0
Raphael 3 maja 2020 11:58
Image
Bernāti, latarnia morska

Powrót do auta plażą. Szeroka, piękna i pusta. Do dziś nie wiem czy pusta dlatego, że generalnie kurlandzkie plaże okazały się dość pustawe, czy dlatego, że mimo słonecznej pogody i ładnego nieba, wiał mocny, nie zachęcający do plażowania wiatr.

Image
plaża w Bernāti

Po ożywczym spacerze jedziemy dalej. Okolica jest… dosyć pusta Zbliżając się kolejnego punktu wyprawy, do Lipawy, największego miasta Kurlandii, gęstość zabudowy wzrasta powoli, powolutku. Nie ma czegoś takiego, czym jest na przykład Zabierzów dla Krakowa. W Kurlandii jest inaczej, jest kilka wiosek po kilka chałup każda, a potem bach… prawie 80-tysięczne miasto.

Jeśli chodzi o atrakcje Kurlandii, Lipawa (Liepāja) opisywana jest zwykle jako tzw. must-see. Jej poznawanie zaczynamy od centrum. Parkujemy koło sali koncertowej „Wielki Bursztyn” (Lielais dzintars), i to zgodnie z duchem forum 4 Free, gratis (56.512109, 21.010063). Centrum nie powala na kolana, a obejście sztandarowych atrakcji nie zajmuje dużo czasu. Katedrę św. Trójcy (Svētās Trīsvienības katedrāle) zastajemy zamkniętą, a wokół trwają prace przy jej elewacji. Plac Różany (Rožu laukums) znany jest chyba tylko z tego, że rosną na nim róże. Fakt, ładne. Zegar bursztynowy (dzintara pulksteni), zainstalowany nad kanałem, parę kroków od naszego parkingu, okazuje się być nie zegarem, ale raczej czymś jakby rzeźbą, klepsydrą zapełnioną bursztynami. W tym samym kanale przycumowana jest mini-gratka dla fanów militariów – niszczyciel min M03 Namejs. Okręt ten pozyskano z Niemiec, aktualnie służy celom szkoleniowym. Ogólnie, tak sobie.

Image
Lipawa, zegar bursztynowy

Po pierwszej fazie zwiedzania udajemy się na plażę. Jako, że powoli czuć presję czasu, to nie po to żeby plażować, ale jedynie celem rekonesansu. Plaża szeroka, za nią pas standardowych wydm. Dzień był dość wietrzny i być może dlatego klasycznie rozumianym plażowaniem zajmował się mało kto. Co ciekawe, trochę ludzi porozkładało się na wydmach. Co trochę mnie zdziwiło, nie zauważyłem, ani żeby dla kogokolwiek był to problem, ani żeby w okolicy wejścia na plażę znajdowały się znane z Polski tabliczki „pasm wydm, obszar chroniony”. Być może mieszkańców Łotwy plus nawiedzających ją turystów jest na tyle mało, że władze nie uznały łażenia po i wylegiwania się na wydmach za ich zadeptywanie i niszczenie… a być może jeszcze tego nie zauważyły.

Image
Lipawa, plaża

Teraz jeszcze zakupy i jedziemy dalej, na północ miasta. Sporo osób za pewnego rodzaju fenomen Lipawy, za jej największą atrakcję, uznaje dzielnicę Karosta. Teren ten jeszcze za caratu, pod koniec XIX w. został pomyślany i zbudowany jako baza wojskowa. Po II wojnie światowej stacjonowała tam radziecka Flota Bałtycka, a dzielnica była de facto odrębnym, zamkniętym miastem. Obecnie dominują tam poradzieckie bloki mieszkalne, z reguły dosyć zapuszczone. Gdyby je wyremontować i zadbać trochę o otoczenie, byłaby całkiem fajna dzielnica mieszkalna. Bloki są bowiem poustawiane wbrew zasadom dziko-kapitalistycznej deweloperki, czyli nie „jeden na drugim”. Jest między nimi sporo miejsca, sporo zieleni. Presowieckie budownictwo stanowi mniejszość tkanki dzielnicy. Odnotować należy dwa starsze obiekty. Więzienie, które służyło carowi, a później partii. Obecnie jest tam muzeum. Drugim jest monumentalna cerkiew św. Mikołaja (Svētā Nikolaja katedrāle), wręcz niepasująca do swojego aktualnego otoczenia. Za tzw. komuny jej mury mieściły klub dla marynarzy Floty Bałtyckiej. Nasz „czasowy konsensus” pozwala jedynie na objazd dzielnicy i zrobienie kilku zdjęć wychodząc „na minutkę” z auta.

Image
Lipawa, Karosta, cerkiew św. Mikołaja

Image
Lipawa, Karosta, więzienie

Gdy patrzę teraz w notatki, aż dziw bierze, że na obejrzenie powyższych atrakcji miasta plus zakupy żywnościowe zeszło sporo ponad 3 godziny. Lipawa nie porwała mnie, może gdyby więcej czasu poświęcić na Karostę, może wtedy coś fajniejszego by z niej wyszło. A tak, najładniejszą i najciekawszą rzeczą w mieście okazał się być… świat widziany przez szyby „Wielkiego Bursztynu”… świat w kolorze bursztynowym. Na dole obiektu znajduje się mini muzeum (gratis) i lokal gastronomiczny (nie gratis). Warto wybrać się na pięterko, na którym są wejścia do sali koncertowej, co nas teraz nie interesuje, ale też ciekawie kolorowe widoki na zewnątrz. Wprawdzie ani widok nie jest rozległy, ani krajobraz porywający, ale kolorek niczego sobie.

Image
Lipawa, sala koncertowa „Wielki Bursztyn”

Image

Słońce wysoko na niebie sugeruje, że pora jest jeszcze wczesna, a tymczasem Lipawę opuszczamy przed czwartą po południu. A do kolejnego punktu, który w dodatku jest „trochę” nie po drodze do naszego miejsca noclegowego, mamy jakieś 100 km… do tego wiadomo, że po drodze coś tam ciekawego jest.

Pierwsze „po drodze” ułożyło się idealnie, bo leży dokładnie na trasie. Zresztą jechać specjalnie aby zobaczyć to miejsce, to byłby średni pomysł. Aizpute, bo o nim mowa, ma do zaoferowania leżące tuż przy głównej drodze ruiny zamku Kawalerów Mieczowych z przełomu XIII/XIV w. Z początku była to przydrożna strażnica złożona z wieży i murów, a także miejsce odpoczynku w drodze. W XV i XVI w. wzdłuż murów wzniesiono dwa skrzydła i założenie nabyło cech rezydencjonalnych. Można zatrzymać się na przysłowiowe pięć minut, wdrapać na górkę z tymiż ruinami, zrobić kilka fotek i jechać dalej. Wstęp darmowy, a precyzując, raczej zakazany. Ruiny grożą bowiem zawaleniem, o czym informuje stosowna tabliczka. Całość można jednak zobaczyć w miarę dokładnie z samego zamkowego dziedzińca, czyli nie wchodząc do zabudowań.

Image
Aizpute, ruiny zamku Kawalerów Mieczowych

Niedaleko Aizpute leży miasteczko Kazdanga, a mapa mówi, że jest tam pałac – czemu by więc nie podjechać. Ten neoklasycystyczny pałac z początku XVIII w. jest wymieniany wśród najistotniejszych stylowo pałaców Kurlandii. Trzeba przyznać, że sam w sobie brzydki nie jest, chociaż widać trochę ogólnego zapuszczenia w jego otoczeniu. Szczególnie nieciekawie robi się za tylną fasadą. Jakieś rozlatujące się domki kempingowe, sypiące się betonowe boisko do koszykówki i szopa na drewno pokryta eternitem. W sumie pałac to wartościowy zabytek, ale ogólne wrażenie wywarł słabe, zero ochów achów, zero klimatu, może to przez otoczenie… jedziemy dalej.

Image
Kazdanga, pałac

Image
… jego zaplecze

Zanim osiągniemy topową atrakcję dnia, trzeba się będzie jeszcze troszkę pomęczyć – nawigacja kieruje bowiem na szutrówkę. Naczytałem się wcześniej, że litewskie i łotewskie szutry to klasa sama w sobie. Szerokie, równe, gładkie i spokojnie można „cisnąć”. Albo nic z tych rzeczy, albo trafiałem na same wybrakowane. Już pierwsza „próba szutru”, tuż na północ od Kazdangi, wzbudza moje wątpliwości. Albo dziury, które trzeba omijać slalomem wlekąc się 10-20 km/h. Albo nieco gładsze odcinki, z których po rozpędzeniu się, leci grad kamyczków, że o tumanach kurzu nie wspomnę. Po kilku minutach tego typu atrakcji, zawracam auto do głównej drogi i kosztem nadłożonych 10 km cieszę się solidnym asfaltem.

Teraz top dnia! Kuldyga (Kuldīga).To niewielkie miasto, położone mniej więcej w centrum Kurlandii może poszczycić się dwoma atrakcjami, które są „naj” w całej Łotwie. Obie to wodospady, to one nas ściągają w to miejsce. Na rzece Windawie (Venta) usadowił się wodospad Ventas Rumba, najszerszy w całej Europie. Wysokością wprawdzie uznania nie ma prawa zdobyć, bo ma maksymalnie 2 metry, za to długość wywołuje cmoknięcie uznania: 250-270 m (pewnie w zależności od poziomu wody). Drugi wodospad jest z kolei najwyższym w kraju. Spada sobie w nurcie rzeki Alekšupīte i mierzy zawrotne 4,5 m wysokości… dla nas to raczej ciekawostka niż rekordzista.

Image
Kuldyga, Ventas Rumba

Nieco w cieniu wodospadu jest kolejna „najka” miasteczka. Jest nią najdłuższy ceglany most w Europie, jego długość to 164 m. Zbudowano go w 1874 r. z myślą, żeby był na tyle szeroki, aby mogły się na nim wyminąć dwa powozy. Zresztą po dziś dzień z powodzeniem używany jest jako dwupasmowa droga. Turystów przyciąga pewnie nie sam z siebie jako most, ale jako dobry punkt widokowy na wodospad.

Image
Kuldyga, ceglany most

Atrakcje miasta da się pewnie obskoczyć i w kwadrans, wszędzie jest blisko. Nam schodzi godzina. Ta Kuldyga po prostu jakoś urzeka. Nie licząc sztandarowych punktów obowiązkowych, uwagę przyciągają wymuskane, zadbane domy, czy to kamienice, czy zabudowa drewniana. Na lewym brzegu rzeki fajne chwile można też spędzić w małym parku. Po prostu urokliwe miasteczko, warto go poczuć, nic w nim nie-porobić, po prostu pobyć w nim.

Pora jest na tyle późna, że zmęczenie daje się powoli we znaki… a do noclegu jeszcze godzina drogi. Więc jedziemy, chłoniemy piękne kurlandzkie pustki, czyli pola, lasy, łąki. Choć na nocleg dojeżdżamy koło ósmej „wieczorem”, to wieczoru jakoś specjalnie nie widać, a zachód słońca ma nastąpić dopiero „późno w nocy”.

czas przejazdu:
Święty – Bernati: 0:40
Bernati – Lipawa: 0:40
Lipawa – Aizpute: 0:40
Aizpute – Kazdanga: 0:10
Kazdanga – Kuldyga (via Aizpute): 1:00
Kuldyga – Ulmale: 1:00


.7. Windawa i dużo lasu

Puściusieńko… czyli Ulmale welcome to. Po dniu wypełnionym jazdą, zwiedzaniem i gonieniem czasu przyszedł dzień bez spoglądania na zegarkię. We wspomnianej miejscowości spędzamy dwie noce z nastawieniem na odpoczynek i plażowanie. Zresztą do niczego innego ta miejscówka się nie nadaje, a stwierdzenia tego nie należy odbierać jako zarzut, ale jako… stwierdzenie, tak po prostu. Atrakcji turystycznych żadnych, nawet domów tylko tyle, co kot napłakał, do tego jeden od drugiego oddalony o hen, hen, daleko za polem. Jednym słowem, fajnie. Plaża także jest puściusieńka… w lewo jak okiem sięgnąć nikogo, w prawo jak okiem sięgnąć nikogo. W ciągu prawie całego dnia spędzonego na wylegiwaniu się w promieniach słońca i kąpielach w falach Bałtyku naliczyłem nie więcej niż 10 osób. Nieco po lewej, czyli na oko tak z 500 m dalej, na godzinkę rozłożyła się jakaś parka. Troszkę dalej po prawej, tak na granicy możliwości wzroku, kilka osób wskoczyło popluskać się w orzeźwiającej wodzie. Poza tym dwójka zapaleńców z plecakami z całym turystycznym dobytkiem maszerowała sobie przez plażę. Pomimo dosyć mocnego wiatru, z powodzeniem udało się rozłożyć, poopalać, wykąpać. Słońce i temperatura sprzyjały, jeszcze wieczorem (po łotewsku to raczej popołudnie) termometr wskazywał 25 stopni. Wybrzeże na tym odcinku jest klifowe. Klif w najwyższym miejscu osiąga ponoć 16 m. Plaża niezbyt szeroka, szczególnie w porównaniu do dotychczasowych litewsko-łotewskich doświadczeń plażowych.

Ciekawostka. Już w Polsce dowiedziałem się, że okoliczna miejscowość Jurklane nazywana jest „drugą Połągą”. Przejeżdżając koło niej dwa razy, nie zauważyłem jednak niczego kurortopodobnego. Może faktycznie domków było odrobinę więcej niż w innych wsiach… ale wciąż Jurklane odbierałem jako kolejną kurlandzką wioskę. Ciekawe czy coś przegapiłem?

Image

Image
Ulmale, plaża

Po dniu lenistwa… w drogę. Lasy, pola, poza tym standardowo – pusto. Im bliżej kolejnego punktu wyprawy, Windawy, tym więcej pól i łąk, a mniej lasu. Nie specjalnie widać jakieś większe skupiska ludności, za to widać… bociany. Wydawać by się mogło, że ojczyzną bocianów jest Polska (jeden pazerny przyczepił się nawet do zrzeszającego następców Małysza polskiego stowarzyszenia sportów zimnolubnych). Ilość tych stworzeń na Łotwie, zdaje się być jednak wielokrotnie większa, a w kategorii ilość boćków na 100 tys. mieszkańców, albo na 1 km kwadratowy, usunąłbym „zdaje się”. Jest tego pełno, ludźmi się nie przejmują. Latają wte i wewte, wyszukują sobie coś tam po polach, klekoczą, potrafią spacerować po głównej drodze, jakby wszystko miały w… dzióbie. Jeden taki próbował nawet lotem koszącym odeprzeć polską „inwazję” na Kurlandię, co w przypadku sukcesu mogłoby się skończyć niemiło – i dla niego, i dla samochodu, a może i dla jego pasażerów. W Norwegii mają znaki „uwaga, renifery!”, w Australii „uwaga, kangury!”, na Łotwie powinni poustawiać „strzeż się bociana!”.

Bez strat w ludziach i w sprzęcie dojeżdżamy do drugiego największego miasta Kurlandii. Windawa (Ventspils) ma kilka atrakcji… dosłownie kilka. Pierwszym miejscem zaznaczonym do zwiedzenia w mieście jest klasycystyczny rzymskokatolicki kościół Świętego Krzyża (Svētā Krusta baznīca). Nie jestem zwolennikiem robienia na siłę atrakcji z kościołów. Kościół ten owszem, jest zabytkowy, na fasadzie greckie kolumny, a w środku ładny, bez przesady zdobiony ołtarz. Ale całościowo, to i tak jakiegoś zachwytu nie wywołuje. Kościół jakich wiele. Jeśli jest się po drodze (tutaj), można zajść na chwilę, zrobić kilka zdjęć, a jeśli ktoś ma duchową chęć, pomodlić się.

Image
Windawa, kościół Świętego Krzyża

Jako najważniejszy zabytek i największa atrakcja miasta wymieniany jest zamek Kawalerów Mieczowych z XIII w., wielokrotnie przebudowywany. Rzut oka z linii kas sugeruje jednak, że nie ma sensu płacić 3€ za bilet wstępu. Ot, spory pałac, który kiedyś był zamkiem, a teraz wyglądem przypomina większą kamienicę. Może gdyby wcześniej wiedzieć, że w środku na turystów czekają, cytuję z pamięci za jakąś stroną, „fenomenalne freski z XV w.”. Może…

A teraz nad morze. Jedziemy dalej, zobaczyć ujście rzeki Windawy (Venta) i przejść się po falochronie. Zajeżdżamy na duży, darmowy parking (57.397111, 21.533269). Tuż przy nim, na podporach, umieszczono dwa rybackie trawlery, Azova (zbud. 1967) i Grots (zbud. 1973). Na ich pokład można sobie wejść, przyjrzeć osprzętowi, przez okienka pooglądać kabinę „pilota”. Wejście do pomieszczeń i pod pokład niestety jest zamknięte. Trochę szkoda, że dopiero niedawno doczytałem, że w mieście mają jeszcze jeden statek wystawiony do zwiedzania w tej formule. Statek-pilot Rota (zbud. 1967). Ten nie znajduje się jednak obok pozostałych dwóch, ale stoi w okolicach zamku (57.393788, 21.548338).

Image
Windawa, „Azova” i południowy falochron widziane z trawlera „Grots”

Południowy falochron ma jakieś 700-900 m długości i wraz ze swoim północnym odpowiednikiem chroni ujście rzeki stanowiące drogę wodną do tutejszego portu. A port należy do najważniejszych na Bałtyku. Odbywa się też z niego transbałtycki transfer towarów do/ze Szwecji. Na etapie planowania całego wyjazdu, jedną z myśli było zapakowanie się z autem właśnie w Windawie i przepłynięcie promem do Nynäshamn, a dalej objazdówka po Szwecji, może i po Norwegii… ale to innym razem, kiedyś. Falochron z powodzeniem może robić za miejsce spacerów i łapania jodu. Jest też na nim kilka ławek, między innymi jedna z szerokim widokiem, na samym końcu falochronu, pod latarenką mającą pomóc statkom wejść do portu. Określeniem oficjalnym „latarenka” raczej nie jest. Nie jestem pewien czy umieszczone na końcu falochronu wieżyczki, wyposażone w światła nawigacyjne, to w oficjalnym, morskim języku nabieżnik, główka wejściowa, czy jeszcze jakoś inaczej? Ale wiadomo o co chodzi.

Image
Windawa, latarenka na końcu południowego falochronu

Charakterystycznym, a może nawet najbardziej charakterystycznym elementem Windawy są… krowy, konkretnie pomniki krów. Jedna jest na falochronie. W całym mieście jest ich sporo, można nawet zabawić się w „znajdź wszyskie krowy”, ale trzeba by mieć na to więcej czasu niż tylko kawałek dnia. Windawskie krowy zainstalowały się w 2002 roku, gdy w mieście odbyła się „Parada Krów”. Wszystko wskazuje na to, że event taki polega na umieszczeniu w przestrzeni publicznej dużej ilości dziwnie umalowanych, bardziej lub mniej realnych, odzwierciedleń krowy jako takiej. A co jest jego celem? Nie wiem, może tak zwana sztuka?

Image
krowa na falochronie…

Image
… nad rzeką

Po falochronie był plan, żeby odnaleźć coś, co nazywane jest muzeum kotwic. Ale w sumie, kotwica jaka jest, każdy widzi, więc mając na względzie tą piękną pogodę, to gorące słońce, ten delikatny wiaterek i ten nadbałtycki piasek… wygrywa plaża, wcale niekrótkie wylegiwanie się na niej i morskie kąpiele. W ten oto sposób na Windawę zeszło, wliczając zrobione przy opuszczaniu miasta zakupy w centrum handlowym „Tobago” (Trynidadu obok nie zauważyłem)… prawie sześć godzin. Mam wrażenie, że Windawę oceniłem trochę po macoszemu: zamek nie, kościoły nieciekawe, kotwice be. Z perspektywy czasu, nie zmieniłbym jednak „porządku zwiedzania” na inny – taki jak był pozwolił i na „zrealizowanie” kilku głównych atrakcji i na relaks.

Dalej w programie przejazd przez las, las, las na przylądek Kolka (Kolkasrags). Las bardzo ładny, dorodny, zielony, sosnowy, ale jedzie się i jedzie, i końca nie widać, a gdy wydaje się, że to chyba koniec, to dalej jest las, las i jeszcze trochę lasu. Wreszcie jednak docieramy. Stajemy na leśnym parkingu (gratis, 57.756737, 22.591322). Paręset metrów ładną plażą i już jest się na samym czubku Kurlandii. To, co mnie tam ciągnęło, to zdjęcia długiego, zwężającego się języka piachu, który wżyna się w morze rysując granicę zatoki Ryskiej. Przykładowe zdjęcie takiego języka można zobaczyć chociażby na Wiki. Rzeczywistość była trochę inna. Morze jednak „pracuje” i nie da się go ułożyć pod zdjęcia do pocztówek. Zastajemy język ucięty, i to w okolicach migdałków, czyli drastycznie. Trochę rozczarowanie, ale cóż.

Image
przylądek Kolka

Image
zamiast piaskowego języka trochę kamieni

Przylądek jest, w pewnym sensie, przełomem wycieczki. Osiągamy bowiem jej najdalej na północ wysunięty punkt i zaczynamy wracać „w dół”. Teraz jeszcze tylko jakieś 90 km i nocleg.

czas przejazdu:
Ulmale – Windawa: 0:45
Windawa – Kolka: 1:15
Kolka – Engure: 1:30


.8. Na południe

Słońce, błękit nieba, ciepło, a to wszystko nad Bałtykiem. Taka okazja nie trafia się zawsze. Po drodze do głównego punktu kolejnego dnia zatrzymujemy się na znalezionej na chybił trafił plaży. Po prostu tam gdzie z drogi widać było jakąś ścieżkę odbiegającą w las, ku morzu. Plaża szeroka, zejście łagodne, piasek taki, jakiego można się spodziewać nad Bałtykiem… fajnie bałtycki. Tym razem plażowanie nie ciągnie się jakoś strasznie bardzo długo (a jedynie długo). Z tyłu głowy gdzieś tli się myśl, że jesteśmy w tym dniu dopiero na początku drogi, która pewnie nie jest najdłuższym odcinkiem roadtripu, ale czekające atrakcje (atrakcja?) mają być zajmujące.

Image
dojście do plaży… gdzieś w Kurlandii (po lewej solidna sławojka)

Image
plaża na wybrzeżu zatoki Ryskiej

Gdy ostatnie bałtyckie plażowanie A.D.2019 jest już zakończone uderzamy w głąb lądu. A tam, uwaga, hit! … a konkretnie bagno... Ja wiem, że w słowie bagno nie zawierają się te wszystkie pozytywne emocje, które zwykle kojarzy się z czymś bardzo atrakcyjnym, z miejscem wyjątkowej urody, pocztówkowym pejzażem i fantastycznym krajobrazem, ale to konkretne bagno jest wyjątkowe. Dość powiedzieć, że na przybagienym parkingu znajduje się chyba więcej samochodów, niż naliczyliśmy dotąd na drogach całej Kurlandii (miast nie licząc). Jesteśmy w Parku Narodowym Ķemeri (Ķemeru nacionālais parks), u wrót miejsca zwanego wielkim torfowiskiem, czy wielkim bagnem. Po kilku minutach spaceru z parkingu przez niezbyt gęsty iglasty las, ścieżka rozdziela się. Jako, że wyznaczony szlak jest okrężny, to obojętnie jest czy w tym miejscu pójdzie się w lewo, czy w prawo. Po kilku kolejnych minutach las coraz bardziej rzednie i staje się niższy, aż w końcu całkowicie ustępuje, a teren z każdym krokiem staje się coraz bardziej podmokły. Już tylko gdzieniegdzie ośmielają się rosnąć małe, pojedyncze, liściaste drzewka, rzucone niczym zwiadowcy za linię przeciwnika. W odpowiednim miejscu zaczyna się infrastruktura w postaci drewnianych, szerokich kładek. Dzięki niej można sprawnie, suchą nogą, bez zastanawiania się nad trasą i bez niszczenia przyrody przejść przez bagnisko. Dalej trasa ponownie rozdwaja się, można zrobić kółko mniejsze, lub większe. Wszystko jest ładnie opisane, nie da rady się zgubić. Zdecydowanie wybieramy wariant dłuższy, warto. Kładki kluczą teraz między mniejszymi i nieco większymi, klimatycznymi bajorkami. Punktem kulminacyjnym trasy jest drewniana wieża widokowa, po wdrapaniu się na którą zyskujemy perspektywę i widok na „bezkres” bagien. Miejsce jest fenomenalne i wyjątkowe – dotąd tylko raz spotkałem się oko w oko z porównywalnym krajobrazem. Aż chce się tam być i chłonąć ten krajobraz, tą przyrodę. Całe większe kółko zajęło jakieś 1,5 godziny, z czego znaczna część na robienie zdjęć, albo po prostu stanie i gapienie się. Według Endomondo dłuższa pętla, od auta do auta, to 5,73 km. Z suchych faktów, do parkingu, który jest naszym punktem wyjściowym na bagna (56.916653, 23.465092), prowadzi szutrówka odbiegająca od drogi A10 Windawa-Ryga lub, jak kto woli, Tukums-Jurmala. Koszt parkowania to 2€ za dzień. Na obrzeżach parkingu dwie sławojki, mocno eksploatowane, co widać, słychać i czuć… przede wszystkim czuć.

Image
Park Narodowy Kemeri – wielkie torfowisko

Image

Image

Image

Image

Image

Ciąg dalszy wycieczki w tym dniu to dojazd na nocleg, prawie pod samą granicę z Litwą, oraz coś po drodze. Z tym cosiem prawie do końca nie było wiadomo, co by to miało być. W grę wchodziły wieża TV w Rydze, na którą zabrakło czasu w trakcie pierwszej wizyty w tym mieście, albo pałac w Jegławie, bo po drodze i ponoć ładny. Był jednak malutki problem – dzień długi, pogoda piękna, więc na plażę jednak zeszło sporo czasu, a bagna Kemeri swój też zajęły (nie żebym mówił, że to źle – to bardzo dobrze)… Suma summarum „coś” wyszedł bardzo przyziemny, czyli zakupy w hipermarkecie Rimi przy obwodnicy Rygi i dylematy typu w którą szparę upchnąć tą kolejną butelkę kwasu. Na A10 w Rydze trafiamy na spory korek – ruch normalnie jak w domu w godzinach szczytu, czyli prawie brak ruchu…. Na nocleg dojeżdżamy późnym wieczorem, chociaż nie na tyle późnym, żeby było już ciemno.

Jutro powiemy Łotwie do widzenia.

czas przejazdu:
Engure – bagna Kemeri: 0:45
bagna Kemeri – Ryga, CH „Spice”: 1:15
Ryga, CH „Spice” – Uzvara: 1:30


.9. Przez interior

Nie wspomniałem wcześniej o tym, jaka jest łotewska droga, którą dotarliśmy prawie pod samą granicę łotewsko-litewską, droga A7 z Rygi na południe, w kierunku Poniewieża. Nie wspomniałem, bo generalnie, nie ma o czym wspominać… okolice nie są porywające. Jedzie się przez lasy i dominujące w krajobrazie pola. Nie ma tego wrażenia pustki, ani monotematyczności krajobrazu, tych otaczających ścian lasu, jakie wznoszą się po obu stronach dróg w Kurlandii, czy tych pustych pól, przez które ktoś przerzucił asfaltową, też pustą, trasę. Semigalia, bo o takiej krainie teraz mówimy, ma trochę wiosek, zdecydowanie więcej niż w Kurlandii, zdarzają się i miasteczka. Spory jest ruch na A7, ale jesteśmy w końca na słynnej Via Baltica. Wszystko jedzie jednak płynnie i sprawnie, chociaż całość (lub prawie całość?) A7 „leci” nie czymś, co u nas nazywane jest autostradą, ale czymś, co można porównać z naszą „niezłą krajówką”. Wydawać by się mogło, że jeśli przy numerze drogi ktoś umieścił literkę „A”, to miał na myśli autostradę, ale tak naprawdę… to nie mam pojęcia co Łotysze mieli na myśli. Łotewski standard „A” określiłbym na drogę z jednym pasem w każdą stronę i dość szerokie asfaltowe pobocze. Od dróg, które na mapach mają „P” różni się chyba tylko szerokością pasa ruchu i tym, że pobocza, które widziałem przy „P”-etkach były albo symboliczne, albo ich nie było. Co ciekawe, i od łotewskich dróg „A”, i tym bardziej od „P”, często w bok odchodzą szutrówki, zarówno takie „niby-lepsze”, stanowiące drogi lokalne, jak i zwykłe szutry gdzieś w las, w pole, czy do domostw. Nie chciałbym, aby na podstawie tych obserwacji powstała jakaś jednoznaczna generalizacja, niemniej ja tak to odebrałem – łotewskie „A” to nasze DK, a „P” to DW.

Nocleg opuszczamy „nieco” później, niż wcześniej. Z tego tytułu odpuszczamy zamek w okolicznym miasteczku Bauska, który odpuszczony był także dnia poprzedniego (bo też było już późno) i kierujemy się prosto na Litwę. Prosto... a w zasadzie trochę bokiem, mniej więcej wzdłuż granicy, do wsi Rundale. Tam czeka nie lada atrakcja – największy, najpiękniejszy, najbardziej znany, najwspanialszy pałac w kraju, „łotewski Wersal”… do którego nie wchodzimy, bo pogoda się psuje i zaczyna padać. A co to ma do rzeczy, skoro pod dachem nie pada? Pałac ma ładne ogrody, które koniecznie trzeba też obejść, będąc tamże, a jak to robić w deszczu? Na szybko tylko krótki myk w trakcie pogodowego okienka i kilka zdjęć „zza płota”. Wiadomo – trzeba tu wrócić.

Image
Rundale, pałac

Gdy po jakimś czasie wjeżdżamy na Litwę, pogoda poprawia się. Niebo, chyba znając plan trasy, przychylnie zaprasza: wstąp wędrowcze, zatrzymaj się, nie pędź, pomyśl, zadumaj się. Najważniejszym tak zwanym not-to-miss dnia, w sumie nie tylko dnia, jest bowiem Góra Krzyży (Kryžių kalnas). Parkujemy (4F) i… w tym przypadku ciężko użyć określenia „idziemy zwiedzać”… no chyba, że jest na jakimś Chińczykiem, czy Arabem, kompletnie nieosadzonym w szeroko rozumianym kręgu cywilizacji łacińskiej. Zresztą na miejscu spotykamy i Azjatów, którzy sprawiają wrażenie, że są w jakimś muzeum rzeźby nowoczesnej. Swoją drogą, ciekawe jak bardzo my bylibyśmy daleko od ich kręgu kulturowego w trakcie wizytowania „ich” świątyń i miejsc kultu religijnego (osobiście nie miałem jeszcze okazji się przekonać). Każdy, każdy kto tkwi, lub choć trochę wywodzi albo identyfikuje się z „europejskim” kręgiem kulturowym w jakimś stopniu się zamyśli, przystanie, każdy w jakiejś części to miejsce przeżyje, a nie tylko zwiedzi. Owszem, miejsce to każdy może odebrać, może przeżywać nieco inaczej, w różnym procencie mieć do niego podejście religijne, kulturalne czy przewodnikowe, ale jestem przekonany, że każdy w jakimś stopniu się zamyśli, przystanie.

Image

Image
Góra Krzyży

W 1430 r. zbudowano tu kaplicę, ale tradycja stawiania krzyży urodziła się po powstaniu listopadowym. Za czasów sojuza kilkukrotnie podejmowano próby zlikwidowania tego miejsca kultu. Obecnie na wzgórzu i dookoła niego krzyży, większych, małych i mniejszych jest, ponoć, aż 150 tysięcy.

Image

Image

Dalej jedziemy na południe, aby zwiedzić Szawle (Šiauliai). Może i niesłusznie, ale miasto to będzie mi się kojarzyć z… zapachem fekaliów. Akurat na ulicach, którymi przejeżdżamy co kilkaset metrów pracują szambiarki z rurami wpuszczonymi do studzienek, co powoduje, że przez długi czas zapach utrzymuje się, powiedzmy, że jednolity. Uciekamy nad jeziorko o nazwie Talkša, bardzo możliwe, że sztuczne (parking tutaj). Na jego brzegu umieszczono żelaznego lisa (geležinė lapė), który zostaje na szybko obfotografowany… i pędem uciekamy do auta przed ulewą.

Image
Szawle, żelazny lis

Do ciekawych punktów miasta oprócz lisa należą też, ponoć, plac z kolumną, a jednocześnie zegarem słonecznym, zwieńczonym odlewem złotego chłopca (Saulės laikrodžio aikštė) i cerkiew Świętych Piotra i Pawła (Šv. apaštalų Petro ir Povilo cerkvė). Nie czekamy jednak na ustanie deszczu i jedziemy dalej.

Szawle drugiej szansy już nie dostanie, jest wiele ciekawszych miejsc. Godzinę drogi na południe jest jedno z nich. Cytowiany (Tytuvėnai). Gdyby nie ufundowany na początku XVII w. klasztor Bernardynów, o Cytowianach nikt dziś pewnie by nie słyszał. Dzisiaj całość założenia jest wprawdzie nieco zaniedbana, ale tylko nieco. W każdym bądź razie nie wpływa to nijak na wartość tego miejsca. Głównym obiektem zespołu architektonicznego jest kościół Matki Boskiej Anielskiej. Do jego środka udaje się zajrzeć jedynie przez kraty. Trochę szkoda, bo wnętrze mieści między innymi obraz Matki Boskiej, ponoć słynący z cudów. Wykończenie kościoła to miks baroku i gotyku. Do kościoła przylega klasztor. Część klasztorna to czysty renesans. Ściany wychodzące na dziedziniec wykończone są klasycznymi, nie przesadzonymi w rozmachu krużgankami. Najciekawszą i najbardziej moim zdaniem wyjątkową częścią zespołu jest mieszcząca się na dziedzińcu Kaplica Męki Pańskiej, zwana też Kaplicą Świętych Schodów. Wejście znajdującymi się weń schodami praktykuje się wyłącznie na klęczkach. Pokonujący je wierni raczej bardziej pielgrzymują, czy zbliżają się do Boga, niż „wchodzą” schodami. Na szczycie schodów znajduje się mała kapliczka z ołtarzem Ukrzyżowanego. Równolegle do świętych schodów, tuż za ścianą, znajdują się normalne schody, którymi można wejść na górę, jeśli ktoś jest niewierzący lub nie może użyć świętych schodów np. ze względów zdrowotnych.

Image
Cytowiany, kościół Matki Boskiej Anielskiej

Image
Cytowiany, kaplica Męki Pańskiej, święte schody

Image
Cytowiany, jeden z fresków na murach krużganków

Ogólnie, Cytowiany może i nie są miejscem, ze względu na które specjalnie wybrałbym się w podróż, ale oceniam je na miejscowość, ze względu na którą warto nadłożyć nieco kilometrów, jeśli jest się w bliższej lub dalszej okolicy.

Domknięciem programu dnia jest dojazd na nocleg w Poniewieżu, a po drodze zahaczenie o wieżę widokową Ziemi Szawelskiej (Šiaulės kalno apžvalgos bokštas). Wieża ciekawa, ładna, oddana do użytku w 2016 roku. Okolica też ładna. Sielskie, niewielkie spokojne pagórki, dużo zieleni lasu przeplatanej polami.

Image
wieża widokowa Ziemi Szawelskiej

czas przejazdu:
Uzvara – Rundale: 0:30
Rundale – Góra Krzyży: 1:15
Góra Krzyży – Szawle: 0:30
Szawle – Cytowiany: 1:00
Cytowiany – wieża widokowa Ziemi Szawelskiej: 0:40
wieża widokowa – Poniewież: 1:30


.10. Auksztota

Poniewież nie jest miastem, które potrafi zachwycić. Jest za to miastem, które nada się na nocleg w trasie, co skrzętnie wykorzystujemy. Położone centralnie w Litwie, na szlaku południe-północ, a także – co stosowane jest pewnie trochę rzadziej – na szlaku zachód-wschód. No, może nie tyle szlaku, co szlaczku. Szlaczek ten ma do zaoferowania kilka ciekawych miejsc, wprawdzie nie największego formatu, ale jednak… tak po prostu ładnych i ciekawych miejsc krainy zwanej Auksztota (Aukštaitija), czyli Kraj Górny… ale bez gór.

Wpierw kilka słów o Poniewieżu – jest największy w regionie, więc mu się należy. Poniewież (Panevėžys) jest fajny, bo… hm… ma duże hipermarkety i tanie samoobsługowe stacje benzynowe, a poza tym, jak już wspomniano, bo jest po drodze. Będąc na miejscu nie wypada jednak nie rozejrzeć się za jakimiś atrakcjami turystycznymi. Są nimi właściwie tylko kościoły, a można je zwiedzić o tyle szybko, że większość zwykle jest zamknięta… przynajmniej w trakcie roadtripu tak było. Wrażenie zrobiła cerkiew Zmartwychwstania Pańskiego (Viešpaties Prisikėlimo) z 1894 roku, jej bryła, jej styl. Świątynia ta powstała jako przycmentarna, jest drewniana, ma malowane na niebiesko ściany i wywołała we mnie wrażenie kwintesencji prawosławnego budownictwa. Jeżeli będziecie tylko przejazdem w Poniewieżu i nie chcecie poświęcić na miasto więcej niż dosłownie kilka, a razem z zaparkowaniem i dojściem kilkanaście minut, to z czystym sumieniem mogę polecić właśnie ten kościółek. Zaparkować można przy skrzyżowaniu ulic: 55.726652, 24.356556. Tuż przy parkingu jest spory plac, a na nim rzymskokatolicki kościół Trójcy Świętej (Švč. Trejybės). Kolejnym sakralnym zabytkiem jest rzymskokatolicka katedra Chrystusa Króla (Kristaus Karaliaus). Ta świątynia akurat była otwarta. Z zewnątrz prezentuje się, rzekłbym, poprawnie, w środku… też poprawnie: ładnie, ale nie powalająco. Neobarok i neoklasycyzm, dużo jasnych barw. Ostatnim z oglądniętych kościołów jest kościół św. Piotra i Pawła (Šv. apaštalų Petro ir Povilo). Wejście było zamknięte, a z zewnątrz, cóż, mało poruszający zbiór cegieł... a bardziej oficjalnie, to neobarokowa, najważniejsza świątynia Starego Poniewieża – tak przynajmniej twierdzi Wiki.

Image
Poniewież, cerkiew Zmartwychwstania Pańskiego

Image
Poniewież, kościół Świętej Trójcy

Image
Poniewież, katedra Chrystusa Króla

Image

Głód atrakcji nie został Poniewieżem nasycony, ruszamy więc dalej, na wschód, ku miastu Onikszty (Anykščiai). „Słynie” ono z kościoła z najwyższą wieżą na całej Litwie, ale jakoś nie wywołuje on na mnie efektu łał, położonego w okolicy muzeum konia, ale koń jaki jest, każdy widzi i labiryntu z krzaczków, w którym można się zgubić, ale przecież fajniej jest się odnaleźć niż zgubić. Tak naprawdę to bardziej w te okolice przyciąga to, co jest dookoła miasta, czyli atrakcje Oniksztyńskiego Parku Regionalnego (Anykščių regioninis parkas). W lesie, po prawej stronie rzeki Šventoji (to znana już nam nazwa), która przepływa przez Onikszty, rzucony jest głaz narzutowy o nazwie Puntuko brolis, czyli Brat Puntuka, o którym jeszcze będzie mowa. Efekt działalności lodowca, około 1,7 m wysokości, 6 długości, 4 szerokości. Jak na miejscową skalę, to coś wielkiego. Dla kogoś kto naoglądał się różnego rodzaju skał czy głazów, sam kamień nie zrobi pewnie piorunującego wrażenia. Natomiast miejsce, w którym się ulokował, jest całkiem miłe i przyjemne. Ładny las, wijący się strumyk, urokliwa ścieżka. W sam raz na coś innego niż „typowe” zwiedzanie czy nadmorskie opalanie. Zaparkować można jakieś 200 m od kamienia (55.509373, 25.071053).

Image
Puntuko brolis

Na przeciwnym brzegu rzeki kumulują się główne atrakcje okolicy. Chociaż od wspomnianego wyżej miejsca w linii prostej to jakieś 2 km, to aby tam się dostać trzeba objechać rzeczkę, przeprawić się mostem w mieście, i po około 15 km jest się na miejscu. Po drodze wypada zajechać pod ten słynny kościół w Oniksztach, ten z wysoką wieżą, i wyrobić sobie zdanie, czy się podoba czy jest taki sobie. Dojeżdżamy do niewątpliwie centrum turystycznego regionu – świadczy o tym chociażby ilość aut na parkingu (spokojnie, miejsce raczej zawsze powinno się znaleźć bez problemu), turystów, kijków do selfie. Ba! są nawet szkolne wycieczki. Parkujemy (55.484595, 25.058521) i rzucamy się w wir turystyki masowej… litewskiej turystyki masowej (należy pamiętać o skali).

Pierwszą rzeczą przyciągającą uwagę jest on, Puntukas. Wielki głaz, największy lub drugi największy na Litwie (spotkałem się z obiema wersjami). Jego mniejszego „brata” dane było oglądać godzinkę wcześniej po drugiej stronie rzeki. Wielki głaz to i wielkie zainteresowanie. W trakcie tego wyjazdu, na Litwie tylu ludzi, co przy tym głazie, widać było tylko na Górze Krzyży i w centralnych częściach plaż. Na głazie wyryte są płaskorzeźby twarzy dwóch litewskich lotników, Steponasa Dariusa i Stasysa Girėnasa. Bez dwóch zdań można ująć, że ten duet to, pod względem świadomości w narodzie, to litewski odpowiednik naszych Żwirki i Wigury. W 1933 r. panowie podjęli się próby przelotu bez lądowania z Nowego Jorku do Kowna. Ich samolot, zmodyfikowana Bellanca CH-300 Pacemaker, czyli jak na nasze czasy mała łupinka, rozbił się w lesie nad terytorium ówczesnej III Rzeszy (czy aby na pewno rozbił???).

Image
Puntukas

Atrakcją kalibru co najmniej porównywalnego do Puntukasa jest ścieżka w koronach drzew (medžių lajų takas), jedyna na Litwie. Od kamienia prowadzi ku niej wijący się przez małe wzgórze leśny chodnik i schodki. Przy chodniku stworzono parę miejsc edukacyjnych, w których można zapoznać się z życiem lasu, np. ze znaczeniem insektów dla leśnego ekosystemu, albo z formami dziuplowania miejscowego ptactwa. Wejście na właściwą „ścieżkę” jest płatne 1 €… i tu nachodzi mnie refleksja, czy budowle podobnego typu zlokalizowane w Polsce, Czechach, czy na Słowacji są aż 10 razy lepsze, fajniejsze, ciekawsze, że wejście na nie kosztuje circa 10 razy więcej. Na Litwie nie mamy wprawdzie widoku na góry, a kawałek do przejścia jest wprawdzie niewielki, na oko jakieś 200 metrów, ale w mojej opinii wystarczający do tego, do czego ścieżka jest przede wszystkim wymyślona, czyli do bliskiego przyjrzenia się koronom drzew. Konstrukcja zakończona jest wieżą widokową, która sama w sobie jest ciekawsza od widoku z niej – dookoła wszak lasy, lasy i pola. Osoby na wózkach inwalidzkich mogą skorzystać ze ścieżki w koronach drzew udając się na nią od „drugiej” strony, czyli nie chodnikiem od strony głazu Puntukas, ale wjeżdżając nań windą umieszczoną właśnie w wieży widokowej. Pod wieżą widokową umieszczone jest lokalne, „ścieżkowe”, centrum informacyjne mieszczące sklepik z suwenirami i z WC.

Przejrzysta mapka z planem orientacyjnym okolicy ścieżki znajduje się na stronie parku regionalnego.

Image

Image
ścieżka w koronach drzew

Top dnia zakończony, teraz tylko przejazd i atrakcje „po drodze”. Po drodze zauważamy jakiś bielący się, ładny obiekt. Okazuje się, że jest to dwór we wsi Burbiszki (Burbiškis). Przy polskiej nazwie miejscowości Wiki umieściła dopisek „hist.”, zresztą na miejscu też ciężko zauważyć coś, co na pierwszy rzut chwaliłoby się swoją nielitewskością. Z dwujęzycznych tablic informacyjnych, po litewsku i angielsku, dowiadujemy się, że dwór w obecnej formie powstał w 1853 r. i był własnością rodziny Venclovavičiai (Węcławowiczów). Potem kilkakrotnie zmieniał właścicieli. Obecnie jest tu restauracja i miejsce innego różnorakiego wydawania pieniędzy – można na przykład udać się do ekskluzywnej palarni pewnie równie ekskluzywnych cygar, albo zaaranżować polowanie.

Image
Burbiszki, dwór

Kolejne miejsce będące „po drodze” było upatrzone wcześniej. Dosłownie kilka minut jazdy i jesteśmy w idyllicznej, sfałdowanej przez lodowiec krainie pól, łąk i jezior. Przy drodze stajemy na parkingu, przy parkingu jest górka, a na górce jest wieża z widokiem… i z wiatrem chcącym urwać głowę. Znajdujemy się w Oniksztyńskim Parku Regionalnym na wieży widokowej nad jeziorem Rubiki (Rubikių apžvalgos bokštas). Z tabliczki przy wieży wynika, że wejście na nią wymaga posiadania „parko bilietus”. Na miejscu nie ma jednak ani kasy, ani kasjera, ani w ogóle nikogo. Jako, że w tym dniu kupowałem już za euro od głowy bilet na ścieżkę w koronach drzew, to ze samorozgrzeszeniem ducha uznałem, że nie ma się co cyrkolić i na wieżę marsz. Potem doczytałem, że bilet taki kosztuje 1 €, jest ważny pięć dni i chyba jest to ten sam bilet, który kupowany był celem wejścia na ścieżkę w koronach drzew. Co do widoku z góry, to wieża ta oferuje widok chyba najładniejszy ze znanych mi litewskich wież widokowych. Jest urozmaicenie, pagórki, pola, lasy i przede wszystkim jezioro Rubiki (Rubikiai).

Image
wieża widokowa nad jeziorem Rubiki


Dodaj Komentarz

Komentarze (6)

jerzy5 13 czerwca 2020 00:42 Odpowiedz
Świetna pomoc, dziękuje, ciągle ta trasa jest przedemna
tropikey 21 czerwca 2020 20:11 Odpowiedz
Po pierwsze, gratuluję świetnej, rzeczowej i bardzo pomocnej (i zachęcającej do wyjazdu) relacji.Po drugie, co do tego fragmentu:"W ten oto sposób na Windawę zeszło, wliczając zrobione przy opuszczaniu miasta zakupy w centrum handlowym „Tobago” (Trynidadu obok nie zauważyłem)…"nie chciałbym się wcinać w nieodpowiednim momencie, więc nieśmiało zapytam, czy wątek Tobago będzie pociągnięty? To jest wspaniała historia (Jakub Kettler, itd.) i ciekaw jestem, czy tam na miejscu są jakieś związane z nią miejsca?
raphael 22 czerwca 2020 20:24 Odpowiedz
@tropikeyszczerze mówiąc, to nie szukałem żadnych nawiązań do tamtejszych kolonialnych epizodów, ba... nawet o nich w tamtych chwilach nie myślałem. Może wpływ na to miało to, że jesteśmy o kilkaset lat "mądrzejsi" od kurlandzkich kolonistów i teraz jestem przekonany, że tego typu eskapady nie miały żadnych szans na długotrwałe powodzenie, bez wielkiego zaplecza morskiego, bez wyjścia na otwarte morze i z patrzącymi spode łba sąsiadami, którzy dysponowali dużymi lądowymi armiami.Przeglądałem wczoraj oficjalne strony Lipawy i Windawy i nie zauważyłem żadnej wzmianki o tej historii... a na Centrum Handlowe "Tabago" trafiłem przypadkiem i dopiero Ty mi skojarzyłeś od czego wzięła się nazwa :)
zibid 16 sierpnia 2020 21:27 Odpowiedz
Dobra relacja - i dobra propozycja na Covidowe wojaże - jestem w trakcie planów i na pewno skorzystam z Twojej relacjiNatomiast w lipcu popełniłem 3-dniowy trip właśnie w okolice Dyneburga. Poniżej wrzucam Ci swój plan może wykorzystasz. Bartniki Kosciół Ruiny kościoła Świętych Apostołów Piotra i Pawła Dwór Antoniego Tyzenhauza Pojeziory Pałac Zabiełłów i Gawrońskich Kowno Klasztor w Pożajściu Nocleg Jonava Skorula - gotycki kościół katolicki pod wezwaniem św. Anny Żejmy Zabytkowy pałac Kossakowskich Siesikai Zamek w Siesikach siedziba Dowgiałłów od 1745 Towiany zespół pałacowy wybudowany w 1802 r. przez Benedykta Morykoniego Kościół Podwyższenia Krzyża Świętego Rogów Cerkiew Narodzenia Matki Bożej Raguvėlė Pałac Komarów w Rogówku Kapliczka Raguvėlės Chapel Traszkuny Kościół i klasztor bernardynów fundowany w 1689 r. przez Władysława Sokołowskiego Onikszty Obiad - Seklyčia Euro Pub Burbiszki Dwór Burbiškisów Punkt widokowy Wisaginia Ignalińska Elektrownia Jądrowa Jeziorosy Kosciół Virgin Mary of the Assumption Church Ēģipte Zniszczony kościół, wokół cmentarz Dyneburg Nocleg Dyneburg Twierdza Anspaku Ruimy dworu Aizkalne Cerkiew Prele Ruiny zamku Borchów Kaplica Rotunda Riebiņi Pałac w Riebiņi Riebiņi Cerkiew Pareizticīgo baznīca Makarovka Cerkiew Makarovkas vecticībnieku lūgšanu nams Rogoviki Cerkiew Malta cerkiew Lūznava dwór Kierbedziów Rzeżyca Cerkiew św. Mikołaja w Rzeżyc Wzgórze zamkowe Ludza Ruiny zamku Kościół Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny Agłona Bazylika w Agłonie Kovaļova Cerkiew polma droga Krasław Kościół św. Ludwika Pałac barokowy zbudowany przez Konstantego Ludwika Platera w latach 1765–1791 Vasargelišķu Punkt widokowy Juzefova Kościół katolicki Dyneburg Nocleg Antuzów Pałac Ledóchowskich Kościół z 1794 roku
raphael 17 sierpnia 2020 21:22 Odpowiedz
@Zibidwiększości podanych przez Ciebie miejsc nie kojarzyłem, myślę, że część z nich na pewno dopiszę do mojej "mapy" kolejnego wyjazdu w tamte regiony... najbliższy wolny termin jakoś za 2 lata ;)
zibid 17 sierpnia 2020 22:15 Odpowiedz
:D Kurlandia ..... za rok w czerwcu z mojej strony , bynajmniej taki plan ;)