Po kilkunastu dobrych minutach na łodzi mogłem postawić nogę na senegalskiej ziemi. Moje wewnętrzne nastawienie zmieniło się na bardziej pozytywne. Ciężko to opisać, ale poczułem tak jakby luz, że zmieniłem kraj. Mauretanię uwielbiam, ale jednak sposób życia i kultura jest dla mnie bardzo odległa. Odprawa celna nie trwała długo i upłynęła w miłej atmosferze. Pierwszy chyba raz ktoś prosił o żółtą książeczkę szczepień. Po przekroczeniu granicy standardowa procedura, czyli szukanie karty SIM oraz czegoś do jedzenia. Od tego momentu na parę dni moje losy splotły mnie z dwójką młodych Niemców z czego jeden znał francuski co było niezwykle przydatne. Jako dygresję dodam, że od jakiegoś czasu uczę się tego języka. Do Afryki mam zamiar wracać, a zbyt dużo tracę na braku tej umiejętności. Po kilometrze spokojnego spaceru udało się znaleźć knajpkę (chociaż to za duże słowo) w której bardzo miły „chef” przygotował nam jajecznicę z cebulą (cebula jest głównym składnikiem wszystkiego w tamtych rejonach). Koszt 4 jajek z chlebem wyniósł około 1,20 zł po przeliczeniu co uważam za cenę dość uczciwą
;) W międzyczasie wymiana euro na franki (CAF) i można ruszać w dalszą drogą. Po krótkim czasie dotarłem do miejscowego dworca autobusowo-samochodowego. Trzeba było poczekać, aż nasz samochód zbierze kompletną ekipę. W międzyczasie chodziłem bez większego celu po dworcu. Po chwili miałem nawet swój wewnętrzny fanklub, który chciał robić sobie ze mną zdjęcia. Dobrze się złożyło, bo też bardzo chciałem mieć pamiątkę, więc na zasadzie obopólnej korzyści każdy skorzystał.
W samochodzie nastąpiła w sumie śmieszna sytuacja, bo Niemiec ten od języka francuskiego zaczął się targować. Targi trwały pewnie dobrych 15 minut i nie ustalone zostały żadne konkrety. W końcu muszę przyznać trochę poirytowany krzyknąłem „My friend ten euro, good?” i kierowca się zgodził, mimo że wcześniej opierał się cały czas przy 15 euro. Niemcy mieli radochę, że Polacy umieją się targować, a mi trochę było smutno że może zbyt ostro. Jako, że robiło się już późno z ulgą powitałem cel godzinnej jazdy, czyli lokalny hostel Zebra Bar.
Jeden z najfajniejszych noclegów w jakim byłem. Położony zaraz obok parku krajobrazowego, pełen tysięcy ptaków – trochę przypominający mazurskie kempingi – tylko nad oceanem i drzewa bujniejsze. Za 30 zł za dobę dostałem 6-osobowy domek, w którym we 4 mogliśmy wygodnie spać na materacach z moskitierą. Po trudach drogi mogłem się zrelaksować przy zimnej coli nad brzegiem oceanu, a na tle zachodzącego słońca mogłem obserwować dziesiątki ptaków tworzących „klucze”. Zebra Bar znajdował się jakieś 10 minut piechotą od wioski. Wioska typowa dla tamtych stron, drewniana, nie za bogata, ale przy ulicy kobiety robiły wyśmienite kanapki z mięsem (ale co to było za mięso pojęcia nie mam). Przechadzając się wzdłuż drogi standardowa przyciąga się sporo ciekawskich spojrzeń, głównie dzieci.
Nie tak daleko od hostelu znajdowała się miejscowość St.Louis z częścią miasta wpisaną na listę UNESCO. Miasto ze wspaniałą kolonialną architekturą oraz setkami kolorowych łodzi wzdłuż brzegu. Stanowczo warto było poświęcić parę godzin na spacer, by móc podziwiać doskonale zachowane budynki. Można było poczuć klimat dawnych lat. Wrażenie psują trochę wszędobylskie śmieci walające się głównie w okolicach łodzi oraz na plaży, wśród których leniwie przechadzają się – oczywiście – kozy oraz krowy (w każdym razie jakaś większa odmiana
:) ). Pobyt zakończyłem udanym targowaniem się o magnesiki z jednym ze sprzedawców. W jednym z niewielu bankomatów w okolicy udało się podjąć trochę waluty i można wracać do hostelu.
W ogóle muszę wspomnieć o śmiesznej sytuacji związanej z naszymi kolegami z Niemiec. Oszczędzali na czym się da, targowali się gdzie się da. W hostelu popłynęli wypożyczonym kajakiem, złowili jakieś ryby, upiekli je na ogniu i zjedli. Gdy dojechaliśmy do hostelu i zobaczyli piwo, które tanie nie było, bo jeśli dobrze pamiętam to w przedziale 8-10 zł to z tego co pamiętam zostawili w barze przynajmniej 200 zł od przy pierwszym posiedzeniu. Nie przesadzam, wydaje mi się że we dwóch spokojnie wypili pierwszego wieczoru 20 piw. Jest to o tyle śmieszne, że kilka godzin wcześniej targowaliśmy się wspólnie o tańszą jajecznicę, która nie kosztowała 2 zł...
Wszystko co dobre kiedyś się kończy i nastał czas rozstania. Oni w prawo kraju, ja w dół do stolicy, czyli Dakaru. Z busami w tamtym stronach to jest tak, że nie można planować że coś zrobisz szybko. Idziesz na dworzec, czekasz aż się zbiorą ludzie, potem jazda złomem, gdzie miejsc jest np. 20, a jadących ludzi 2x tyle. I tak trasa np. 200 kilometrów, którą w Polsce zrobilibyśmy autem w 2 godziny autostradą tam staje się półdniową wyprawą. W busie, którym jechałem liczne grono stanowiły 120+ kilowe kobiety z gromadką dzieci. Nie ma jednak co wybrzydzać, jest bus, jedzie w dobrą stronę to wsiadam i do przodu. W samej jeździe poza ciasnotą zapamiętałem przedmieścia Dakaru z hordami ludzi, zabudowań ciągnącymi się przez 2 godziny zanim dostaliśmy się do dworca, który znajdował się jeszcze parę kilometrów od centrum. Chciałbym jeszcze tylko tutaj wspomnieć o w sumie smutnej sytuacji na dworcu, ale jeszcze w St.Louis zaraz przed wyjazdem do Dakaru. Kupiłem sobie jakieś słodycze na szybko (jakieś cukierki) i wracałem do busa. Obleciało mnie z 10 dzieciaków. Nie namyślając się wystawiłem rękę, żeby je poczęstować. To jak szybko te cukierki zostały mi wyrwane z ręki, trochę mną wstrząsnęło. Realnie rzuciły się na nie. Smutne, ale takie realia tamtych stron. Swoją drogą z taką szybkością rąk jaką miały te dzieci spokojnie zrobiłyby karierę w boksie.
Wracamy do Dakaru. Złapałem jakiś hotel w miarę w centrum, bo nie planowałem długo tam zabawić, a coś jednak chciałem zobaczyć. Miasto tętniące życie, mnóstwo ludzi, sklepów, barów – standard. Udałem się w stronę oceanu. Po drodze mijałem ambasady, budynki rządowe, a w pewnym momencie 12 piętrowy wieżowiec za bramą którego pasły się kozy, a cały budynek kiedyś pewnie zajęty przez ludzi teraz był pusty. Ulica dalej doprowadziła do klifu z którego rozpościerał się widok na ocean i tutaj popełniłem strategiczny błąd. Wlazłem za jakiś płot i zacząłem nagrywać. Zobaczył to jak się później okazało jakiś oficer. Następne 1,5 godziny spędziłem na tłumaczeniu się kim jestem, co tutaj robię, pokazywaniu kart i zdjęć na telefonie, oczywiście oni nie znali angielskiego, ja nie znałem francuskiego, więc jedynym rozwiązaniem był język migowy oraz jakiś tłumacz w komórce. Zanim skończyli swoje procedury sprawdzania czy nie jestem agentem obcego wywiadu ściemniło się i drogę powrotną spędziłem wracając do hotelu po nocy. Obyło się już bez dalszych przygód. Kolejny dzień to tak naprawdę włóczenie się bez celu. Tak naprawdę nie spotkałem niczego specjalnie ciekawego, ale tez na nic się tutaj nie nastawiałem. Obejrzałem - odhaczone, można się zbierać w stronę Gambii i kolejnej stolicy - Bandżul.
Jazda do granicy, oczywiście zgodnie z tradycją dłużąca się i w tłumie. Granica pomiędzy położona krajami oparta się o ujście rzeki o jakże ambitnej nazwie Gambia
:evil: Przepływa się promem pełnym ludzi i samochodów. Chwilę to zajmuje, upał daje się mocno we znaki, ale i satysfakcja jest ogromna. W Gambii mocno działali Brytyjczycy. Jest to kraj przyjazny i turystyczny. Ludzie mówią po angielsku co znacząco ułatwia mi komunikację. Popołudniowy przyjazd i standardowo karta SIM oraz poszukiwanie hotelu. Udało mi się znaleźć dość dobry nocleg w hostelu, bardzo czystym i schludnym na uboczu. W okolicy nie było tak naprawdę nic ciekawego. W samej Gambii udaliśmy sie do lokalnego parku/zoo. Pierwszy raz mogłem obejrzeć na żywo hieny, oddzielony tylko słabej jakości siatką. Swoją drogą strasznie duże stworzenia i rzeczywiście śmiały się ze mnie
:D Dodatkowo można było chodzić wśród sępów, których głowy wyglądają jak trupie czaszki. Kojarzycie te sceny z bajek, gdzie ktoś umiera z wyczerpania na pustyni i krążą sępy - idealnie się do tego nadają te stworzenia.
Po przespanej nocy wpadam na genialny pomysł (w moim mniemaniu) na pojechanie na obiad - 80 km w głąb Gambii. Przyjemne z pożytecznym - podjem i coś zobaczę. Podjechałem do miasta obok Serrekunda (naprawdę byłem skołowany, bo myślałem że to jest Banjul, a Serrekunda to dzielnica, ale tak nie jest). Serrekunda jest już bardziej afrykańska, czyli mnóstwo ludzi z ogromną ilością stoisk różnego rodzaju, wraz z moim celem czyli dworcem autobusowym.
Udało mi się znaleźć właściwy dla mnie autobus, który kosztował za te 80 km dosłownie może 6 czy 8 zł. Autobus był pełen ludzi, po drodze było mnóstwo przystanków na których dodatkowo pakowali się jeszcze ludzie sprzedający wodę, orzeszki itp. Droga upłynęła mi przyjemnie, gdyż w spokoju mogłem oglądać to co dzieje się za oknem. Po trudach pustynnych taki sawannowy klimat był przyjemnym urozmaiceniem. Przez Gambię przechodzi jedna długa droga w poziomie i z niej odchodzą różne lokalne. Kierowca oczywiście przejechał mój przystanek i musiałem kilometr podejść z buta. Do mojego celu miałem jeszcze około 8-10 km, na szczęście w stronę, w którą miałem jechać podjechał kolejny bus.
Super!!! No i znowu jak przy relacji @tropikey z Jukatanu mialem dylemat, czytac, czy zostawic....bo to jeden z moich nastepnych planow...
:-)Dzieki @irae!
Czytać czytać
;) Dziękuję
:)marcino123 napisał:Ależ konkret wjechał
:DBardzo dziękuję, super wspomnienia mam z tej podróży, mam pewne plany związane z Afryką na ten rok również, ale zobaczymy
:D
irae napisał:Nie przesadzam, wydaje mi się że we dwóch spokojnie wypili pierwszego wieczoru 20 piw. Jest to o tyle śmieszne, że kilka godzin wcześniej targowaliśmy się wspólnie o tańszą jajecznicęMłody zawsze zdziwiony. Po trudach podróży trzeba odreagować. A że picie drogo wyszło? No cóż. Przecież zaoszczędzili na jajecznicy;-)A tak na poważnie. Świetna relacja. Pisz kolejne, dobrze się czyta.
fajna relacja, niebanalny kierunekSt. Louis jest świetne, Dakar paskudny ale będąc w Dakarze trzeba było skoczyć na mega klimatyczną wyspę wpisaną zresztą na UNESCO île de Gorée.przejechałem trochę wybrzeża od Mbour przez Dakar do St. Louis i syf na plażach straszny, zdziwiony jestem, że tak czysto na Langue De Barbarie (tam akurat nie byłem) bo trochę bardziej na północ jeden wielki śmietnik
Dziękuję bardzo
:)Mam w zanadrzu 3 tygodniową trasę Singapur - Hanoi, ale nie mogę się zebrać.I myślę, że w te wakacje ze 2 fajne wycieczki przede mną
:)
Ekstra! Juz prawie dwa lata nie bylem w Podrozy przez duze "P"
:D Europejskie city breaki w dobie covida, nie daja mi nawet namiastki tego podrozniczego kopa. Chyba juz czas powoli wracac do przedpandemicznego trybu zycia
:D
Świetna podróż. Mauretania - mój wymarzony acz niezrealizowany plan - mieliśmy bilety na przełom marca i kwietnia 2020, podróż w drugą stronę - z Senegalu do Mauretanii. Bardzo ciekawa relacja - nie za krótka i nie za długa, tak jak piszesz. No i zdjęcia z miejscowymi pięknościami! Trzeba się przymierzyć ponownie do tego kierunku.
gecko napisał:Ekstra! Juz prawie dwa lata nie bylem w Podrozy przez duze "P"
:D Europejskie city breaki w dobie covida, nie daja mi nawet namiastki tego podrozniczego kopa. Chyba juz czas powoli wracac do przedpandemicznego trybu zycia
:DNie wszędzie, ale w kilka fajnych miejsc można już spokojnie się dostać i budować zacnego tripa.Quote:Świetna podróż. Mauretania - mój wymarzony acz niezrealizowany plan - mieliśmy bilety na przełom marca i kwietnia 2020, podróż w drugą stronę - z Senegalu do Mauretanii. Bardzo ciekawa relacja - nie za krótka i nie za długa, tak jak piszesz. No i zdjęcia z miejscowymi pięknościami! Trzeba się przymierzyć ponownie do tego kierunku.Mauretania jest super, bo poza wrażeniem bycia trochę w innym czasie to przynajmniej tak jest u mnie, można nabrać fajnego dystansu do życia.Quote:Rewelacyjna relacja, już kilka razy się przymierzałem do podobnej trasy, po tej herbacie... rozwiałeś moje wszelkie wątpliwości
:DZdecydowanie łatwo nawiązać tam kontakt międzyludzki, większa otwartość.
Po kilkunastu dobrych minutach na łodzi mogłem postawić nogę na senegalskiej ziemi. Moje wewnętrzne nastawienie zmieniło się na bardziej pozytywne. Ciężko to opisać, ale poczułem tak jakby luz, że zmieniłem kraj. Mauretanię uwielbiam, ale jednak sposób życia i kultura jest dla mnie bardzo odległa. Odprawa celna nie trwała długo i upłynęła w miłej atmosferze. Pierwszy chyba raz ktoś prosił o żółtą książeczkę szczepień. Po przekroczeniu granicy standardowa procedura, czyli szukanie karty SIM oraz czegoś do jedzenia. Od tego momentu na parę dni moje losy splotły mnie z dwójką młodych Niemców z czego jeden znał francuski co było niezwykle przydatne. Jako dygresję dodam, że od jakiegoś czasu uczę się tego języka. Do Afryki mam zamiar wracać, a zbyt dużo tracę na braku tej umiejętności. Po kilometrze spokojnego spaceru udało się znaleźć knajpkę (chociaż to za duże słowo) w której bardzo miły „chef” przygotował nam jajecznicę z cebulą (cebula jest głównym składnikiem wszystkiego w tamtych rejonach). Koszt 4 jajek z chlebem wyniósł około 1,20 zł po przeliczeniu co uważam za cenę dość uczciwą ;) W międzyczasie wymiana euro na franki (CAF) i można ruszać w dalszą drogą. Po krótkim czasie dotarłem do miejscowego dworca autobusowo-samochodowego. Trzeba było poczekać, aż nasz samochód zbierze kompletną ekipę. W międzyczasie chodziłem bez większego celu po dworcu. Po chwili miałem nawet swój wewnętrzny fanklub, który chciał robić sobie ze mną zdjęcia. Dobrze się złożyło, bo też bardzo chciałem mieć pamiątkę, więc na zasadzie obopólnej korzyści każdy skorzystał.
W samochodzie nastąpiła w sumie śmieszna sytuacja, bo Niemiec ten od języka francuskiego zaczął się targować. Targi trwały pewnie dobrych 15 minut i nie ustalone zostały żadne konkrety. W końcu muszę przyznać trochę poirytowany krzyknąłem „My friend ten euro, good?” i kierowca się zgodził, mimo że wcześniej opierał się cały czas przy 15 euro. Niemcy mieli radochę, że Polacy umieją się targować, a mi trochę było smutno że może zbyt ostro. Jako, że robiło się już późno z ulgą powitałem cel godzinnej jazdy, czyli lokalny hostel Zebra Bar.
Jeden z najfajniejszych noclegów w jakim byłem. Położony zaraz obok parku krajobrazowego, pełen tysięcy ptaków – trochę przypominający mazurskie kempingi – tylko nad oceanem i drzewa bujniejsze. Za 30 zł za dobę dostałem 6-osobowy domek, w którym we 4 mogliśmy wygodnie spać na materacach z moskitierą. Po trudach drogi mogłem się zrelaksować przy zimnej coli nad brzegiem oceanu, a na tle zachodzącego słońca mogłem obserwować dziesiątki ptaków tworzących „klucze”. Zebra Bar znajdował się jakieś 10 minut piechotą od wioski. Wioska typowa dla tamtych stron, drewniana, nie za bogata, ale przy ulicy kobiety robiły wyśmienite kanapki z mięsem (ale co to było za mięso pojęcia nie mam). Przechadzając się wzdłuż drogi standardowa przyciąga się sporo ciekawskich spojrzeń, głównie dzieci.
Nie tak daleko od hostelu znajdowała się miejscowość St.Louis z częścią miasta wpisaną na listę UNESCO. Miasto ze wspaniałą kolonialną architekturą oraz setkami kolorowych łodzi wzdłuż brzegu. Stanowczo warto było poświęcić parę godzin na spacer, by móc podziwiać doskonale zachowane budynki. Można było poczuć klimat dawnych lat. Wrażenie psują trochę wszędobylskie śmieci walające się głównie w okolicach łodzi oraz na plaży, wśród których leniwie przechadzają się – oczywiście – kozy oraz krowy (w każdym razie jakaś większa odmiana :) ). Pobyt zakończyłem udanym targowaniem się o magnesiki z jednym ze sprzedawców. W jednym z niewielu bankomatów w okolicy udało się podjąć trochę waluty i można wracać do hostelu.
W ogóle muszę wspomnieć o śmiesznej sytuacji związanej z naszymi kolegami z Niemiec. Oszczędzali na czym się da, targowali się gdzie się da. W hostelu popłynęli wypożyczonym kajakiem, złowili jakieś ryby, upiekli je na ogniu i zjedli. Gdy dojechaliśmy do hostelu i zobaczyli piwo, które tanie nie było, bo jeśli dobrze pamiętam to w przedziale 8-10 zł to z tego co pamiętam zostawili w barze przynajmniej 200 zł od przy pierwszym posiedzeniu. Nie przesadzam, wydaje mi się że we dwóch spokojnie wypili pierwszego wieczoru 20 piw. Jest to o tyle śmieszne, że kilka godzin wcześniej targowaliśmy się wspólnie o tańszą jajecznicę, która nie kosztowała 2 zł...
Wszystko co dobre kiedyś się kończy i nastał czas rozstania. Oni w prawo kraju, ja w dół do stolicy, czyli Dakaru. Z busami w tamtym stronach to jest tak, że nie można planować że coś zrobisz szybko. Idziesz na dworzec, czekasz aż się zbiorą ludzie, potem jazda złomem, gdzie miejsc jest np. 20, a jadących ludzi 2x tyle. I tak trasa np. 200 kilometrów, którą w Polsce zrobilibyśmy autem w 2 godziny autostradą tam staje się półdniową wyprawą. W busie, którym jechałem liczne grono stanowiły 120+ kilowe kobiety z gromadką dzieci. Nie ma jednak co wybrzydzać, jest bus, jedzie w dobrą stronę to wsiadam i do przodu. W samej jeździe poza ciasnotą zapamiętałem przedmieścia Dakaru z hordami ludzi, zabudowań ciągnącymi się przez 2 godziny zanim dostaliśmy się do dworca, który znajdował się jeszcze parę kilometrów od centrum. Chciałbym jeszcze tylko tutaj wspomnieć o w sumie smutnej sytuacji na dworcu, ale jeszcze w St.Louis zaraz przed wyjazdem do Dakaru. Kupiłem sobie jakieś słodycze na szybko (jakieś cukierki) i wracałem do busa. Obleciało mnie z 10 dzieciaków. Nie namyślając się wystawiłem rękę, żeby je poczęstować. To jak szybko te cukierki zostały mi wyrwane z ręki, trochę mną wstrząsnęło. Realnie rzuciły się na nie. Smutne, ale takie realia tamtych stron. Swoją drogą z taką szybkością rąk jaką miały te dzieci spokojnie zrobiłyby karierę w boksie.
Wracamy do Dakaru. Złapałem jakiś hotel w miarę w centrum, bo nie planowałem długo tam zabawić, a coś jednak chciałem zobaczyć. Miasto tętniące życie, mnóstwo ludzi, sklepów, barów – standard. Udałem się w stronę oceanu. Po drodze mijałem ambasady, budynki rządowe, a w pewnym momencie 12 piętrowy wieżowiec za bramą którego pasły się kozy, a cały budynek kiedyś pewnie zajęty przez ludzi teraz był pusty. Ulica dalej doprowadziła do klifu z którego rozpościerał się widok na ocean i tutaj popełniłem strategiczny błąd. Wlazłem za jakiś płot i zacząłem nagrywać. Zobaczył to jak się później okazało jakiś oficer. Następne 1,5 godziny spędziłem na tłumaczeniu się kim jestem, co tutaj robię, pokazywaniu kart i zdjęć na telefonie, oczywiście oni nie znali angielskiego, ja nie znałem francuskiego, więc jedynym rozwiązaniem był język migowy oraz jakiś tłumacz w komórce. Zanim skończyli swoje procedury sprawdzania czy nie jestem agentem obcego wywiadu ściemniło się i drogę powrotną spędziłem wracając do hotelu po nocy. Obyło się już bez dalszych przygód.
Kolejny dzień to tak naprawdę włóczenie się bez celu. Tak naprawdę nie spotkałem niczego specjalnie ciekawego, ale tez na nic się tutaj nie nastawiałem. Obejrzałem - odhaczone, można się zbierać w stronę Gambii i kolejnej stolicy - Bandżul.
Jazda do granicy, oczywiście zgodnie z tradycją dłużąca się i w tłumie. Granica pomiędzy położona krajami oparta się o ujście rzeki o jakże ambitnej nazwie Gambia :evil: Przepływa się promem pełnym ludzi i samochodów. Chwilę to zajmuje, upał daje się mocno we znaki, ale i satysfakcja jest ogromna. W Gambii mocno działali Brytyjczycy. Jest to kraj przyjazny i turystyczny. Ludzie mówią po angielsku co znacząco ułatwia mi komunikację. Popołudniowy przyjazd i standardowo karta SIM oraz poszukiwanie hotelu. Udało mi się znaleźć dość dobry nocleg w hostelu, bardzo czystym i schludnym na uboczu. W okolicy nie było tak naprawdę nic ciekawego. W samej Gambii udaliśmy sie do lokalnego parku/zoo. Pierwszy raz mogłem obejrzeć na żywo hieny, oddzielony tylko słabej jakości siatką. Swoją drogą strasznie duże stworzenia i rzeczywiście śmiały się ze mnie :D Dodatkowo można było chodzić wśród sępów, których głowy wyglądają jak trupie czaszki. Kojarzycie te sceny z bajek, gdzie ktoś umiera z wyczerpania na pustyni i krążą sępy - idealnie się do tego nadają te stworzenia.
Po przespanej nocy wpadam na genialny pomysł (w moim mniemaniu) na pojechanie na obiad - 80 km w głąb Gambii. Przyjemne z pożytecznym - podjem i coś zobaczę. Podjechałem do miasta obok Serrekunda (naprawdę byłem skołowany, bo myślałem że to jest Banjul, a Serrekunda to dzielnica, ale tak nie jest). Serrekunda jest już bardziej afrykańska, czyli mnóstwo ludzi z ogromną ilością stoisk różnego rodzaju, wraz z moim celem czyli dworcem autobusowym.
Udało mi się znaleźć właściwy dla mnie autobus, który kosztował za te 80 km dosłownie może 6 czy 8 zł. Autobus był pełen ludzi, po drodze było mnóstwo przystanków na których dodatkowo pakowali się jeszcze ludzie sprzedający wodę, orzeszki itp. Droga upłynęła mi przyjemnie, gdyż w spokoju mogłem oglądać to co dzieje się za oknem. Po trudach pustynnych taki sawannowy klimat był przyjemnym urozmaiceniem.
Przez Gambię przechodzi jedna długa droga w poziomie i z niej odchodzą różne lokalne. Kierowca oczywiście przejechał mój przystanek i musiałem kilometr podejść z buta. Do mojego celu miałem jeszcze około 8-10 km, na szczęście w stronę, w którą miałem jechać podjechał kolejny bus.