0
TikTak 15 marca 2020 10:20
DSC07907.JPG



DSC07909.JPG



DSC07933.JPG



DSC07934.JPG



DSC07937.JPG



DSC07953.JPG



DSC07989.JPG



DSC08009.JPG



DSC08012.JPG



DSC08018.JPG



DSC08022.JPG



DSC08039.JPG



DSC08048.JPG



DSC08057.JPG



DSC08068.JPG


Niewiele zabrakło i Orchha byłaby pierwszym miejscem, gdzie udałoby mi się nikogo nie skrzywdzić.
W drodze pod górkę, w stronę światyni Lakshmi (chyba Lakshmi) tylko jedna, jedyna osoba nagabywała nas, żeby zajrzeć
do jej sklepu.
Wcale nikt na to ochoty nie miał, do oglądania było jeszcze sporo, więc próbowaliśmy ją zbyć, powiedzieliśmy, że dobrze, ale może
później, w drodze powrotnej.
- A dasz słowo, że zajrzysz? zapytała, skądinąd całkiem sympatyczna dziewczyna.
No i dałem.
Gdy wracaliśmy już do auta, sklep był cały czas jeszcze otwarty, ruchu żadnego, bo zdaje się, że covid zdążył już odwołać większość
grupowych wycieczek, więc obietnicy udało się dotrzymać.
Nakupiliśmy różnych potrzebnych niepotrzebnych rzeczy, zawsze potem jest co rozdawać i wywiązała się rozmowa, skąd jesteście,
dokąd jedziecie, jak tam u was, jak tam u nas itd. itp.
Sprzedawczyni towarzyszyła kikunastoletnia siostra i córeczka.
- A ty co robisz, ile masz lat? zwróciła się do Asi
- Aaaa, studiujesz? O kurcze, to my rówieśniczkami jesteśmy. Ale ja to mam męża i dwójkę dzieci.
Dziewczyny ustawiły się w odległości kilku kroków i lustrowały bacznie nawzajem.
Spotkanie było bardzo miłe, ale nie jestem do końca pewien, może mi się tylko tak wydawało:
tak jedna jak i druga miała nie do końca szczęśliwą minę.Orchha zajęła nam prawie cały dzień.
Za szukanie obiadu zabraliśmy się gdy słońce zaczęło się już zbliżać do horyzontu.
O takiej porze mało kto liczy na klientów żądnych lunchu i lokale w mieście były nieczynne.
Dopiero nad rzeką, w dawnym pałacu myśliwskim znalazła się restauracja wytrwale obsługująca
wszystkich, którym się chce jeść.
Byliśmy jedynymi klientami, zapach w środku nosił brzemie historii, poprosiliśmy więc
o stolik na zewnątrz i przyszło nam jeść obiadokolację na środku trawnika.

DSC08079.JPG



DSC08083.JPG


Wydawało się że skoro do Khajuraho jest 200km a na mapie narysowana jest droga, to wcale
nie trzeba się specjalnie śpieszyć.
Tymczasem przejazd zajął nam ponad pięć godzin, droga dostarczyła niezapomnianych wrażeń:
ciemno że oko wykol, a tu dziura na środku, a tam znów rów w poprzek, tu ciężarówka bez świateł,
ówdzie spacerująca krowa, widać cierpiąca na bezsenność, jeszcze dalej, porozstawiane od czasu
do czasu kramy np. z jajkami wokół których stoją zaparkowane bezładnie rowery, motory, tuk-tuki oraz
kręcą się potencjalni nabywcy owych jajek.
Z założenia - droga krajowa, to zmieniała się w wąską ścieżkę przez ciemne ale ruchliwe
targowisko to znowu slalom między karkołomnymi wykrotami i pędzącymi, z reguły bez świateł, jak
popadnie, lewą albo prawą stroną - ciężarówkami.
Całości dopełniali motocykliści, najwidoczniej próbujący uśmiercić siebie i przewożoną na siodełku
żonę, matkę, teściową i dziatwę, gdyż pędząc na złamanie karku wciskali się w każdy wolny centymetr
pomiędzy tymi ciężarówkami oraz porozrzucanymi bezładnie, od czasu do czasu, raz z lewej,
raz z prawej strony, stalowymi, zardzewiałymi i nieoświetlonymi barykadami z napisem:
"Police, we are here to protect you".

Khajuraho to dowód na to, że dobrze wymyślona i zorganizowana autopromocja może zdziałać bardzo wiele.
Są tutaj dwie grupy świątyń: wschodnia i zachodnia.
Świątynie wschodnie można zobaczyć, skoro się tu już przyjechało, zwłaszcza, gdy nie miało się okazji
wcześniej widzieć hinduistycznego przybytku, w którym jest sprawowany kult.

DSC08216.JPG


Zachodnie natomiast - zobaczyć trzeba koniecznie.
Tereny wokół nich zostały zamienione w rozległy, zadbany park, z alejkami między jedną a drugą
koronkową budowlą z piaskowca albo marmuru.
Nie mniej jednak, w Indiach jest bardzo dużo wspaniałych zabytków a Khajuraho, gdzie by nie jechać,
jest trochę nie po drodze.

DSC08148.JPG



DSC08150.JPG



DSC08162.JPG



DSC08169.JPG



DSC08171.JPG



DSC08180.JPG



DSC08194.JPG



DSC08197.JPG



DSC08202.JPG



DSC08209.JPG



DSC08211.JPG


Wymyślono więc: Khajuraho = Kamasutra, pretekstem stały się świątynne płaskorzeźby o tematyce erotycznej.
No i przemysł turystyczny rozkwitł tu na potęgę a podstawową pamiątką z Khajuraho jest Kamasutra, którą
można sobie kupić w formacie kieszonkowym albo jeżeli ktoś woli - A3, w okładce twardej albo miękkiej,
w wersji skróconej albo poszerzonej, po angielsku, francusku, niemiecku, chińsku, hindusku, hebrajsku,
itd.
Tak naprawdę - uważam, warto tłuc się kilka godzin kiepską drogą, żeby zobaczyć niezwykle finezyjne
budowle, natomiast rzeźby o treści erotycznej spotkać można dość często i nie stanowią tu jakiegoś
ewenementu.
No może jest ich nieco więcej niż w Ranakhpur czy Nagdzie ale też i budowle są liczniejsze.

Nie będąc wyjątkiem wśród innych, ostatnio chyba mniej licznych w Khajuraho turystów, też postanowiłem
nabyć kilka kieszonkowych Kamasutr, na pamiątki z Indii, dla kolegów i znajomych.
Szybko policzyłem tych, którym dzieło może się przydać i tych, którym, jak mi się zdawało - nie.
Potem szybko skorygowałem liczbę wzwyż, no bo w sumie skąd można wiedzieć co komu w duszy gra?
Zrobiłem zakupy, krzywdząc odmową kilku potencjalnych sprzedawców od których towaru nie chciałem
i czyniąc też krzywdę temu, u którego kupiłem, gdyż zapłata którą ostatecznie zgodził się przyjąć,
była dziesięciokrotnie niższa od ceny wywoławczej.
- Wiesz, co? Kupiłam kilka Kamasutr, będziemy mieli na pamiątki dla znajomych!, Ela właśnie wracała
z toalety i widać, po drodze trafiła się okazja.
- Hahaha!, cieszyła się Asia. Wracała od straganu, gdzie poszła popatrzeć, co by tu przywieźć koleżankom.
- Kupiłam Gabie, Olce i Ali Kamasutrę, ale się uśmieją!
Wieść, że nasze potrzeby mają charakter hurtowy szybko się rozeszła i nasz samochód był otoczony wianuszkiem
sprzedawców:
- Ja ma w twardej okładce! Ja mam w twardej okładce!
- Tylko moje są oryginalne!!!!
Samochód już jechał a oni dalej nie dawali za wygraną.
W sumie to trochę szkoda mi się ich zrobiło, widać proces skamienienia jeszcze trwał.

Z Khajuraho do Varanasi miał nas zabrać samolot.
Nowoczesny dworzec lotniczy był dość opustoszały, widać było, że wirus powoli przegania turystów.

DSC08243.JPG


Tutaj też spotkaliśmy kolejny raz, prawie już zaprzyjaźnioną parę Włochów.
Zaczęło się w pociągu.
W Europie właśnie wybuchła epidemia. Gdzie? - we Włoszech.
W Indiach na razie zlokalizowano dwa ogniska zarazy, obydwa związane z włoskimi wycieczkami.
Trasę jednej z nich, gdzie chorzy okazali się prawie wszyscy jej uczestnicy, szczegółowo opisywały
lokalne media, aby każdy mógł sprawdzić, czy nie naraził się na kontakt.
Uff, sprawdziliśmy. W Jaipurze minęliśmy się o kilka godzin, my byliśmy wcześniej.
Tymczasem wsiadamy do pociągu - a tu na sąsiednich fotelach - Włosi!
Wiadomo, przecież Włochy to duży kraj, przecież prawdopodobieństwo, że ci dwoje są akurat chorzy jest małe
ale Indie już zakaz wjazdu dla Włochów zdążyły wprowadzić a biura i hotele zaczęły odmawiać obsługi tym,
którzy przyjechali tu wcześniej.
Z pociągu wysiadaliśmy zatem w poczuciu pewnej ulgi, jak rzadko ciesząc się z rozstania ze współpasażerami.
Tymczasem pałac w Orchhy - a tu nasi Włosi!
Światynie w Khajuraho - znowu oni!
Na lotnisku wybraliśmy sobie najbardziej opustoszały i odległy kraniec poczekalni.
Dołączyły do nas po chwili tylko dwie osoby.
Zgadnijcie kto.Dzień zbudził się w Khajuraho a planował zasnąć w Varanasi, więc rozciągnął się
bardziej niż zazwyczaj.
Na lotnisku miał czekać na nas kolejny kierowca, i czekał, choć trochę potrwało,
zanim zorientowaliśmy się, że kartka z napisem: "Mr Teresa" dotyczy właśnie nas.
Teresa to drugie imię Eli z paszportu, więc wykombinował on sobie, że skoro Elżbieta to "Mrs",
to pewnie dalej musi być "Mr".

Nieco za dużo miejsc do odwiedzenia sobie zaplanowaliśmy, jak na dwa tygodnie, więc trzeba
było się śpieszyć, tylko zostawić bagaż w hotelu i nad Ganges.
Niby nie było aż tak późno, ceremonia Aarti, na którą chcieliśmy zdążyć startowała
bodajże dopiero koło 19.00 ale kierowca twierdził, że po Benares za szybko jechać się
nie da.

I miał rację, takiego galimatiasu ulicznego jeszcze nie widzieliśmy nigdzie na świecie.

Podobno to dlatego, że w ponad milionowym mieście nie przewidziano żadnych miejsc postojowych.
Dziwne, bo powszechnie wiadomo, że radość z jazdy jest uwarunkowana koniecznością wsiadania / wysiadania.
Niektórzy tutaj, jak zauważyliśmy, robią to w biegu ale czasem jednak tak się nie da, jakiś
tuk-tuk albo samochód staje na parę chwil - no i ruch w całej metropolii jest natychmiast sparaliżowany.

Kierowca, młody chłopak, mimo oryginalnych rozwiązań komunikacyjnych, szczycił się swoim miastem.
Mówił też, że bardzo się cieszy, że może mieszkać nad Gangesem, bo jak kiedyś umrze, to go tam
wrzucą i dzięki temu ma niemal zapewnioną jakąś fajną reinkarnację.
Wcześniej też była kilka razy okazja, żeby przekonać się, iż w Indiach religia trzyma się
mocno, również wśród młodzieży.
Kumar stwierdził, że nad sam Ganges to dojechać się nie da, musimy szybko wyskoczyć z samochodu,
jak nam powie kiedy, a jak wyskoczymy, to będzie czekał na nas jego kolega.
On tymczasem będzie krążył po mieście, bo zatrzymać się, jak już wiadomo, nie ma gdzie.
Nie za bardzo nam ten pomysł z kolegą pasował, przecież Ganges taki mały nie jest i na pewno
sami będziemy potrafili rzekę wypatrzyć, no ale dobrze, pewnie ktoś potrzebuje 100 rupi...

Po godzinie trąbienia nastąpiła chwila zero, samochód stanął jak wryty, w całym Varanasi
klaksony od razu wzmogły się kilkakrotnie, kierowca krzykął "wysiadajcie!" -
i wyskoczyliśmy.
Natychmiast stało się jasne, że jeżeli w ciągu najbliższych kilku minut nie odnajdziemy
kolegi kierowcy, a raczej on nie odnajdzie nas, to przepadliśmy na amen i nas też tu kiedyś
do Gangesu wrzucą.
Niech schowają się Chiny z porannym szczytem w Pekinie, niech schowa się Tokio z wieczornymi
powrotami z pracy albo skrzyżowaniem Shibuya, co tam Rangun w największe buddyjskie święta!
Tak zwarty i bezwzględny tłum nie występuje chyba nigdzie na świecie, poza Varanasi!
No, może jeszcze w naszym kościele parafialnym, gdy wszyscy naraz tłoczą się do wyjścia.
Każdy, nie zważając na nikogo i na nic zmierza w swoją stronę, każdy chce być pierwszy
i ignoruje każdego. Trudno ustalić taktykę - czy ćwiczyć sztukę uników czy raczej, jak
większość, postawić na frontalny atak.

DSC08249.JPG



DSC08251.JPG


Uff, kolega-przewodnik znalazł się, urodzony w Benares czuł się tu jak ryba w wodzie,
kiedy trzeba uskakiwał w bok, innym razem uruchamiał łokcie i parł do przodu.
Wystarczyło pilnować widoku jego pleców, podążać tą samą trajektorią i naśladować taktykę.
Ludzki potok od czasu do czasu nieco skręcał opływając tworzoną w ten sposób wysepkę.
Wysepka też była ruchoma, jakkolwiek posuwała się znacznie wolniej, niż wszyscy.
Tworzył ją człowiek, z mniejszą lub większą ułomnością.
Pewnie już nie zapomnę czołgającego się inwalidy, z twarzą przy ziemi, brudnego i pokaleczonego.
Otoczony stuprocentową obojętnością stopniowo posuwał się w stronę świętej rzeki.
No może nie stuprocentową, wszyscy staraliśmy się, żeby go nie przydeptać.
Wspomnienie teraz budzi pewne emocje, ale wtedy, w Varanasi?
Proces zamiany serca w kamień zakończył się pełnym sukcesem i dobiegł końca.

Na Ghatach też było tłoczno ale nie aż tak, jak na ulicach wiodących w ich stronę.
Zbierający się pod wieczór ludzie to w większości pielgrzymi ale też i turyści.
Aarti można oglądać z wody, jeżeli zapakujemy się na łódź albo z brzegu.
Wybraliśmy drugą wersję, za 100 rupii wpuszczono nas na balkon przylegającego do brzegu domu
i wszystko było doskonale widać.

DSC08255.JPG



DSC08258.JPG



DSC08264.JPG


Po chwili dołączyli do nas, niewidziani od kilku godzin Włosi, potem włączyły się rozstawione
wzdłuż brzegów głośniki i wszelki hałas został zagłuszony, na najbliższe dwie godziny,
przez monotonne mantry.
Dźwięki modlitw zaczęły przetaczać się wzdłuż brzegów, nieść po wodzie, atmosfera
stawała się cokolwiek podniosła.
Tak się jednak składało, że jedni przybyli tu aby się pomodlić, inni byli na wczasach i chcieli
popatrzeć na ciekawe widowisko a jeszcze inni byli w pracy.
Zjawił się pracujący człowiek i zaproponował puszkę z colą i jeśli wola taka, to jeszcze coś do przekąszenia.
I tak nastrój ze świątynno-modlitewnego zmienił się w stadionowo-jarmarczny, na nic się zdały niezmiennie
pędzące po wodzie i odbijające się na ghatach podniosłe mantry.
Człowiek ten zjawił się na naszym balkonie kilka minut później jeszcze raz, w jednej ręce miał
tą samą puszkę, tylko trochę pogiętą a drugą dłonią znacząco rozmasowywał sobie guz na czubku głowy.
Widać cola musiała stoczyć się jakimś cudem z balkonu i trafiła na poprzedniego właściciela.
Co było robić, przeprosiłem, kupiłem napój jeszcze raz i wypłaciłem 100 rupii odszkodowania.

DSC08271.JPG



DSC08272.JPG



DSC08274.JPG



DSC08285.JPG



DSC08290.JPG



DSC08298.JPG

Bladym świtem ruch w Varanasi jest trochę mniejszy, widać wcale tak rano tu do pracy
nie gonią.
Część drogi, którą trzeba przebyć pieszo, żeby dotrzeć na ghaty też nie była aż tak zatłoczona,
jak we wczorajsze popołudnie, tym razem nad Ganges trafilibyśmy bez problemu.
Wystarczyłoby podreptać za którąś z przechodzących co chwilę grup pielgrzymkowo-modlitewnych.
Pielgrzymi, najczęściej wystrojeni w kwiatki, a to śpiewali a to wykrzykiwali jakieś słowa,
najczęściej jednak tłukli się jak mogli najmocniej w różne hałasujące rzeczy typu
miska, garnek, kołatka, bęben albo pręt zbrojeniowy.

Łódek przy nabrzeżu, gotowych zabrać turystów, żądnych romantycznego wschodu słońca nad Gangesem
jest pod dostatkiem, wszystkie praktycznie bez wyjątku nie budzą najmniejszego zaufania swoim stanem,
więc można wsiadać do pierwszej lepszej.
Wydawało się to trochę nieprawdopodobne, że zabierający nas człowiek będzie w stanie siłą swoich mięśni
udrzeć pod prąd tą stertę mokrych i nadpróchniałych desek, na dodatek z nami na pokładzie.
Bambusowe, przyciężkie wiosła też wyglądały do niczego.

Wschód rzeczywiście był romantyczny: różowe niebo odbite w spokojnej ale konsekwentnie zmierzającej
w swoja stronę wodzie, unoszone z nurtem lampki ofiarne, ludzie na brzegu, jedni wyśpiewujący mantry,
inni zabiegający o lepszą przyszłość przez kąpiel w uświęconej wodzie.
A jeszcze inni - już nie śpiewający ani się nie kąpiący się, tylko czekający, aż ktoś podłoży ogień pod stertę
drewna, na której ich położono.
Po przejażdżce łódką mieliśmy w planie dłuższą wycieczkę po ghatach, jednak trochę przeceniliśmy swoje
możliwości emocjonalne i po przejściu kilkuset metrów w okolicy stosów kremacyjnych skręciliśmy
w stronę miasta.

DSC08308.JPG



DSC08310.JPG



DSC08332.JPG



DSC08334.JPG



DSC08337.JPG



DSC08342.JPG



DSC08343.JPG



DSC08346.JPG



DSC08347.JPG




Dodaj Komentarz

Komentarze (16)

tiktak 15 marca 2020 12:41 Odpowiedz
Nie wiem czy jest to powszechna opinia, ale wśród znanych mi osób, nawet tych, które mają trochędoświadczenia podróżniczego, Indie uchodzą za niekoniecznie najłatwiejszy kraj do zorganizowaniasobie samodzielnej podróży - bo dużo ludzi, bo brud, bo opóźnienia w komunikacji, bo duże odległości itd. itp.Nie mieliśmy ochoty na doświadczenia w typie "off-road" - zrezygnowaliśmy więc z oglądania "prawdziwych Indii" na rzecz widoku "przez szybkę".Zamiast ciekawych hosteli w ciekawych miejscach - hotele z gwiazdkami, zamiast integracji z miejscową ludnościąw autobusie kursowym - wynajęty samochód z kierowcą.Koleje Indyjskie były, ale też niestety: pierwsza klasa, więc żadnych emocji.Do tego wszystkiego - jeden samolot i plan podróży gotowy.Zapowiadało się zatem łatwo, lekko i przyjemnie, całość biletów kolejowych i lotniczych, hoteli i usług kierowców za 620 EUR/os.Po kolei, dzień za dniem:* Przylatujemy do Delhi i od razu ruszamy samochodem do Jaipuru* Zwiedzamy Jaipur* Jedziemy rano do Pushkar, potem o Udaipuru* Okolice Udaipuru: Nagda i Eklingji i w końcu sam Udaipur* Jedziemy do Ranakhpur, który też trzeba zobaczyć a potem do Jodhpur* Zwiedzamy Jodhpur i jedziemy z powrotem do Jaipuru* Z rana okolice Jaipur a potem po drodze do Agry: Abhaneri i Fatehpursikri* Zwiedzamy co się da w Agrze* Rano żegnamy się z kierowcą i pociągiem jedziemy do Jihansi, tam witamy się z innym kierowcą i jedziemy zwiedzać Orchę a potem droga do Khajuraho.* Zwiedzamy Khajuraho - świątynie zachodnie a potem wschodnie, wsiadamy do samolotu do Varanasi, w Varanasi czeka kolejny kierowca i wieczorem wybieramy się nad Ganges na Aarti.* Rano pływamy po Gangesie, potem oglądamy co się da w Varanasi, jedziemy zobaczyć Sarnath a wieczorem pożegnanie z kierowcą i wsiadamy w pociąg do Delhi.* Noc w pociągu, rano w Delhi kolejny kierowca, zwiedzamy miasto, potem na cztery godziny do hotelu i koło północy - lotnisko i samolot do domu.No i w sumie było i łatwo i przyjemnie.Żeby jednak było lekko, na sumieniu zwłaszcza - o to już jednak trochę trudniej.
arturro 18 marca 2020 20:39 Odpowiedz
Moja dziewczyna - wyjątkowo twardy krytyk - właśnie stwierdziła, że tak ładne zdjęcia, że myślała, ze są z National Geographic.
pestycyda 27 marca 2020 17:19 Odpowiedz
@TikTak, dziękuję :) wniosłeś w moje cztery ściany dużo radości :) Czekam jeszcze na bezczeszczenie świątyń :D
nenyan 29 marca 2020 16:42 Odpowiedz
@TikTak przeczytałam całą Twoją relację z zapartym tchem i niegasnącem uśmiechem na ustach :D masz świetne lekkie pióro (klawiaturę?)
eskie 18 kwietnia 2020 18:12 Odpowiedz
ostatni obrazek aby właściwy?
tiktak 20 kwietnia 2020 19:19 Odpowiedz
Nie wiem. A co mu dolega?
katka256 17 czerwca 2020 05:08 Odpowiedz
@TikTak a gdzie ciąg dalszy?Bardzo lubię Twoje relacje
tiktak 5 października 2020 18:47 Odpowiedz
Dziękuję:) To w takim razie biorę się do pracy.Przerwa była spowodowana kumulacją prac wszelkiego rodzaju, tak w trybie zdalnym jak i bliskim.Dotarliśmy zatem do Agry w nienajlepszych humorach - Parveen miał nos spuszczony na kwintę, bo właśnieposłyszał w radio, że wirus nie zamierza jednak Indiom odpuścić a my, bo przyszło nam do głowy, że może trzebacałą wycieczkę czym prędzej przerwać, wracać do Delhi a potem szybko do domu.Póki można.Po raz pierwszy w hotelu dane nam było zobaczyć atrybuty epidemii: pojawiły się maseczki, płyn do dezynfekcji i oświadczeniado podpisania - że ma się dobre samopoczucie i że nie spędzało się czasu w towarzystwie osób którym coś dolega.W telewizji mówili coś o grupie turystów z Włoch, u których pojawiły się zachorowania - całe towarzystwo wyekspediowano gdzieśpod granicę chińską i zamknięto w szpitalu wojskowym.Pewnie pogrążalibyśmy się coraz głębiej w atmosferę rezygnacji, dekadencji oraz upadku i ostatecznie zawrócili do Delhi, gdybynie napotkana przy recepcji grupa Węgrów.Miny mieli raźne, humor wyraźnie im dopisywał, stwierdzili, że: Tere fere Kuku, meghajolunk és nem lövünk, mert nem gombócot vagy mást akarunk enni, hanem azt, hogy ízletes és fáj a gyomrunk, co znaczyło prawdopodobnie, że prędzej się pozarażają w domu niż tutaj, więc się nie przejmują i jadą dalej.Trochę nas to podniosło na duchu.Na drugi dzień okazało się też, że informacje o ilości zachorowań, które miał Parveen były cokolwiek z Księżyca,więc o problemach epidemiologicznych udało się na dobrych parę dni całkiem zapomnieć. Robienie zdjęć w Agrze absolutnie nie ma sensu.Miejsca, które są ładne a nawet: bardzo ładne, jak Taj Mahal czy Czerwony Fort są tak dokładnie obfotografowane z każdejstrony, że szkoda się powtarzać.Z kolei miejsca brzydkie a nawet: bardzo brzydkie szkoda uwieczniać, no bo są brzydkie.Trochę pośrednia w urodzie jest dzielnica Taj Ganj - i tam wybraliśmy się po południu, już po zaliczeniu punktów obowiązkowych.W okolicach wejść do Taj Mahal nic tu ciekawego nie ma - stragany z pamiątkami i punkty gastronomiczne, gdzie można sięotruć czym kto tylko zechce. W miarę oddalania się od nich robi się coraz brzydziej i ciekawiej oraz pojawiają się punkty handlowo-usługowe dostosowane do potrzeb mieszkańców.Jest zatem producent garnków, spawacz, który na chodniku naprawia skutery i tuk-tuki a obok niego urzęduje golibroda.Najporządniej wygląda biznes astrologa: dach, ławeczka dla klientów, krzesełko, kontuar i kolorowy szyld.Brakuje jednak interesantów, więc astrolog, wystrojony w girlandę ze sztucznych kwiatów, śpi.Są też fastfoody. Najczęściej oferują samosy - pierogi nadziane warzywami usmażone na głebokim oleju.W naszym fastfoodzie samos kosztował 5 rupii, kupiliśmy kilka sztuk, za talerzyk robi wysuszony i uformowany liść,chyba z bananowca.Chwilę później, zaraz po nas, przyszła krowa i też wzięła sobie parę samosów, ale już bez płacenia.Kilka przecznic dalej handel zaczął powoli zanikać, ulice zrobiły się mało poręczne, więc też przestały się kręcić po nich tuk-tuki.Widać było, że to już rejon przede wszystkim mieszkalny.Chociaż w drzwiach, na ganeczkach, można było zobaczyć panie w kolorowych sari, dzieci na ulicy dokazywały całkiem wesoło,to tutaj było jeszcze brzydziej.Wszystko za sprawą przeprowadzonych prac porządkowych, które najwidoczniej zupełnie nie pasują do tutejszej tradycji.Otóż: ktoś wpadł na szalony pomysł, aby wyczyścić rynsztoki biegnące po obu stronach ulicy.Jak postanowił, tak zrobił - ich zawartość w postaci szarobrunatnej mazi została zgromadzona na boku i oczekiwała pewnie na wywózkę.Nikt się jednak tym specjalnie nie przejął i wkrótce rowery, skutery, krowy i ludzie roznieśli cuchnące błocko na wszytkie strony.Co chwilę jakiś pędzący szalony jednoślad rozpryskiwał je dodatkowo na ściany i schody domów.Potem wlazło w to wszystko stado krów, a gdy sobie poszło - przyszło drugie stado i też dodało coś od siebie.Doszliśmy do wniosku, że tutaj jest już dostatecznie brzydko, że w stu procentach zaspokoiliśmy swoją ciekawość izawróciliśmy, żeby znaleźć ulicę, na której będą tuk-tuki, żeby któryś zawiózł nas do hotelu.
katka256 5 października 2020 19:40 Odpowiedz
@TikTak długo kazałeś czekać :), mam nadzieję, że u Was wszystko dobrze i teraz relacja już z górki.Czekam na dalej
sudoku 6 października 2020 14:55 Odpowiedz
Rzeczywiście klawiatura jest Ci lekką.Niby nie miały to być "prawdziwe" Indie, ale jednak co chwilę czytam, że "zorganizowane wycieczki rzadko tu docierają". Czyli jednak prawdziwe.
tiktak 8 października 2020 13:00 Odpowiedz
Poza chwilową frustracją w Agrze i prześladującą nas później parą Włochów, nie odczuliśmy w żaden sposób skutków rozpoczynającej się epidemii.Choć pewnie znów szczęścia mieliśmy więcej niż rozumu, bo trzy dni po powrocie do domu zostały zamknięte granicei odwołane wszystkie loty.Wcale mi z tą klawiaturą lekko nie jest :roll: i wytwarzam więcej skreślonego niż napisanego tekstu.==============================================================================Dzień w Agrze okazał się dość bezowocny, jeśli mowa o krzywdzeniu ludzi, zaledwie ze trzy, cztery osoby i to tylko o świcie,przed wejściem do Taj Mahal.Pierwszy był samozwańczy przewodnik, który koniecznie chciał nam pomagać w kupieniu sobie biletów, odebraniu przysługującej dobiletu butelki wody mineralnej, wejściu przez bramkę itd. itp.Nie było ludzkiej siły, żeby się go pozbyć, wręczone 20 MPH tylko rozochociło go i dalej dreptał za nami cierpliwie.Wydawało się, że nic nas już nie uratuje, gdy w pewnym momencie, przerywając niekończący się monolog nt. Shah Jahana,Ela zadała pytanie, przez roztargnienie - po polsku.Przewodnik przestał na chwilę kłapać i zaczął zastanawiać się, co też od niego mogą chcieć.Przystąpiliśmy do kontrataku:- A ile żon miał ten Shah Jahan?- A czemu innym nie chciał postawić też takiego fajnego grobowca?- A czy w Taj Mahal są organizowane koncerty?- A czy to wypada, skoro to grobowiec?Wszystko po polsku.Natręt z niepewnym uśmiechem zrobił krok do tyłu, potem jeszcze jeden i kolejny.Z bezpiecznej odległości pokiwał ręką na pożegnanie i tyle go widzieli.Wiwat mowa ojczysta!Z następnymi zawodnikami szło już jak z płatka:- You are a guide? Great! Bardzo nas interesują losy Taj Mahal w okresie kolonialnym. Zechcesz nam trochę o tym poopowiadać?- Czy to prawda, że tylko przypadek spowodował, że Brytyjczycy nie pozdzierali wszystkich marmurów, tak jak w Czerwonym Forcie?Jeżeli to nie pomogło, wystarczyło dodać jeszcze jakieś trzecie dobijające pytanie i przewodnik znikał.I na dodatek nie trzeba było poświęcać 20 MPH.Następny dzień okazał się zdecydowanie, zdecydowanie inny.Zanim słońce dobrze wzeszło, przynajmniej ze dwadzieścia osób patrzyło za nami z rozczarowaniem, niechęcią i pewnie trochę też i smutkiem.A my, co gorsza, nie czuliśmy się z tym źle.Widać było ewidentnie - postępujący z dnia na dzień proces zamiany serca w kamień zbliżał się do kresu.Unieszczęśliwionych przez nas ludzi łączyła profesja - bagażowy na dworcu kolejowym.Kończył się nam łatwy etap wycieczki, żegnaliśmy się z Parveenem, rano pociąg miał nas zawieźć z Agry do Jihansi.Parking przy dworcu został zaprojektowany tak, aby podróżujący nie zabierali ze sobą bezsensownie dużej ilości bagażu.Skonstruowano specjalny układ przegród i wysepek, ułożonych dokładnie w poprzek drogi od auta do terminalu.Jeżeli ktoś zabrał ze sobą plecak, to nawet mogło się mu tu podobać, bo krawężniki przy wysepkach miały z pół metra i możnasię było poczuć, jak na wycieczce w górach.Z walizkami na kółkach jest gorzej, bo najpierw trzeba się na wysepkę wyspinać, potem wedrzeć walizę, następnie, po drugiej stronie -spuścić walizę i zejść w dół.Choć dalej, tam gdzie są łańcuchy - ci z plecakami mają gorzej - górą i tak nie przejdą a spodem się nie przecisną.Pokonaliśmy zespołowo z dziesięć wysepek, wspierając się wzajemnie, podsadzając i podając do góry walizki.Gdy pokonywaliśmy ostatnią już przeszkodę w postaci przegrody z betonowych bloków za którymi już tylko kilkadziesiątmetrów marmurowej posadzki dzieliło od peronu - w naszą stronę ruszyli bagażowi, próbując wydrzeć nam z rąk przerzucaneprzez betonową zaporę walizy.Język ojczysty znów okazał się bardzo pomocny, twarze bagażowych wyrażały nie tylko rozczarowanie i smutek.Trochę się martwię, czy któryś z nich przez przypadek nie zrozumiał tego, co powiedziałem?W następnym odcinku relacji poprawię się i zacznę dołączać zdjęcia.
tiktak 14 października 2020 16:51 Odpowiedz
Dzień zbudził się w Khajuraho a planował zasnąć w Varanasi, więc rozciągnął siębardziej niż zazwyczaj.Na lotnisku miał czekać na nas kolejny kierowca, i czekał, choć trochę potrwało,zanim zorientowaliśmy się, że kartka z napisem: "Mr Teresa" dotyczy właśnie nas.Teresa to drugie imię Eli z paszportu, więc wykombinował on sobie, że skoro Elżbieta to "Mrs",to pewnie dalej musi być "Mr".Nieco za dużo miejsc do odwiedzenia sobie zaplanowaliśmy, jak na dwa tygodnie, więc trzebabyło się śpieszyć, tylko zostawić bagaż w hotelu i nad Ganges.Niby nie było aż tak późno, ceremonia Aarti, na którą chcieliśmy zdążyć startowała bodajże dopiero koło 19.00 ale kierowca twierdził, że po Benares za szybko jechać sięnie da.I miał rację, takiego galimatiasu ulicznego jeszcze nie widzieliśmy nigdzie na świecie.Podobno to dlatego, że w ponad milionowym mieście nie przewidziano żadnych miejsc postojowych.Dziwne, bo powszechnie wiadomo, że radość z jazdy jest uwarunkowana koniecznością wsiadania / wysiadania.Niektórzy tutaj, jak zauważyliśmy, robią to w biegu ale czasem jednak tak się nie da, jakiśtuk-tuk albo samochód staje na parę chwil - no i ruch w całej metropolii jest natychmiast sparaliżowany.Kierowca, młody chłopak, mimo oryginalnych rozwiązań komunikacyjnych, szczycił się swoim miastem.Mówił też, że bardzo się cieszy, że może mieszkać nad Gangesem, bo jak kiedyś umrze, to go tamwrzucą i dzięki temu ma niemal zapewnioną jakąś fajną reinkarnację.Wcześniej też była kilka razy okazja, żeby przekonać się, iż w Indiach religia trzyma sięmocno, również wśród młodzieży.Kumar stwierdził, że nad sam Ganges to dojechać się nie da, musimy szybko wyskoczyć z samochodu,jak nam powie kiedy, a jak wyskoczymy, to będzie czekał na nas jego kolega.On tymczasem będzie krążył po mieście, bo zatrzymać się, jak już wiadomo, nie ma gdzie.Nie za bardzo nam ten pomysł z kolegą pasował, przecież Ganges taki mały nie jest i na pewnosami będziemy potrafili rzekę wypatrzyć, no ale dobrze, pewnie ktoś potrzebuje 100 rupi...Po godzinie trąbienia nastąpiła chwila zero, samochód stanął jak wryty, w całym Varanasiklaksony od razu wzmogły się kilkakrotnie, kierowca krzykął "wysiadajcie!" - i wyskoczyliśmy.Natychmiast stało się jasne, że jeżeli w ciągu najbliższych kilku minut nie odnajdziemykolegi kierowcy, a raczej on nie odnajdzie nas, to przepadliśmy na amen i nas też tu kiedyśdo Gangesu wrzucą.Niech schowają się Chiny z porannym szczytem w Pekinie, niech schowa się Tokio z wieczornymipowrotami z pracy albo skrzyżowaniem Shibuya, co tam Rangun w największe buddyjskie święta!Tak zwarty i bezwzględny tłum nie występuje chyba nigdzie na świecie, poza Varanasi!No, może jeszcze w naszym kościele parafialnym, gdy wszyscy naraz tłoczą się do wyjścia.Każdy, nie zważając na nikogo i na nic zmierza w swoją stronę, każdy chce być pierwszyi ignoruje każdego. Trudno ustalić taktykę - czy ćwiczyć sztukę uników czy raczej, jakwiększość, postawić na frontalny atak.Uff, kolega-przewodnik znalazł się, urodzony w Benares czuł się tu jak ryba w wodzie,kiedy trzeba uskakiwał w bok, innym razem uruchamiał łokcie i parł do przodu.Wystarczyło pilnować widoku jego pleców, podążać tą samą trajektorią i naśladować taktykę.Ludzki potok od czasu do czasu nieco skręcał opływając tworzoną w ten sposób wysepkę.Wysepka też była ruchoma, jakkolwiek posuwała się znacznie wolniej, niż wszyscy.Tworzył ją człowiek, z mniejszą lub większą ułomnością.Pewnie już nie zapomnę czołgającego się inwalidy, z twarzą przy ziemi, brudnego i pokaleczonego.Otoczony stuprocentową obojętnością stopniowo posuwał się w stronę świętej rzeki.No może nie stuprocentową, wszyscy staraliśmy się, żeby go nie przydeptać.Wspomnienie teraz budzi pewne emocje, ale wtedy, w Varanasi? Proces zamiany serca w kamień zakończył się pełnym sukcesem i dobiegł końca.Na Ghatach też było tłoczno ale nie aż tak, jak na ulicach wiodących w ich stronę.Zbierający się pod wieczór ludzie to w większości pielgrzymi ale też i turyści.Aarti można oglądać z wody, jeżeli zapakujemy się na łódź albo z brzegu.Wybraliśmy drugą wersję, za 100 rupii wpuszczono nas na balkon przylegającego do brzegu domui wszystko było doskonale widać.Po chwili dołączyli do nas, niewidziani od kilku godzin Włosi, potem włączyły się rozstawionewzdłuż brzegów głośniki i wszelki hałas został zagłuszony, na najbliższe dwie godziny,przez monotonne mantry.Dźwięki modlitw zaczęły przetaczać się wzdłuż brzegów, nieść po wodzie, atmosferastawała się cokolwiek podniosła.Tak się jednak składało, że jedni przybyli tu aby się pomodlić, inni byli na wczasach i chcielipopatrzeć na ciekawe widowisko a jeszcze inni byli w pracy.Zjawił się pracujący człowiek i zaproponował puszkę z colą i jeśli wola taka, to jeszcze coś do przekąszenia.I tak nastrój ze świątynno-modlitewnego zmienił się w stadionowo-jarmarczny, na nic się zdały niezmienniepędzące po wodzie i odbijające się na ghatach podniosłe mantry.Człowiek ten zjawił się na naszym balkonie kilka minut później jeszcze raz, w jednej ręce miał tą samą puszkę, tylko trochę pogiętą a drugą dłonią znacząco rozmasowywał sobie guz na czubku głowy.Widać cola musiała stoczyć się jakimś cudem z balkonu i trafiła na poprzedniego właściciela.Co było robić, przeprosiłem, kupiłem napój jeszcze raz i wypłaciłem 100 rupii odszkodowania. PS. Jeżeli nie widać zdjęć, to znaczy, że pew nie jeszcze ich nie dołączyłem. Ale dołączę.
katka256 28 października 2020 05:08 Odpowiedz
Iran, a teraz Indie z Tobą, super się czytało i "podróżowało". Oby udało się kolejną wyprawę odbyć
pestycyda 2 listopada 2020 11:43 Odpowiedz
Dziękuję za kolejną świetną relację :) Oby do jak najszybszego spotkania przy następnej!
smolny 27 grudnia 2022 23:08 Odpowiedz
Ciekawa relacja. Właśnie planuję podróż po Indiach i zastanawiam się nad prywatnymi kierowcami. Na razie trafiłem na same agencje. Możesz podać namiary na kierowców, z którymi podróżowałaś?Mieli własne plany zwiedzania czy wszystko wg Twoich wskazówek?
smirek 28 grudnia 2022 12:08 Odpowiedz
@smolnyKorzystałem z usług jednego z kierowców polecanych przez autora tej relacji. Ja również mam pozytywne doświadczenia. Zrobiliśmy z Parveenem sześciodniowy objazd na trasie Delhi - Alwar - Jaipur - Agra - Vrindavan - Delhi. Plan zwiedzania był nasz, Parrveen miał do niego pewne sugestie, zazwyczaj słuszne. Jest dobrym kierowcą, posługuje się podstawowym angielskim i generalnie też mogę go z czystym sercem polecić. Szybko odpowiada na wiadomości przez What'sApp. Kontakt do niego to:PARVEEN KUMAR PHONE NO: +919811043557