie nie pasują do tutejszej tradycji.Otóż: ktoś wpadł na szalony pomysł, aby wyczyścić rynsztoki biegnące po obu stronach ulicy.Jak postanowił, tak zrobił - ich zawartość w postaci szarobrunatnej mazi została zgromadzona na boku i oczekiwała pewnie na wywózkę.Nikt się jednak tym specjalnie nie przejął i wkrótce rowery, skutery, krowy i ludzie roznieśli cuchnące błocko na wszytkie strony.Co chwilę jakiś pędzący szalony jednoślad rozpryskiwał je dodatkowo na ściany i schody domów.Potem wlazło w to wszystko stado krów, a gdy sobie poszło - przyszło drugie stado i też dodało coś od siebie.Doszliśmy do wniosku, że tutaj jest już dostatecznie brzydko, że w stu procentach zaspokoiliśmy swoją ciekawość izawróciliśmy, żeby znaleźć ulicę, na której będą tuk-tuki, żeby któryś zawiózł nas do hotelu.
katka256 5 października 2020 19:40 Odpowiedz
@TikTak długo kazałeś czekać :), mam nadzieję, że u Was wszystko dobrze i teraz relacja już z górki.Czekam na dalej
sudoku 6 października 2020 14:55 Odpowiedz
Rzeczywiście klawiatura jest Ci lekką.Niby nie miały to być "prawdziwe" Indie, ale jednak co chwilę czytam, że "zorganizowane wycieczki rzadko tu docierają". Czyli jednak prawdziwe.
tiktak 8 października 2020 13:00 Odpowiedz
Poza chwilową frustracją w Agrze i prześladującą nas później parą Włochów, nie odczuliśmy w żaden sposób skutków rozpoczynającej się epidemii.Choć pewnie znów szczęścia mieliśmy więcej niż rozumu, bo trzy dni po powrocie do domu zostały zamknięte granicei odwołane wszystkie loty.Wcale mi z tą klawiaturą lekko nie jest :roll: i wytwarzam więcej skreślonego niż napisanego tekstu.==============================================================================Dzień w Agrze okazał się dość bezowocny, jeśli mowa o krzywdzeniu ludzi, zaledwie ze trzy, cztery osoby i to tylko o świcie,przed wejściem do Taj Mahal.Pierwszy był samozwańczy przewodnik, który koniecznie chciał nam pomagać w kupieniu sobie biletów, odebraniu przysługującej dobiletu butelki wody mineralnej, wejściu przez bramkę itd. itp.Nie było ludzkiej siły, żeby się go pozbyć, wręczone 20 MPH tylko rozochociło go i dalej dreptał za nami cierpliwie.Wydawało się, że nic nas już nie uratuje, gdy w pewnym momencie, przerywając niekończący się monolog nt. Shah Jahana,Ela zadała pytanie, przez roztargnienie - po polsku.Przewodnik przestał na chwilę kłapać i zaczął zastanawiać się, co też od niego mogą chcieć.Przystąpiliśmy do kontrataku:- A ile żon miał ten Shah Jahan?- A czemu innym nie chciał postawić też takiego fajnego grobowca?- A czy w Taj Mahal są organizowane koncerty?- A czy to wypada, skoro to grobowiec?Wszystko po polsku.Natręt z niepewnym uśmiechem zrobił krok do tyłu, potem jeszcze jeden i kolejny.Z bezpiecznej odległości pokiwał ręką na pożegnanie i tyle go widzieli.Wiwat mowa ojczysta!Z następnymi zawodnikami szło już jak z płatka:- You are a guide? Great! Bardzo nas interesują losy Taj Mahal w okresie kolonialnym. Zechcesz nam trochę o tym poopowiadać?- Czy to prawda, że tylko przypadek spowodował, że Brytyjczycy nie pozdzierali wszystkich marmurów, tak jak w Czerwonym Forcie?Jeżeli to nie pomogło, wystarczyło dodać jeszcze jakieś trzecie dobijające pytanie i przewodnik znikał.I na dodatek nie trzeba było poświęcać 20 MPH.Następny dzień okazał się zdecydowanie, zdecydowanie inny.Zanim słońce dobrze wzeszło, przynajmniej ze dwadzieścia osób patrzyło za nami z rozczarowaniem, niechęcią i pewnie trochę też i smutkiem.A my, co gorsza, nie czuliśmy się z tym źle.Widać było ewidentnie - postępujący z dnia na dzień proces zamiany serca w kamień zbliżał się do kresu.Unieszczęśliwionych przez nas ludzi łączyła profesja - bagażowy na dworcu kolejowym.Kończył się nam łatwy etap wycieczki, żegnaliśmy się z Parveenem, rano pociąg miał nas zawieźć z Agry do Jihansi.Parking przy dworcu został zaprojektowany tak, aby podróżujący nie zabierali ze sobą bezsensownie dużej ilości bagażu.Skonstruowano specjalny układ przegród i wysepek, ułożonych dokładnie w poprzek drogi od auta do terminalu.Jeżeli ktoś zabrał ze sobą plecak, to nawet mogło się mu tu podobać, bo krawężniki przy wysepkach miały z pół metra i możnasię było poczuć, jak na wycieczce w górach.Z walizkami na kółkach jest gorzej, bo najpierw trzeba się na wysepkę wyspinać, potem wedrzeć walizę, następnie, po drugiej stronie -spuścić walizę i zejść w dół.Choć dalej, tam gdzie są łańcuchy - ci z plecakami mają gorzej - górą i tak nie przejdą a spodem się nie przecisną.Pokonaliśmy zespołowo z dziesięć wysepek, wspierając się wzajemnie, podsadzając i podając do góry walizki.Gdy pokonywaliśmy ostatnią już przeszkodę w postaci przegrody z betonowych bloków za którymi już tylko kilkadziesiątmetrów marmurowej posadzki dzieliło od peronu - w naszą stronę ruszyli bagażowi, próbując wydrzeć nam z rąk przerzucaneprzez betonową zaporę walizy.Język ojczysty znów okazał się bardzo pomocny, twarze bagażowych wyrażały nie tylko rozczarowanie i smutek.Trochę się martwię, czy któryś z nich przez przypadek nie zrozumiał tego, co powiedziałem?W następnym odcinku relacji poprawię się i zacznę dołączać zdjęcia.
tiktak 14 października 2020 16:51 Odpowiedz
Dzień zbudził się w Khajuraho a planował zasnąć w Varanasi, więc rozciągnął siębardziej niż zazwyczaj.Na lotnisku miał czekać na nas kolejny kierowca, i czekał, choć trochę potrwało,zanim zorientowaliśmy się, że kartka z napisem: "Mr Teresa" dotyczy właśnie nas.Teresa to drugie imię Eli z paszportu, więc wykombinował on sobie, że skoro Elżbieta to "Mrs",to pewnie dalej musi być "Mr".Nieco za dużo miejsc do odwiedzenia sobie zaplanowaliśmy, jak na dwa tygodnie, więc trzebabyło się śpieszyć, tylko zostawić bagaż w hotelu i nad Ganges.Niby nie było aż tak późno, ceremonia Aarti, na którą chcieliśmy zdążyć startowała bodajże dopiero koło 19.00 ale kierowca twierdził, że po Benares za szybko jechać sięnie da.I miał rację, takiego galimatiasu ulicznego jeszcze nie widzieliśmy nigdzie na świecie.Podobno to dlatego, że w ponad milionowym mieście nie przewidziano żadnych miejsc postojowych.Dziwne, bo powszechnie wiadomo, że radość z jazdy jest uwarunkowana koniecznością wsiadania / wysiadania.Niektórzy tutaj, jak zauważyliśmy, robią to w biegu ale czasem jednak tak się nie da, jakiśtuk-tuk albo samochód staje na parę chwil - no i ruch w całej metropolii jest natychmiast sparaliżowany.Kierowca, młody chłopak, mimo oryginalnych rozwiązań komunikacyjnych, szczycił się swoim miastem.Mówił też, że bardzo się cieszy, że może mieszkać nad Gangesem, bo jak kiedyś umrze, to go tamwrzucą i dzięki temu ma niemal zapewnioną jakąś fajną reinkarnację.Wcześniej też była kilka razy okazja, żeby przekonać się, iż w Indiach religia trzyma sięmocno, również wśród młodzieży.Kumar stwierdził, że nad sam Ganges to dojechać się nie da, musimy szybko wyskoczyć z samochodu,jak nam powie kiedy, a jak wyskoczymy, to będzie czekał na nas jego kolega.On tymczasem będzie krążył po mieście, bo zatrzymać się, jak już wiadomo, nie ma gdzie.Nie za bardzo nam ten pomysł z kolegą pasował, przecież Ganges taki mały nie jest i na pewnosami będziemy potrafili rzekę wypatrzyć, no ale dobrze, pewnie ktoś potrzebuje 100 rupi...Po godzinie trąbienia nastąpiła chwila zero, samochód stanął jak wryty, w całym Varanasiklaksony od razu wzmogły się kilkakrotnie, kierowca krzykął "wysiadajcie!" - i wyskoczyliśmy.Natychmiast stało się jasne, że jeżeli w ciągu najbliższych kilku minut nie odnajdziemykolegi kierowcy, a raczej on nie odnajdzie nas, to przepadliśmy na amen i nas też tu kiedyśdo Gangesu wrzucą.Niech schowają się Chiny z porannym szczytem w Pekinie, niech schowa się Tokio z wieczornymipowrotami z pracy albo skrzyżowaniem Shibuya, co tam Rangun w największe buddyjskie święta!Tak zwarty i bezwzględny tłum nie występuje chyba nigdzie na świecie, poza Varanasi!No, może jeszcze w naszym kościele parafialnym, gdy wszyscy naraz tłoczą się do wyjścia.Każdy, nie zważając na nikogo i na nic zmierza w swoją stronę, każdy chce być pierwszyi ignoruje każdego. Trudno ustalić taktykę - czy ćwiczyć sztukę uników czy raczej, jakwiększość, postawić na frontalny atak.Uff, kolega-przewodnik znalazł się, urodzony w Benares czuł się tu jak ryba w wodzie,kiedy trzeba uskakiwał w bok, innym razem uruchamiał łokcie i parł do przodu.Wystarczyło pilnować widoku jego pleców, podążać tą samą trajektorią i naśladować taktykę.Ludzki potok od czasu do czasu nieco skręcał opływając tworzoną w ten sposób wysepkę.Wysepka też była ruchoma, jakkolwiek posuwała się znacznie wolniej, niż wszyscy.Tworzył ją człowiek, z mniejszą lub większą ułomnością.Pewnie już nie zapomnę czołgającego się inwalidy, z twarzą przy ziemi, brudnego i pokaleczonego.Otoczony stuprocentową obojętnością stopniowo posuwał się w stronę świętej rzeki.No może nie stuprocentową, wszyscy staraliśmy się, żeby go nie przydeptać.Wspomnienie teraz budzi pewne emocje, ale wtedy, w Varanasi? Proces zamiany serca w kamień zakończył się pełnym sukcesem i dobiegł końca.Na Ghatach też było tłoczno ale nie aż tak, jak na ulicach wiodących w ich stronę.Zbierający się pod wieczór ludzie to w większości pielgrzymi ale też i turyści.Aarti można oglądać z wody, jeżeli zapakujemy się na łódź albo z brzegu.Wybraliśmy drugą wersję, za 100 rupii wpuszczono nas na balkon przylegającego do brzegu domui wszystko było doskonale widać.Po chwili dołączyli do nas, niewidziani od kilku godzin Włosi, potem włączyły się rozstawionewzdłuż brzegów głośniki i wszelki hałas został zagłuszony, na najbliższe dwie godziny,przez monotonne mantry.Dźwięki modlitw zaczęły przetaczać się wzdłuż brzegów, nieść po wodzie, atmosferastawała się cokolwiek podniosła.Tak się jednak składało, że jedni przybyli tu aby się pomodlić, inni byli na wczasach i chcielipopatrzeć na ciekawe widowisko a jeszcze inni byli w pracy.Zjawił się pracujący człowiek i zaproponował puszkę z colą i jeśli wola taka, to jeszcze coś do przekąszenia.I tak nastrój ze świątynno-modlitewnego zmienił się w stadionowo-jarmarczny, na nic się zdały niezmienniepędzące po wodzie i odbijające się na ghatach podniosłe mantry.Człowiek ten zjawił się na naszym balkonie kilka minut później jeszcze raz, w jednej ręce miał tą samą puszkę, tylko trochę pogiętą a drugą dłonią znacząco rozmasowywał sobie guz na czubku głowy.Widać cola musiała stoczyć się jakimś cudem z balkonu i trafiła na poprzedniego właściciela.Co było robić, przeprosiłem, kupiłem napój jeszcze raz i wypłaciłem 100 rupii odszkodowania. PS. Jeżeli nie widać zdjęć, to znaczy, że pew nie jeszcze ich nie dołączyłem. Ale dołączę.
katka256 28 października 2020 05:08 Odpowiedz
Iran, a teraz Indie z Tobą, super się czytało i "podróżowało". Oby udało się kolejną wyprawę odbyć
pestycyda 2 listopada 2020 11:43 Odpowiedz
Dziękuję za kolejną świetną relację :) Oby do jak najszybszego spotkania przy następnej!
smolny 27 grudnia 2022 23:08 Odpowiedz
Ciekawa relacja. Właśnie planuję podróż po Indiach i zastanawiam się nad prywatnymi kierowcami. Na razie trafiłem na same agencje. Możesz podać namiary na kierowców, z którymi podróżowałaś?Mieli własne plany zwiedzania czy wszystko wg Twoich wskazówek?
smirek 28 grudnia 2022 12:08 Odpowiedz
@smolnyKorzystałem z usług jednego z kierowców polecanych przez autora tej relacji. Ja również mam pozytywne doświadczenia. Zrobiliśmy z Parveenem sześciodniowy objazd na trasie Delhi - Alwar - Jaipur - Agra - Vrindavan - Delhi. Plan zwiedzania był nasz, Parrveen miał do niego pewne sugestie, zazwyczaj słuszne. Jest dobrym kierowcą, posługuje się podstawowym angielskim i generalnie też mogę go z czystym sercem polecić. Szybko odpowiada na wiadomości przez What'sApp. Kontakt do niego to:PARVEEN KUMAR PHONE NO: +919811043557