Ostatnia godzina jazdy to średnio równa (i średnio przyjemna) nawierzchnia drogi prowadzącej przez małe miejscowości. Dobrze, że busik podrzuca nas pod sam hotel, bo nie czuję się najlepiej: nie wiem, czy to zmęczenie, kwestia niewygodnej jazdy czy może początki choroby wysokościowej. Szybko meldujemy się w hotelu i wchodzimy do pokoju. Na zewnątrz jest już ciemno, a temperatura niebezpiecznie zbliża się do zera stopni. Nie byłoby w tym nic złego gdyby nie to, że szyby w hotelach peruwiańskich wyglądają tak, jak u nas szyby w gablotkach meblościanek z PRLu: to cienkie, pojedyncze tafle szkła przesuwane na boki. Błyskawicznie pakujemy się pod kołdry i idziemy spać.Dzień 6: Jezioro Titicaca Budzimy się rano. Nasz pokój w Puno znajduje się na 4. piętrze i ma piękny widok na jezioro Titicaca o wschodzie słońca. Zastanawiało mnie, jak się będziemy czuć po obudzeniu, w końcu to nasz najwyżej położony nocleg podczas wycieczki (3800 m n.p.m.). Naczytaliśmy się strasznych rzeczy przed wyjazdem o chorobie wysokościowej, ale dwoje z nas w ogóle nie ma objawów, a trzeci kompan odczuwa chwilowo tylko lekki ból głowy.
Po śniadaniu z hotelu zabiera nas busik. Korzystamy z usług Titicaca Travel Peru. Nie jest to najtańsza opcja zwiedzania jeziora (płacimy 30 USD od osoby), ale jest wygodna (szybka rezerwacja przez WhatsAppa poprzedniego dnia), a o Titicaca Travel Peru słyszałem kilka dobrych opinii. Swoją drogą, to chyba jedyna agencja w czasie całej wycieczki, która nie okazała się pośrednikiem – faktycznie podjeżdża bus oznaczony logo tej firmy. W przypadku każdej innej wycieczki agencja turystyczna jedynie pośredniczyła w wycieczce i dorzucała nas do anonimowego zbiorowiska turystów.
Najbardziej typowe jednodniowe wycieczki po Titicaca są dwie: albo wybieramy się na pływające wyspy Uros i wracamy, albo łączymy Uros ze stałą wyspą Taquile. Ponieważ w mieście Puno nie ma za bardzo nic do roboty poza podziwianiem jeziora, to decydujemy się na Uros + Taquile.
Busik podrzuca nas do portu, gdzie wsiadamy na łódź i zaczynamy wycieczkę. Przewodnik jest sympatyczny i mówi przyzwoicie po angielsku. Na wyspy Uros dopływamy dosyć szybko, w ciągu 20 minut.
Pływających wysp jest dużo, nasza wycieczka podpływa do jednej z nich. Wychodzimy na ląd… znaczy na trzcinę, po czym zaczyna się ok. 25-minutowa prezentacja. Kolorowo ubrane panie prezentują nam historię wysp, sposób ich budowy i lokalne zwyczaje. Lud Uru postanowił swojego czasu “uciec z lądu na jezioro” w obawie przed innymi plemionami. Usytuowanie na jeziorze stanowiło element obrony przed opresją pozostałych ludów zamieszkujących te tereny.
Przed wyjazdem przeczytałem mnóstwo niepochlebnych opinii na temat wysp. Że to przebierany Disneyland stworzony wyłącznie pod turystów, że na wyspach tak naprawdę nikt już nie mieszka, że to wszystko jest jedną wielką maszynką do zarabiania pieniędzy. Ale z drugiej strony… Kobiety prezentujące wyspę faktycznie porozumiewały się między sobą językiem innym niż hiszpański. Słowenka, którą spotkaliśmy podczas podróży, spała na jednej z wysp i twierdziła, że w innych chatach widziała lokalnych mieszkańców. Wszystko wskazuje więc na to, że nie jest to wyłącznie skansen pod turystów. Swoją drogą, gdybyście wpadli na pomysł nocowania na Uros tak jak znajoma Słowenka, to przestrzegam: w nocy jest tam niesamowicie zimno. Na drugi nocleg znajoma uciekła już na stały ląd
:)
Jaki werdykt? Tak, Uros są bardzo turystyczne. Tak, lokalna ludność będzie Wam próbowała wcisnąć chłam z Chin, twierdząc, że wszystko jest “handmade, 100% baby alpaca wool”. Tak, zaproponują Wam podpłynięcie na sąsiednią wyspę “tradycyjną łodzią”, która okaże się pontonem obłożonym dla niepoznaki trzciną. Ale mimo wszystko mnie się na Uros podobało. Bardzo ciekawie było zobaczyć wyspy z trzciny na żywo, stanąć na nich i przekonać się, jak ten rzeczny lud się urządził. Nawet jeżeli to w dużej mierze kapitalistyczna rekonstrukcja tego, co na jeziorze działo się wiele lat wcześniej.
Po wyspach Uros nadszedł czas na drugą wyspę, tym razem stałą: Taquile. Na Taquile płynie się zdecydowanie dłużej, około półtorej godziny. Daje to możliwość wyjścia na dach łodzi i przekonania się, jak wielkie jest jezioro Titicaca. Przy dobrej pogodzie gdzieś w oddali można też dostrzec Boliwię.
Sama zaś wyspa Taquile… cóż, szczerze mówiąc nie zrobiła na nas wrażenia. Słyszałem opinie, że Uros są przereklamowane, a Taquile jest niedoceniana. Nie za bardzo się z tym zgadzam. Uros, mimo że turystyczne, to jednak ewenement w skali świata, natomiast Taquile jest zwyczajną stałą wyspą na jeziorze, jakich pełno na świecie. Wycieczka tam wygląda w ten sposób, że z miejsca cumowania statku trzeba podejść ok. 10-15 minut do głównego placu. Na głównym placu można zjeść kanapkę (kilka soli) oraz dostać pieczątkę Taquile do paszportu (1 sol). Można też wejść do (półpustego) sklepu z lokalnie wydzierganą odzieżą i zobaczyć mocno turystyczny pokaz lokalnego tańca w lokalnych kostiumach. Potem idzie się z całą wycieczką do restauracji na lunch (do wyboru był pstrąg lub omlet z jajek), a na końcu przechodzi na drugi koniec tej niewielkiej wyspy, skąd statek zabiera nas z powrotem do portu.
W porcie meldujemy się około 4, po czym przewodnik podrzuca nas z powrotem do hotelu. Czy polecam Titicaca Travel? Tak, przewodnik był fajny, a cała wycieczka dobrze zorganizowana. Czy da się jezioro zwiedzić taniej, a jednocześnie zobaczyć to samo? Również tak
:)
Wracamy do hotelu i pojawia się problem: u naszego kompana od paru godzin nasila się choroba wysokościowa. Ma potworny ból głowy i czuje się jak na ostrym kacu. Wykupiliśmy wprawdzie w Polsce acetazolamid, ale zupełnie nie pomaga z objawami. Zostawiamy więc kompana w hotelu i lecimy szukać apteki.
Dosyć szybko znajdujemy Inkafarma w centrum Puno. Pokazuję farmaceutce acetazolamid i zagaduję: – Nasz znajomy dostał strasznego bólu głowy i czuje się jak na ostrym kacu, ale te leki z Europy nic nie pomagają… – No to może faktycznie ma kaca? – dziwi się farmaceutka – Ale my nic wczoraj nie piliśmy... Babeczka trochę nie dowierza, ale przynosi z zaplecza jakieś lokalne cudo. Trochę się wkurzam, bo lokalne cudo kosztuje 50 zł, a okazuje się suplementem diety ze sproszkowanych liści koki. Według lekarzy w Polsce liście koki nie mają potwierdzonego działania terapeutycznego, więc podaję kompanowi specyfik z dużą dozą sceptycyzmu.
Ku naszemu zaskoczeniu sproszkowane liście działają cuda. Po 20 minutach ból głowy i peruwiański kac mijają jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. To tyle w temacie europejskiej medycyny
:D
Wychodzimy na miasto. W Puno poza kilkoma placami niewiele jest do roboty. Zaglądamy z ciekawości do lokalnej księgarni, ale znajdujemy tam bardzo dziwne książki (“Odważna świnka morska”, “Szalona krowa w akcji” albo “Zdradził cię? To jego problem!”), a na wieczór umawiamy się z poznaną wcześniej Słowenką do knajpy o nazwie Mojsa. Trochę miałem obawy przed tą knajpą, bo jest ewidentnie turystyczna: ceny bardziej europejskie, dania mocno podkręcone. Niesłusznie! Porcje nie są za duże, ale jedzenie bardzo dobre (wziąłem mięso z alpaki z komosą ryżową).
Najedzeni strzelamy sobie kilka zdjęć na głównym placu Puno, który o dziwo… nie nazywa się Plaza de Armas, tylko Plaza Mayor. Chwilę później wracamy do hotelu i idziemy spać.
Dzień 7: Cusco, Cusco, Cuuuscooo! Po szybki śniadaniu ruszamy w stronę dworca autobusowego w Puno razem z poznaną wcześniej Słowenką. Dziewczyna nie chciała jechać do Cusco sama, bo wcześniej na dworcu w Limie ktoś zerwał jej z szyi telefon i uciekł. Od tamtej pory mniej jej się podoba samotna podróż po Ameryce Południowej…
W Puno niewiele się dzieje, spacerem docieramy w 20 minut do dworca. Dworzec jest równie pusty co reszta miasta, ale można zaobserwować, jak w Peru sprzedaje się bilety autobusowe. W Europie mamy pojęcie “marketingu szeptanego”, z kolei w Peru występuje coś na kształt “marketingu krzyczanego”, bo po dworcu chodzą osoby wołające co chwilę nazwę miasta, do którego bilety sprzedają. “Arequipa, Arequipa, Arequiiiipaaaa!!!” na zmianę z “Cusco, Cusco, Cuscooooo!!” powtarzane w kółko wchodzi nam w głowę jak męczone przez całe lato popowe piosenki w radiu.
W okienku przewoźnika (Transzela) drukują nam kupione dzień wcześniej bilety z Puno do Cusco (70 soli). Wskazują numer bramki, do której pochodzimy na 20 minut przed odjazdem. Peruwiańska kontrolerka biletów patrzy na nasze wydruki, po czym zaczyna krzyczeć: - ¡Tienen que pagar! ¡Tienen que pagar! [*Musicie zapłacić!] Trochę zaskoczeni próbujemy wytłumaczyć, że przecież za bilety już zapłaciliśmy i właśnie dostaliśmy wydruki to potwierdzające. Peruwianka nie daje za wygraną, zaczyna machać rękami w stronę okienka Transzeli, powtarzając jak mantrę, że musimy zapłacić. Bezskutecznie próbujemy się dowiedzieć, o co dokładnie chodzi, na szczęście w pewnym momencie przypominam sobie, że przed wycieczką czytałem o opłatach za “skorzystanie z dworca”…
Okazuje się, że obok okienka przewoźnika jest drugie okienko. Trzeba podejść z już zakupionym biletem i zapłacić 1,50 sola za naklejkę, która ląduje na wydrukowanym bilecie. Dopiero wtedy można wejść do autokaru. Pojęcia nie mam, czemu ta opłata nie może być ujęta w cenie biletu, ani czemu nikt nie potrafił nam jasno wytłumaczyć, że musimy zdobyć tę naklejkę przed wejściem.
Autokary w Peru to trochę inna bajka niż na przykład europejskie Flixbusy. Po pierwsze: kwestie bezpieczeństwa. Przed wejściem do autokaru każdy jest nagrywany na kamerę, w ruch idzie wykrywacz metalu, a plecaki i walizki lądują w luku ponumerowane (bez kartki z numerem nie odbierzemy bagażu). Same zaś autokary często są wielokrotnie wygodniejsze niż nasze europejskie odpowiedniki. Na trasie Puno-Cusco jedziemy autokarem, który ma tylko trzy siedzenia w rzędzie, a między rzędami odległości są na tyle duże, że bez problemu można rozłożyć fotel do 140-160 stopni. Komfort jazdy jest duży! Peruwiańczycy trochę zresztą nie mają wyjścia: samoloty latają między nielicznymi lotniskami, a kolej praktycznie nie istnieje. Przy tak olbrzymich odległościach między miastami wygodny autokar to błogosławieństwo.
Podróż między Puno a Cusco trwa około 7 godzin. Za oknem praktycznie przez całą drogę widać malownicze góry: z początku surowe, a im bliżej Cusco, tym bardziej zazielenione.
Dojeżdżamy na dworzec w Cusco, zabieramy plecaki i około 17.00 meldujemy się w hotelu. Hotel miał wysokie oceny w Internecie, niestety pierwsze wrażenie robi fatalne. Recepcja jest wyjątkowo ciemna i ponura, a podczas zameldowania dostajemy do wypełnienia absurdalne formularze, gdzie trzeba podać m.in. stan cywilny (?) oraz wykonywany zawód (?!). Ale najlepsze nadchodzi chwilę później: recepcjonistka standardowo już kseruje każdemu z nas stronę paszportu ze zdjęciem, po czym… przy moim paszporcie robi również ksero wizy do Stanów Zjednoczonych. Zaniepokojony pytam: - Dlaczego kseruje Pani moją wizę do Stanów? - Kserujemy paszporty ze względu na lokalne wymogi. - No dobrze, ale wszystkie dane ma pani na stronie paszportowej ze zdjęciem, dlaczego dodatkowo robi pani ksero wizy do Stanów Zjednoczonych? Czemu to służy? - Kserujemy paszporty ze względu na lokalne wymogi. To już kolejna Peruwianka tego dnia, z którą nie da się dogadać, bo powtarza jak nakręcona te same teksty (mimo że rozmawiamy po hiszpańsku!). W końcu zdecydowanym ruchem zabieram jej z ręki ksero wizy do Stanów i mówię, że wszystkie dane ma na stronie paszportu ze zdjęciem. O dziwo recepcjonistka uśmiecha się, przytakuje i nie kontynuuje tematu.
Odpoczywamy chwilę, a następnie wychodzimy na wieczór na miasto. Trafiamy do peruwiańskiego “chińczyka premium” (chifa), bo chcemy spróbować arroz chaufa (smażony ryż), ale niestety danie jest zupełnie bez szału. Chwilę później idziemy na drinki do lokalu Republica del Pisco, ponieważ tego dnia nasz kompan obchodzi urodziny – trzeba to opić! Lokal jest całkiem niezły, ceny raczej europejskie, a w karcie Pisco Sour oraz Chilcano w każdym smaku, jaki sobie można wymyślić. Niezłe w smaku było Chilcano Chicha Morada (Chicha Morada to napój peruwiański na bazie fioletowej kukurydzy, który przypomina trochę naszego grzańca, tylko na zimno) oraz drink o wymownej nazwie Machu Picchu.
Razem z poznaną Słowenką dochodzimy przy drinkach do wniosku, że Peruwiańczycy różnią się mocno od stereotypowego wyobrażenia o Latynosach. To nie jest naród wiecznie uśmiechniętych, bezproblemowych ludzi, którzy wieczorami tańczą na ulicach. Peruwiańczycy, choć uprzejmi, wcale nie uśmiechają się tak często. We wszystkich lokalach leci muzyka latynoska, ale nie widzimy, żeby ktokolwiek tańczył. Karnację mają bardzo ciemną, praktycznie wszyscy są bardzo niscy. Kończymy wieczór wnioskiem, który staje się do końca wyjazdu naszym dowcipem, że Peruwiańczycy nie są _Latino_ tylko _Inca_, o czym zresztą będziemy się jeszcze przekonywać w następnych dniach.
W lokalu miałą być muzyka na żywo, ale po dwóch godzinach opóźnienia kapela dalej nie gra, więc uciekamy spać o hotelu.Dzień 8: Cusco – tu wszystko jest “Inca” Cusco to dawna stolica Inków, która swoją świetność utraciła po nieszczególnie pokojowych odwiedzinach Hiszpanów w XVI wieku. Dzisiaj to chyba najczęściej wybierany przez turystów kierunek w Peru, w końcu to stąd wyrusza się do Machu Picchu. I to szczególnie tutaj wszystkie przedrostki prowadzą do Inków. Można więc wsiąść w pociąg Inca Rail, wybrać się na trekking szlakiem Inca Trail, wypić Inca Colę, zabukować wycieczkę w Inca Tour po Inca Ruins, kupić pamiątki na Inca Market, a przenocować w hotelu Inca Home.
Cusco nazwaliśmy humorystycznie peruwiańskim Krakowem. Oba miasta były kiedyś stolicami państw, oba mają duże i ładnie zachowane zabytkowe starówki. Oba leżą w obszarach górskich i ściągają rzesze turystów. Mam nadzieję, że takim porównaniem nie uraziłem nikogo z południa Polski
:)
Za nami połowa wyjazdu, czas odświeżyć ciuchy. Znajdujemy polecaną na Google Maps pralnię. Płacimy 50 soli za tygodniową porcję ubrań 3 osób i ruszamy zwiedzać Cusco.
Zaczynamy klasycznie już od Mercado i świeżo robionych soków. Napojeni kręcimy się chwilę po zabytkowych uliczkach w centrum i lądujemy na – a jakże – Plaza de Armas! Zaczepia nas tu mnóstwo ludzi, którzy chcą sprzedać wszystko, co się da. W pewnym momencie do mojej siostry podchodzi Peruwianka i pyta: - Una foto? Moja siostra odruchowo odpowiada “Sí”... i się zaczyna. Pojawiają się znikąd trzy kolorowo przebrane kobiety, koza z wiankiem i alpaka obwieszona pomponami. Ustawiają nas na tle katedry, ktoś wrzuca mi na ręce drugą alpakę, a u mojej siostry ląduje kolejna koza. Strzał migawką, kilka soli napiwku i Peruwianki znikają, wszystko to dzieje się w ciągu ułamka sekundy, a my kończymy z najbardziej turystycznym zdjęciem w Cusco, jakie można sobie wyobrazić. No cóż.
Po Plaza de Armas zaczynamy wspinaczkę na okoliczne wzgórza. Zahaczamy o Mirador de Plaza Sán Cristobal, skąd można zrobić fajne zdjęcia centrum Cusco. Dalej kierujemy się w stronę ruin Saqsayhuaman od strony punktu kontrolnego Saqsayhuaman Control Sapantiana. Budka strażnika wygląda groźnie, ale w rzeczywistości nikogo tam nie ma, więc można bezkarnie wspiąć się wyżej. Same ruiny inkaskie odpuszczamy (drogo!), w zamian kręcimy się chwilę po okolicznych górkach: na Pukamuqu znajdujemy kopię Jezusa ze Świebodzina, a z Quenqo Chico podziwiamy lotnisko, które dawno już zostało wchłonięte przez miasto. Wzgórza są chyba mało turystyczne, bo widzimy głównie Peruwiańczyków z psami i dziećmi.
Wracając w stronę starówki, zahaczamy o hipsterską dzielnicę San Blas, gdzie łapiemy empanadas i podziwiamy urokliwe uliczki. Empanadas nie są za duże, więc chwilę później lądujemy w okolicznej knajpie na obiad. Po jedzeniu wracamy do pralni po ubrania. Jakość usług w Peru niestety jest różna, w tym wypadku dużym sukcesem jest to, że pralnia nic nie zgubiła. Ubrania są jednak pogniecione, a niektóre niestety dalej wilgotne. “No cóż” po raz drugi
:)
Po południu czeka nas jeszcze jedno zadanie: zakup wycieczki na Rainbow Mountain. I tu trzeba opisać zamieszanie wokół tematu
:) Kilka dni wcześniej, kiedy byliśmy w kanionie Colca, Hiszpanie z naszej grupy wspominali, że główna góra Rainbow Mountain (o nazwie Vinicunca) jest zamknięta. Ponoć nie wiadomo, o co poszło, a jak nie wiadomo o co, to oczywiście o pieniądze. Dojazd do góry prowadzi szutrowymi drogami przez małe wioski. Mieszkańcy najwyraźniej wyczuli w tym interes, bo poustawiali szlabany i zaczęli pobierać opłaty za przejazd. Ponoć w pewnym momencie chętnych do pobierania opłat zrobiło się za dużo, wynikła awantura, a na koniec przyszedł rząd, powiedział “a gdzie są podatki?” i zamknął górę na amen. Znajomi z Hiszpanii w zamian pojechali na pobliską Palccoyo Rainbow Mountain, czyli “małe Rainbow Mountain”, ale nie byli zachwyceni. Trekking był ich zdaniem krótki i mało spektakularny.
Długo zastanawialiśmy się, co zrobić z tą informacją. Zaraz po przyjeździe do Cusco weszliśmy do przypadkowej agencji turystycznej i zapytaliśmy, czy faktycznie nie da się pojechać na główną Rainbow Mountain Vinicunca. W agencji potwierdzono nam, że otwarta jest tylko mniej spektakularna trasa na Palccoyo. Postanowiliśmy się wtedy przespać z tematem i zadecydować, czy nie kupić w zamian jakiejś innej wycieczki jednodniowej.
Po odebraniu prania przychodzi jednak czas decyzji. Uznajemy, że mimo wszystko chcemy zobaczyć tęczowe góry, więc trudno, jedziemy na Palccoyo. Zaczynamy się więc kręcić wokół Plaza de Armas w poszukiwaniu sensownie wyglądającej agencji turystycznej. Znajdujemy jedną z niesamowicie sympatycznym Peruwiańczykiem mówiącym dobrze po angielsku. Wspominamy mu, że chcielibyśmy zobaczyć coś “tęczowego”... - Macie niesamowite szczęście! - Dlaczego? - Klasyczne Rainbow Mountain otworzyło się ponownie w zeszłym tygodniu! Patrzymy jak wryci po tej informacji, bo poprzedniego dnia w innej agencji usłyszeliśmy przecież, że Rainbow Mountain jest zamknięte. No, to tyle w temacie ogarnięcia Peruwiaczyków
:) płacimy w agencji po 80 soli za całodniową wycieczkę na Vinicuncę, umawiamy termin na za 3 dni i wychodzimy zjeść kolację.
Miałem wcześniej na oku dobrze wyglądająca w Internecie knajpę peruwiańską z przyzwoitymi cenami, ale na miejscu czeka nas niemiła niespodzianka. Menu wrzucone na Google Maps pół roku wcześniej kompletnie się zdezaktualizowało, a ceny poszły w górę 1,5-2 razy. Spora inflacja
:) Postanawiamy w zamian zjeść jak lokalsi w… pollería! Pamiętacie falę popularności kurczaków z rożna kilkanaście lat temu w Polsce? W Peru kurczak wiecznie żywy! Za ok. 25 złotych pałaszujemy ćwiartkę kurczaka z górą frytek i sałatką, popijąc wszystko chicha moradą. Wychodzimy bardzo najedzeni i bardzo zadowoleni, po czym wracamy do hotelu, gdzie w pokojach czeka na nas miła niespodzianka: dostawili nam kaloryferki elektryczne. Biorąc pod uwagę, że w nocy temperatura spada do około zera stopni, kaloryferki okazują się błogosławieństwem.
Dzień 9: W drodze do Machu Picchu Town Najbardziej znaną atrakcją całego Peru jest oczywiście Machu Picchu, czyli Zaginione Miasto Inków. Losy tego miejsca są tak niesamowite, że zaciekawiły nawet mnie, kompletnego ignoranta w dziedzinie historii. Następny akapit będzie więc o przeszłości
:)
Machu Picchu zbudowano w XV wieku. Inkowie nie posługiwali się niestety pismem, więc do dzisiaj ciężko ustalić, jakie było przeznaczenie tego miejsca. Według najnowszych teorii konstrukcję zlecił inkaski władca Pachacuti na swoją rezydencję królewską. Miał chłop rozmach! Szkoda tylko, że po 80 latach miejsce zostało opuszczone, choć też nie do końca wiadomo czemu. Zakłada się, że prawdopodobnie ze względu na walki z Hiszpanami w innych częściach kraju, ale istnieje teoria mówiąca o tym, że mieszkańcy Machu Picchu zmarli na ospę. Ospę mieli przywlec kolonizatorzy z Europy, więc tak czy owak Hiszpanie maczali we wszystkim palce, choć sami… nigdy do Machu Picchu nie dotarli. Przez stulecia o tym miejscu nie wiedział praktycznie nikt, miasto niszczało i zarastało krzaczorami. Oficjalnie odnalazł je i ujawnił światu amerykański historyk Hiram Bingham dopiero w 1911 roku. Pojawiają się jednak głosy, że wcześniej dotarł tam niemiecki biznesmen (1867), ale zamiast ogłosić swoje okrycie, prawdopodobnie podpierdzielił parę cennych przedmiotów z ruin i zwiał. Bingham, który ostatecznie uprzątnął stanowisko i rozpoczął prace archeologicznie, pasował chyba lepiej na bohatera-odkrywcę
:)
Istnieją kilkudniowe trasy trekkingowe do Machu Picchu, ale zajmują dużo czasu, więc odrzuciliśmy je przy planowaniu Peru. Pomijając trekkingi, do Machu Picchu można się dostać na dwa sposoby: pociągiem (drogo) lub połączeniem autokaru z nóżkami (taniej). Pierwsza opcja zwykle wygląda tak: najpierw z Cusco jedzie się 2 godziny autokarem do Ollantaytambo, następnie przesiada w pociąg, który w 1,5 godziny dojeżdża do miasteczka Aguas Calientes, zwanego także Machu Picchu Town. Druga opcja zakłada najpierw 6-godzinną podróż autokarem (wąskimi drogami nad przepaścią) do Hidroeléctrica, a następnie 2 godziny pieszo po torach kolejowych do tej samej miejscowości Aguas Calientes. Teoretycznie da się zobaczyć Machu Picchu i wrócić do Cusco w jeden dzień (w opcji z pociągiem), w praktyce jest to dosyć upierdliwie, więc postanawiamy pierwszego dnia dojechać do Aguas Calientes i przenocować na miejscu, a dopiero następnego ruszyć zwiedzać ruiny, po czym wrócić do Cusco. Jeśli chodzi o dojazd pociągiem do Machu Picchu, to na rynku panuje duopol: możemy wybrać usługi Peru Rail lub Inca Rail. Ceny bardzo podobne, poziom obsługi też. Podróż w obie strony pociągiem jest absurdalnie droga, w okolicach 600 zł. Żeby obniżyć koszty, chcieliśmy pojechać autokarem, a wrócić pociągiem, ale jakimś cudem trafiliśmy na promocję Inca Rail i przejazd pociągiem w obie strony kupiliśmy ostatecznie za 400 zł.
Rano wymeldowujemy się z hotelu, ale zostawiamy duże plecaki – wrócimy jeszcze do Cusco spać w tym samym miejscu. Nasz pociąg odjeżdża dopiero po 13.00, więc kręcimy się chwilę bezwiednie po mieście. Znajdujemy bardzo fajny i duży sklep z pamiątkami, ale uznajemy, że na zakupy będzie lepszy moment (i więcej miejsca w bagażu) pod koniec wyjazdu w Limie. [Spoiler: niestety źle uznajemy.]
Inca Rail pierwsze wrażenie robi bardzo dobre: ich poczekalnia w Cusco jest estetyczna i wyremontowana. To dobre wrażenie niestety szybko mija, kiedy okazuje się, że do autokaru musimy podejść pieszo 15 minut, sam pojazd jest w kiepskim stanie, nie ma klimatyzacji ani toalety, a kierowca nakazuje cały czas siedzieć w maseczkach.
Dwugodzinna podróż do dworca w Ollantaytambo wiedzie przez malowniczą Valle Sagrado, czyli Świętą Dolinę Inków. Miejsce jest naprawdę przepiękne, zdjęcia przez szybę autokaru nie oddają tego, jak imponująco na żywo wyglądają okoliczne góry. W samym Ollantaytambo mamy ok. godzinę do odjazdu pociągu, więc wychodzimy z poczekalni na szybki rekonesans miasteczka. Miejscowość bardzo ładnie wepchnięto między góry pokryte inkaskimi ruinami, ale poza tym oferuje przede wszystkim typowe turystyczne stragany i restauracje.
Sam pociąg… cóż. Z jednej strony stylizowany na zabytkowy i z wygodnymi fotelami, z drugiej strony wlecze się niemiłosiernie po pojedynczym torze i co jakiś czas zjeżdża, ustępującym innym składom. Zasadniczo cała usługa transportowa do Machu Picchu to peruwiańskie złote żniwa na portfelach zachodnich turystów, ale co poradzić, skoro alternatywy są marne.
Jadąc tym pociągiem, można doskonale zrozumieć, dlaczego Hiszpanie nigdy nie dotarli do Machu Picchu. Wokół roi się od wysokich gór, jedziemy wąskim torem nad rzeką Urubamba, a im bliżej Machu Picchu, tym więcej bujnej, egzotycznej roślinności, która skutecznie maskuje wszelkie ślady obecności człowieka. Inkowie swoje miasto naprawdę nieźle schowali. I choć obecnie wizyta w Machu Picchu to koszmarnie skomercjalizowane doświadczenie, to w trakcie jazdy pociągiem udaje mi się przez chwilę poczuć jak Indiana Jones wyruszający w nieznane.
Do Aguas Calientes, aka Machu Picchu Town, docieramy po zmroku. Żeby dostać się do naszego hotelu, musimy przejść dziesiątki knajp i straganów z pamiątkami. W noclegowni czeka nas jednak niemiła niespodzianka: na dzień dobry czujemy mocną wilgoć w powietrzu, poza tym musimy czekać ok. 25 minut, zanim ktokolwiek nas obsłuży. Niestety, to dopiero początek…
Nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się, żeby hotel nie miał dla mnie pokoju pomimo rezerwacji. Jasne, bywało, że dostawałem innych pokój niż chciałem, ale zawsze miałem gdzie spać. Do czasu Peru… Na początku recepcjonistka z sukcesem znajduje naszą rezerwację z Bookingu, bierze od nas gotówkę i podaje numer pokoju. Idziemy piętro wyżej, ale okazuje się, że są w pomieszczeniu są… tylko dwa pojedyncze łóżka. Jest nas trójka, rezerwowaliśmy pokój trzyosobowy, więc nieco nas wmurowało.
Wracamy na recepcję, ale obsługa zdążyła się ulotnić. Recepcjonistka wraca po 15 minutach, po czym… przez 15 minut rżnie głupa, że dostaliśmy właściwy pokój. Odgrywa niezły kabaret. Słyszymy, że tak, tak właśnie wyglądają pokoje trzyosobowe, że mają dwa pojedyncze łóżka. I że tak wyglądają wszystkie “trójki” w tym hotelu. Recepcjonistka dzwoni nawet do swojego menadżera i mówi do słuchawki: “wytłumaczyłam tym turystom, że w pokoju trzyosobowym są dwa łóżka, ale oni nie rozumieją, jak mają w nim spać w trzy osoby, no co ja poradzę, że oni nic nie rozumieją”. W końcu pokazuję kobiecie na telefonie rezerwację z Bookingu, gdzie jak wół wpisano THREE SINGLE BEDS, po czym pytam ją, gdzie są te trzy łóżka. Dopiero wtedy kobieta z rozbrajającą szczerością przyznaje, że nie ma dla nas pokoju. Żądamy zwrotu pieniędzy, ale musimy na nie poczekać, bo recepcjonistka zdążyła… wydać je w sklepie, kiedy poszliśmy sprawdzić pokój.
Zerkam szybko na Bookingu, gdzie tej nocy moglibyśmy się jeszcze zatrzymać, ale po raz pierwszy w życiu po wpisaniu miejscowości widzę czerwony napis SOLD OUT. Mówimy więc dosyć ostro recepcjonistce, że ma nam znaleźć inne miejsce do spania, na co ona radosnym tonem oświadcza, że zaprowadzi nas do hotelu, “do którego zawsze prowadzi turystów w takiej sytuacji”. Czyżby dwuosobowa trójka to był u niej stały numer?
Ostatecznie lądujemy ulicę dalej w lepszym hotelu (przynajmniej nie wali wilgocią) za tę samą cenę, więc nie ma tego złego, ale co się nastresowaliśmy, to nasze. Idziemy jeszcze na szybką kolację do chify, gdzie dostajemy ogromne porcje jedzenia za kilkanaście soli każda. Mnie jednak dzień wcześniej dopadła jakaś paskudna bakteria żołądkowa, bo brzuch boli niesamowicie, więc ledwo nadgryzam kurczaka. (Na szczęście jako lekoman zawsze jestem przygotowany na takie sytuacje i jednorazowa dawka antybiotyku na drugi dzień załatwiła sprawę.) Po jedzeniu wracamy do hotelu i kładziemy się od razu spać, bo następnego dnia wejście do Machu Picchu mamy zaplanowane na 6 rano.Dzień 10: Machu Picchu: a miało być tak pięknie… Nadszedł w końcu dzień, który miał być wisienką na torcie całego wyjazdu – zwiedzanie Machu Picchu, jednego z siedmiu nowych cudów świata i marzenia wielu podróżników. Niestety, wisienka w smaku okazała się wyjątkowo kwaśna… ale po kolei.
Około 4:30 nad ranem budzi mnie jednostajny szum za oknem. Wstaję i wyglądam na ulicę. Leje, jakby ktoś z dachów okolicznych budynków puścił wodę z hydrantów. Czuję, że to zwiastuje duże kłopoty, ale nie mamy właściwie żadnego pola manewru: bilet uprawnia do wejścia na Machu Picchu między 6:00 a 7:00, oraz do wejścia na górę Wayna Picchu między 7:00 a 8:00. Pozostaje nam założyć płaszcze przeciwdeszczowe i iść na autobus.
Autobusy (12 USD w jedną stronę) znajdują się mniej więcej na wysokości Mercado Artenasal, tyle że po drugiej stronie mostu. Ciężko je przegapić, bo stoi tam olbrzymia kolejka, na szczęście autobusy odjeżdżają praktycznie co chwilę. Bilety można kupić przez Internet (niestety poległem przy próbie płatności) lub na miejscu. Na miejscu zakup chwilę trwa, bo sprzedający musi wprowadzić na bilet absurdalną liczbę danych z paszportu: nazwisko, kraj, nr dokumentu, datę urodzenia… a wszystko to, żeby podjechać 25 min. stojącym obok busem.
Koniec końców ruszamy busem ok. 5.30. Jest jeszcze ciemno, więc niewiele widzimy z jazdy serpentynami, poza tym, że dalej mocno pada. Wysiadamy przy kasach. Chwilę po szóstej bramki otwierają się i jako jedni z pierwszych wchodzimy na teren zaginionego miasta.
Machu Picchu w 2022 roku zwiedza się na innych zasadach niż jeszcze kilka lat wcześniej. Niestety, gorszych. Ze względu na COVID oraz zalew turystów i groźbę odebrania statusu UNESCO World Heritage Site wyznaczono 4 konkretne trasy zwiedzania. Trasy są jednokierunkowe, a klasyczne pocztówkowe zdjęcia z widokiem na całe miasto można zrobić tylko na początku zwiedzania. Część miejsc jest też kompletnie zamknięta. Co więcej, jeżeli kupiliśmy bilet na zwiedzanie miasta połączony z wejściem na jedną z pobliskich gór, to nie będziemy mogli wybrać trasy: będzie ona z góry ustalona i nie będzie to wcale najlepsza z nich (najobszerniejszą trasą jest Circuito 2 Alto Largo).
Na szczęście wyznaczonej na bilecie trasy nikt na miejscu nie weryfikuje. Od razu po wejściu do ruin odbijamy więc w lewo po schodach, lądując tym samym niezgodnie z biletem na Circuito 2. Chwilę później wychodzimy na punkt widokowy/zdjęciowy i wtedy przeżywamy… największe rozczarowanie tego wyjazdu.
Mgła. Kompletne mleko. Nie widać ani pobliskich gór ani samego miasta – właściwie nie widać niczego, co znajduje się dalej niż kilka metrów od nas. No, to sobie zobaczyliśmy wschód słońca w Zaginionym Mieście… Stajemy przed trudnym dylematem: czekać czy iść dalej? Pomiędzy 7:00 a 8:00 musimy wejść na szlak na Wayna Picchu, a po drodze zwiedzić połowę ruin, bo później nie będzie można się cofnąć. Ciężko powiedzieć, ile to zwiedzanie zajmie, więc ciężko też ustalić, co robić. Takie właśnie uroki związane z przepisami COVID/UNESCO zafundowali turystom Peruwiańczycy.
Postanawiamy dać sobie pół godziny na punkcie widokowym. W pewnym momencie mgła nieco (podkreślam: nieco) przechodzi i zaczynamy dostrzegać miasto, ale niestety z okolicznych gór dalej nici. Zadowalamy się tym, co jest, i ruszamy zwiedzać ruiny.
Quote:ale fajnie się jedzie ze świadomością, że tą samą drogą można dojechać zarówno na południe Argentyny, jak i na północ Alaskino nie do konca, bo z Kolumbii do Panamy trzeba jednak wziac transport wodny, gdyz droga sie konczy
PodsumowanieGdybym miał jednym zdaniem opisać Peru, zrobiłbym to tak: Kraj z przepiękną przyrodą i dobrą kuchnią, ale też z ludźmi, których raczej ciężko pokochać.Zabrakło mi u Peruwiańczyków pogody ducha i wyluzowania, z którymi kojarzą się w większości Latynosi. Było za to sporo nieogarnięcia, kurczowego trzymania się absurdalnych przepisów i trochę kłamstewek, byle nam coś sprzedać.Peruwiańskie Andy zrobiły na mnie jednak duże wrażenie. Widoki w Kanionie Colca i na Tęczowej Górze na długo pozostaną w pamięci i były chyba najfajniejszymi punktami całej wycieczki. Zapewne to samo powiedziałbym też o Machu Picchu, gdyby nie ta przeklęta mgła
:)Najmniej podobało mi się chyba w Paracas. Nie mówię, że było źle – po prostu inne atrakcje wyprawy przyćmiły to miejsce.Co się zaś tyczy trasy wycieczki – chyba nic bym w niej nie zmienił. Lubimy zwiedzać aktywnie i intensywnie, ale też bez szaleństw, i taki właśnie w praktyce okazał się nasz plan. Przeglądając inne relacje na forum stwierdzam, że Gringo Trail to był dobry wybór. Owszem, w większości miejsc czuliśmy mocno turystyczny klimat, ale odwiedzane atrakcje były warte przeciskania się niekiedy przez spore chmary selfie sticków
:)Czy wróciłbym do Peru? Żeby odwiedzić te same miejsca raczej nie. Chętnie jednak dałbym sobie drugą szansę na Machu Picchu, najlepiej w wersji z kilkudniowym trekkingiem. No i zupełnie nie udało mi się zajrzeć do amazońskiej dżungli, więc… kto wie? Może kiedyś?Na koniec podziękowanie: forum fly4free niesamowicie pomogło mi w planowaniu wyprawy. Chętnie odwdzięczę się społeczności – jeżeli mogę coś komuś podpowiedzieć z wyprawą do Peru, piszcie śmiało. Dzięki wielkie tym, którzy podzielili się wcześniej swoimi doświadczeniami, oraz tym, którzy czytali moją relację. Do następnego posta!<KONIEC>
robokun napisał:<KONIEC>Dzięki robokun za wyczerpujący opis, trochę mi zajęło przeczytanie, wyobrażam sobie ile musiało zająć napisanie
:lol: Za miesiąc tam będziemy, też na dwa tygodnie ale zaczynamy od Cusco i zjeżdzamy w dół. Oby tylko pogoda nie spłatała nam takiego figla na MP.Pozdrawiam
-- 21 Paź 2022 21:47 -- Hej, nasza wyprawa do Peru tez juz sie zakonczyla. Poniewaz zadano mi pytanie na PW, czy zaczynajac od drugiej strony nie mielismy problemow z aklimatyzacja, napisze, ze w naszym przypadku obylo sie bez zadnych problemow. Do Cuzco przylecielismy z Limy w poludnie i spedzilismy tam reszte dnia wloczac sie po miescie.Oczywiscie zulismy liscie koki tak na wszelki wypadek. Nastepnego dnia zrobilismy wycieczke po Sacred Valley a kolejnego wspielismy sie juz na Rainbow Mointain (5200m). Wzielismy rano Sorojchi Pills na wszelki wypadek i poza bezdechem na gorze nie bylo zadnych innych objawow. Potem obylo sie tez bez zadnych problemow. Peru jest swietne ??Pozdrawiam -- 21 Paź 2022 21:48 -- Hej, nasza wyprawa do Peru tez juz sie zakonczyla. Poniewaz zadano mi pytanie na PW, czy zaczynajac od drugiej strony nie mielismy problemow z aklimatyzacja, napisze, ze w naszym przypadku obylo sie bez zadnych problemow. Do Cuzco przylecielismy z Limy w poludnie i spedzilismy tam reszte dnia wloczac sie po miescie.Oczywiscie zulismy liscie koki tak na wszelki wypadek. Nastepnego dnia zrobilismy wycieczke po Sacred Valley a kolejnego wspielismy sie juz na Rainbow Mointain (5200m). Wzielismy rano Sorojchi Pills na wszelki wypadek i poza bezdechem na gorze nie bylo zadnych innych objawow. Potem obylo sie tez bez zadnych problemow. Peru jest swietne ??Pozdrawiam -- 21 Paź 2022 21:49 -- Hej, nasza wyprawa do Peru tez juz sie zakonczyla. Poniewaz zadano mi pytanie na PW, czy zaczynajac od drugiej strony nie mielismy problemow z aklimatyzacja, napisze, ze w naszym przypadku obylo sie bez zadnych problemow. Do Cuzco przylecielismy z Limy w poludnie i spedzilismy tam reszte dnia wloczac sie po miescie.Oczywiscie zulismy liscie koki tak na wszelki wypadek. Nastepnego dnia zrobilismy wycieczke po Sacred Valley a kolejnego wspielismy sie juz na Rainbow Mointain (5200m). Wzielismy rano Sorojchi Pills na wszelki wypadek i poza bezdechem na gorze nie bylo zadnych innych objawow. Potem obylo sie tez bez zadnych problemow. Peru jest swietne ??Pozdrawiam
@camilozeta Cieszę się, że choroba wysokościowa Was ominęła. Mam nadzieję, że moja reacja pomogła w jakiś sposób zaplanować podróż
:) Słyszałem też o osobach, które z Limy lecą do Cusco, a potem od razu jadą do Machu Picchu. Ponoć to bezpieczna opcja, bo MP jest położone niżej niż Cusco i znajduje się poniżej umownej granicy choroby wysokościowej.
Ostatnia godzina jazdy to średnio równa (i średnio przyjemna) nawierzchnia drogi prowadzącej przez małe miejscowości. Dobrze, że busik podrzuca nas pod sam hotel, bo nie czuję się najlepiej: nie wiem, czy to zmęczenie, kwestia niewygodnej jazdy czy może początki choroby wysokościowej. Szybko meldujemy się w hotelu i wchodzimy do pokoju. Na zewnątrz jest już ciemno, a temperatura niebezpiecznie zbliża się do zera stopni. Nie byłoby w tym nic złego gdyby nie to, że szyby w hotelach peruwiańskich wyglądają tak, jak u nas szyby w gablotkach meblościanek z PRLu: to cienkie, pojedyncze tafle szkła przesuwane na boki. Błyskawicznie pakujemy się pod kołdry i idziemy spać.Dzień 6: Jezioro Titicaca
Budzimy się rano. Nasz pokój w Puno znajduje się na 4. piętrze i ma piękny widok na jezioro Titicaca o wschodzie słońca. Zastanawiało mnie, jak się będziemy czuć po obudzeniu, w końcu to nasz najwyżej położony nocleg podczas wycieczki (3800 m n.p.m.). Naczytaliśmy się strasznych rzeczy przed wyjazdem o chorobie wysokościowej, ale dwoje z nas w ogóle nie ma objawów, a trzeci kompan odczuwa chwilowo tylko lekki ból głowy.
Po śniadaniu z hotelu zabiera nas busik. Korzystamy z usług Titicaca Travel Peru. Nie jest to najtańsza opcja zwiedzania jeziora (płacimy 30 USD od osoby), ale jest wygodna (szybka rezerwacja przez WhatsAppa poprzedniego dnia), a o Titicaca Travel Peru słyszałem kilka dobrych opinii. Swoją drogą, to chyba jedyna agencja w czasie całej wycieczki, która nie okazała się pośrednikiem – faktycznie podjeżdża bus oznaczony logo tej firmy. W przypadku każdej innej wycieczki agencja turystyczna jedynie pośredniczyła w wycieczce i dorzucała nas do anonimowego zbiorowiska turystów.
Najbardziej typowe jednodniowe wycieczki po Titicaca są dwie: albo wybieramy się na pływające wyspy Uros i wracamy, albo łączymy Uros ze stałą wyspą Taquile. Ponieważ w mieście Puno nie ma za bardzo nic do roboty poza podziwianiem jeziora, to decydujemy się na Uros + Taquile.
Busik podrzuca nas do portu, gdzie wsiadamy na łódź i zaczynamy wycieczkę. Przewodnik jest sympatyczny i mówi przyzwoicie po angielsku. Na wyspy Uros dopływamy dosyć szybko, w ciągu 20 minut.
Pływających wysp jest dużo, nasza wycieczka podpływa do jednej z nich. Wychodzimy na ląd… znaczy na trzcinę, po czym zaczyna się ok. 25-minutowa prezentacja. Kolorowo ubrane panie prezentują nam historię wysp, sposób ich budowy i lokalne zwyczaje. Lud Uru postanowił swojego czasu “uciec z lądu na jezioro” w obawie przed innymi plemionami. Usytuowanie na jeziorze stanowiło element obrony przed opresją pozostałych ludów zamieszkujących te tereny.
Przed wyjazdem przeczytałem mnóstwo niepochlebnych opinii na temat wysp. Że to przebierany Disneyland stworzony wyłącznie pod turystów, że na wyspach tak naprawdę nikt już nie mieszka, że to wszystko jest jedną wielką maszynką do zarabiania pieniędzy. Ale z drugiej strony… Kobiety prezentujące wyspę faktycznie porozumiewały się między sobą językiem innym niż hiszpański. Słowenka, którą spotkaliśmy podczas podróży, spała na jednej z wysp i twierdziła, że w innych chatach widziała lokalnych mieszkańców. Wszystko wskazuje więc na to, że nie jest to wyłącznie skansen pod turystów. Swoją drogą, gdybyście wpadli na pomysł nocowania na Uros tak jak znajoma Słowenka, to przestrzegam: w nocy jest tam niesamowicie zimno. Na drugi nocleg znajoma uciekła już na stały ląd :)
Jaki werdykt? Tak, Uros są bardzo turystyczne. Tak, lokalna ludność będzie Wam próbowała wcisnąć chłam z Chin, twierdząc, że wszystko jest “handmade, 100% baby alpaca wool”. Tak, zaproponują Wam podpłynięcie na sąsiednią wyspę “tradycyjną łodzią”, która okaże się pontonem obłożonym dla niepoznaki trzciną. Ale mimo wszystko mnie się na Uros podobało. Bardzo ciekawie było zobaczyć wyspy z trzciny na żywo, stanąć na nich i przekonać się, jak ten rzeczny lud się urządził. Nawet jeżeli to w dużej mierze kapitalistyczna rekonstrukcja tego, co na jeziorze działo się wiele lat wcześniej.
Po wyspach Uros nadszedł czas na drugą wyspę, tym razem stałą: Taquile. Na Taquile płynie się zdecydowanie dłużej, około półtorej godziny. Daje to możliwość wyjścia na dach łodzi i przekonania się, jak wielkie jest jezioro Titicaca. Przy dobrej pogodzie gdzieś w oddali można też dostrzec Boliwię.
Sama zaś wyspa Taquile… cóż, szczerze mówiąc nie zrobiła na nas wrażenia. Słyszałem opinie, że Uros są przereklamowane, a Taquile jest niedoceniana. Nie za bardzo się z tym zgadzam. Uros, mimo że turystyczne, to jednak ewenement w skali świata, natomiast Taquile jest zwyczajną stałą wyspą na jeziorze, jakich pełno na świecie. Wycieczka tam wygląda w ten sposób, że z miejsca cumowania statku trzeba podejść ok. 10-15 minut do głównego placu. Na głównym placu można zjeść kanapkę (kilka soli) oraz dostać pieczątkę Taquile do paszportu (1 sol). Można też wejść do (półpustego) sklepu z lokalnie wydzierganą odzieżą i zobaczyć mocno turystyczny pokaz lokalnego tańca w lokalnych kostiumach. Potem idzie się z całą wycieczką do restauracji na lunch (do wyboru był pstrąg lub omlet z jajek), a na końcu przechodzi na drugi koniec tej niewielkiej wyspy, skąd statek zabiera nas z powrotem do portu.
W porcie meldujemy się około 4, po czym przewodnik podrzuca nas z powrotem do hotelu. Czy polecam Titicaca Travel? Tak, przewodnik był fajny, a cała wycieczka dobrze zorganizowana. Czy da się jezioro zwiedzić taniej, a jednocześnie zobaczyć to samo? Również tak :)
Wracamy do hotelu i pojawia się problem: u naszego kompana od paru godzin nasila się choroba wysokościowa. Ma potworny ból głowy i czuje się jak na ostrym kacu. Wykupiliśmy wprawdzie w Polsce acetazolamid, ale zupełnie nie pomaga z objawami. Zostawiamy więc kompana w hotelu i lecimy szukać apteki.
Dosyć szybko znajdujemy Inkafarma w centrum Puno. Pokazuję farmaceutce acetazolamid i zagaduję:
– Nasz znajomy dostał strasznego bólu głowy i czuje się jak na ostrym kacu, ale te leki z Europy nic nie pomagają…
– No to może faktycznie ma kaca? – dziwi się farmaceutka
– Ale my nic wczoraj nie piliśmy...
Babeczka trochę nie dowierza, ale przynosi z zaplecza jakieś lokalne cudo. Trochę się wkurzam, bo lokalne cudo kosztuje 50 zł, a okazuje się suplementem diety ze sproszkowanych liści koki. Według lekarzy w Polsce liście koki nie mają potwierdzonego działania terapeutycznego, więc podaję kompanowi specyfik z dużą dozą sceptycyzmu.
Ku naszemu zaskoczeniu sproszkowane liście działają cuda. Po 20 minutach ból głowy i peruwiański kac mijają jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. To tyle w temacie europejskiej medycyny :D
Wychodzimy na miasto. W Puno poza kilkoma placami niewiele jest do roboty. Zaglądamy z ciekawości do lokalnej księgarni, ale znajdujemy tam bardzo dziwne książki (“Odważna świnka morska”, “Szalona krowa w akcji” albo “Zdradził cię? To jego problem!”), a na wieczór umawiamy się z poznaną wcześniej Słowenką do knajpy o nazwie Mojsa. Trochę miałem obawy przed tą knajpą, bo jest ewidentnie turystyczna: ceny bardziej europejskie, dania mocno podkręcone. Niesłusznie! Porcje nie są za duże, ale jedzenie bardzo dobre (wziąłem mięso z alpaki z komosą ryżową).
Najedzeni strzelamy sobie kilka zdjęć na głównym placu Puno, który o dziwo… nie nazywa się Plaza de Armas, tylko Plaza Mayor. Chwilę później wracamy do hotelu i idziemy spać.
Dzień 7: Cusco, Cusco, Cuuuscooo!
Po szybki śniadaniu ruszamy w stronę dworca autobusowego w Puno razem z poznaną wcześniej Słowenką. Dziewczyna nie chciała jechać do Cusco sama, bo wcześniej na dworcu w Limie ktoś zerwał jej z szyi telefon i uciekł. Od tamtej pory mniej jej się podoba samotna podróż po Ameryce Południowej…
W Puno niewiele się dzieje, spacerem docieramy w 20 minut do dworca. Dworzec jest równie pusty co reszta miasta, ale można zaobserwować, jak w Peru sprzedaje się bilety autobusowe. W Europie mamy pojęcie “marketingu szeptanego”, z kolei w Peru występuje coś na kształt “marketingu krzyczanego”, bo po dworcu chodzą osoby wołające co chwilę nazwę miasta, do którego bilety sprzedają. “Arequipa, Arequipa, Arequiiiipaaaa!!!” na zmianę z “Cusco, Cusco, Cuscooooo!!” powtarzane w kółko wchodzi nam w głowę jak męczone przez całe lato popowe piosenki w radiu.
W okienku przewoźnika (Transzela) drukują nam kupione dzień wcześniej bilety z Puno do Cusco (70 soli). Wskazują numer bramki, do której pochodzimy na 20 minut przed odjazdem. Peruwiańska kontrolerka biletów patrzy na nasze wydruki, po czym zaczyna krzyczeć:
- ¡Tienen que pagar! ¡Tienen que pagar! [*Musicie zapłacić!]
Trochę zaskoczeni próbujemy wytłumaczyć, że przecież za bilety już zapłaciliśmy i właśnie dostaliśmy wydruki to potwierdzające. Peruwianka nie daje za wygraną, zaczyna machać rękami w stronę okienka Transzeli, powtarzając jak mantrę, że musimy zapłacić. Bezskutecznie próbujemy się dowiedzieć, o co dokładnie chodzi, na szczęście w pewnym momencie przypominam sobie, że przed wycieczką czytałem o opłatach za “skorzystanie z dworca”…
Okazuje się, że obok okienka przewoźnika jest drugie okienko. Trzeba podejść z już zakupionym biletem i zapłacić 1,50 sola za naklejkę, która ląduje na wydrukowanym bilecie. Dopiero wtedy można wejść do autokaru. Pojęcia nie mam, czemu ta opłata nie może być ujęta w cenie biletu, ani czemu nikt nie potrafił nam jasno wytłumaczyć, że musimy zdobyć tę naklejkę przed wejściem.
Autokary w Peru to trochę inna bajka niż na przykład europejskie Flixbusy. Po pierwsze: kwestie bezpieczeństwa. Przed wejściem do autokaru każdy jest nagrywany na kamerę, w ruch idzie wykrywacz metalu, a plecaki i walizki lądują w luku ponumerowane (bez kartki z numerem nie odbierzemy bagażu). Same zaś autokary często są wielokrotnie wygodniejsze niż nasze europejskie odpowiedniki. Na trasie Puno-Cusco jedziemy autokarem, który ma tylko trzy siedzenia w rzędzie, a między rzędami odległości są na tyle duże, że bez problemu można rozłożyć fotel do 140-160 stopni. Komfort jazdy jest duży! Peruwiańczycy trochę zresztą nie mają wyjścia: samoloty latają między nielicznymi lotniskami, a kolej praktycznie nie istnieje. Przy tak olbrzymich odległościach między miastami wygodny autokar to błogosławieństwo.
Podróż między Puno a Cusco trwa około 7 godzin. Za oknem praktycznie przez całą drogę widać malownicze góry: z początku surowe, a im bliżej Cusco, tym bardziej zazielenione.
Dojeżdżamy na dworzec w Cusco, zabieramy plecaki i około 17.00 meldujemy się w hotelu. Hotel miał wysokie oceny w Internecie, niestety pierwsze wrażenie robi fatalne. Recepcja jest wyjątkowo ciemna i ponura, a podczas zameldowania dostajemy do wypełnienia absurdalne formularze, gdzie trzeba podać m.in. stan cywilny (?) oraz wykonywany zawód (?!). Ale najlepsze nadchodzi chwilę później: recepcjonistka standardowo już kseruje każdemu z nas stronę paszportu ze zdjęciem, po czym… przy moim paszporcie robi również ksero wizy do Stanów Zjednoczonych. Zaniepokojony pytam:
- Dlaczego kseruje Pani moją wizę do Stanów?
- Kserujemy paszporty ze względu na lokalne wymogi.
- No dobrze, ale wszystkie dane ma pani na stronie paszportowej ze zdjęciem, dlaczego dodatkowo robi pani ksero wizy do Stanów Zjednoczonych? Czemu to służy?
- Kserujemy paszporty ze względu na lokalne wymogi.
To już kolejna Peruwianka tego dnia, z którą nie da się dogadać, bo powtarza jak nakręcona te same teksty (mimo że rozmawiamy po hiszpańsku!). W końcu zdecydowanym ruchem zabieram jej z ręki ksero wizy do Stanów i mówię, że wszystkie dane ma na stronie paszportu ze zdjęciem. O dziwo recepcjonistka uśmiecha się, przytakuje i nie kontynuuje tematu.
Odpoczywamy chwilę, a następnie wychodzimy na wieczór na miasto. Trafiamy do peruwiańskiego “chińczyka premium” (chifa), bo chcemy spróbować arroz chaufa (smażony ryż), ale niestety danie jest zupełnie bez szału. Chwilę później idziemy na drinki do lokalu Republica del Pisco, ponieważ tego dnia nasz kompan obchodzi urodziny – trzeba to opić! Lokal jest całkiem niezły, ceny raczej europejskie, a w karcie Pisco Sour oraz Chilcano w każdym smaku, jaki sobie można wymyślić. Niezłe w smaku było Chilcano Chicha Morada (Chicha Morada to napój peruwiański na bazie fioletowej kukurydzy, który przypomina trochę naszego grzańca, tylko na zimno) oraz drink o wymownej nazwie Machu Picchu.
Razem z poznaną Słowenką dochodzimy przy drinkach do wniosku, że Peruwiańczycy różnią się mocno od stereotypowego wyobrażenia o Latynosach. To nie jest naród wiecznie uśmiechniętych, bezproblemowych ludzi, którzy wieczorami tańczą na ulicach. Peruwiańczycy, choć uprzejmi, wcale nie uśmiechają się tak często. We wszystkich lokalach leci muzyka latynoska, ale nie widzimy, żeby ktokolwiek tańczył. Karnację mają bardzo ciemną, praktycznie wszyscy są bardzo niscy. Kończymy wieczór wnioskiem, który staje się do końca wyjazdu naszym dowcipem, że Peruwiańczycy nie są _Latino_ tylko _Inca_, o czym zresztą będziemy się jeszcze przekonywać w następnych dniach.
W lokalu miałą być muzyka na żywo, ale po dwóch godzinach opóźnienia kapela dalej nie gra, więc uciekamy spać o hotelu.Dzień 8: Cusco – tu wszystko jest “Inca”
Cusco to dawna stolica Inków, która swoją świetność utraciła po nieszczególnie pokojowych odwiedzinach Hiszpanów w XVI wieku. Dzisiaj to chyba najczęściej wybierany przez turystów kierunek w Peru, w końcu to stąd wyrusza się do Machu Picchu. I to szczególnie tutaj wszystkie przedrostki prowadzą do Inków. Można więc wsiąść w pociąg Inca Rail, wybrać się na trekking szlakiem Inca Trail, wypić Inca Colę, zabukować wycieczkę w Inca Tour po Inca Ruins, kupić pamiątki na Inca Market, a przenocować w hotelu Inca Home.
Cusco nazwaliśmy humorystycznie peruwiańskim Krakowem. Oba miasta były kiedyś stolicami państw, oba mają duże i ładnie zachowane zabytkowe starówki. Oba leżą w obszarach górskich i ściągają rzesze turystów. Mam nadzieję, że takim porównaniem nie uraziłem nikogo z południa Polski :)
Za nami połowa wyjazdu, czas odświeżyć ciuchy. Znajdujemy polecaną na Google Maps pralnię. Płacimy 50 soli za tygodniową porcję ubrań 3 osób i ruszamy zwiedzać Cusco.
Zaczynamy klasycznie już od Mercado i świeżo robionych soków. Napojeni kręcimy się chwilę po zabytkowych uliczkach w centrum i lądujemy na – a jakże – Plaza de Armas! Zaczepia nas tu mnóstwo ludzi, którzy chcą sprzedać wszystko, co się da. W pewnym momencie do mojej siostry podchodzi Peruwianka i pyta:
- Una foto?
Moja siostra odruchowo odpowiada “Sí”... i się zaczyna. Pojawiają się znikąd trzy kolorowo przebrane kobiety, koza z wiankiem i alpaka obwieszona pomponami. Ustawiają nas na tle katedry, ktoś wrzuca mi na ręce drugą alpakę, a u mojej siostry ląduje kolejna koza. Strzał migawką, kilka soli napiwku i Peruwianki znikają, wszystko to dzieje się w ciągu ułamka sekundy, a my kończymy z najbardziej turystycznym zdjęciem w Cusco, jakie można sobie wyobrazić. No cóż.
Po Plaza de Armas zaczynamy wspinaczkę na okoliczne wzgórza. Zahaczamy o Mirador de Plaza Sán Cristobal, skąd można zrobić fajne zdjęcia centrum Cusco. Dalej kierujemy się w stronę ruin Saqsayhuaman od strony punktu kontrolnego Saqsayhuaman Control Sapantiana. Budka strażnika wygląda groźnie, ale w rzeczywistości nikogo tam nie ma, więc można bezkarnie wspiąć się wyżej. Same ruiny inkaskie odpuszczamy (drogo!), w zamian kręcimy się chwilę po okolicznych górkach: na Pukamuqu znajdujemy kopię Jezusa ze Świebodzina, a z Quenqo Chico podziwiamy lotnisko, które dawno już zostało wchłonięte przez miasto. Wzgórza są chyba mało turystyczne, bo widzimy głównie Peruwiańczyków z psami i dziećmi.
Wracając w stronę starówki, zahaczamy o hipsterską dzielnicę San Blas, gdzie łapiemy empanadas i podziwiamy urokliwe uliczki. Empanadas nie są za duże, więc chwilę później lądujemy w okolicznej knajpie na obiad. Po jedzeniu wracamy do pralni po ubrania. Jakość usług w Peru niestety jest różna, w tym wypadku dużym sukcesem jest to, że pralnia nic nie zgubiła. Ubrania są jednak pogniecione, a niektóre niestety dalej wilgotne. “No cóż” po raz drugi :)
Po południu czeka nas jeszcze jedno zadanie: zakup wycieczki na Rainbow Mountain. I tu trzeba opisać zamieszanie wokół tematu :) Kilka dni wcześniej, kiedy byliśmy w kanionie Colca, Hiszpanie z naszej grupy wspominali, że główna góra Rainbow Mountain (o nazwie Vinicunca) jest zamknięta. Ponoć nie wiadomo, o co poszło, a jak nie wiadomo o co, to oczywiście o pieniądze. Dojazd do góry prowadzi szutrowymi drogami przez małe wioski. Mieszkańcy najwyraźniej wyczuli w tym interes, bo poustawiali szlabany i zaczęli pobierać opłaty za przejazd. Ponoć w pewnym momencie chętnych do pobierania opłat zrobiło się za dużo, wynikła awantura, a na koniec przyszedł rząd, powiedział “a gdzie są podatki?” i zamknął górę na amen. Znajomi z Hiszpanii w zamian pojechali na pobliską Palccoyo Rainbow Mountain, czyli “małe Rainbow Mountain”, ale nie byli zachwyceni. Trekking był ich zdaniem krótki i mało spektakularny.
Długo zastanawialiśmy się, co zrobić z tą informacją. Zaraz po przyjeździe do Cusco weszliśmy do przypadkowej agencji turystycznej i zapytaliśmy, czy faktycznie nie da się pojechać na główną Rainbow Mountain Vinicunca. W agencji potwierdzono nam, że otwarta jest tylko mniej spektakularna trasa na Palccoyo. Postanowiliśmy się wtedy przespać z tematem i zadecydować, czy nie kupić w zamian jakiejś innej wycieczki jednodniowej.
Po odebraniu prania przychodzi jednak czas decyzji. Uznajemy, że mimo wszystko chcemy zobaczyć tęczowe góry, więc trudno, jedziemy na Palccoyo. Zaczynamy się więc kręcić wokół Plaza de Armas w poszukiwaniu sensownie wyglądającej agencji turystycznej. Znajdujemy jedną z niesamowicie sympatycznym Peruwiańczykiem mówiącym dobrze po angielsku. Wspominamy mu, że chcielibyśmy zobaczyć coś “tęczowego”...
- Macie niesamowite szczęście!
- Dlaczego?
- Klasyczne Rainbow Mountain otworzyło się ponownie w zeszłym tygodniu!
Patrzymy jak wryci po tej informacji, bo poprzedniego dnia w innej agencji usłyszeliśmy przecież, że Rainbow Mountain jest zamknięte. No, to tyle w temacie ogarnięcia Peruwiaczyków :) płacimy w agencji po 80 soli za całodniową wycieczkę na Vinicuncę, umawiamy termin na za 3 dni i wychodzimy zjeść kolację.
Miałem wcześniej na oku dobrze wyglądająca w Internecie knajpę peruwiańską z przyzwoitymi cenami, ale na miejscu czeka nas niemiła niespodzianka. Menu wrzucone na Google Maps pół roku wcześniej kompletnie się zdezaktualizowało, a ceny poszły w górę 1,5-2 razy. Spora inflacja :) Postanawiamy w zamian zjeść jak lokalsi w… pollería! Pamiętacie falę popularności kurczaków z rożna kilkanaście lat temu w Polsce? W Peru kurczak wiecznie żywy! Za ok. 25 złotych pałaszujemy ćwiartkę kurczaka z górą frytek i sałatką, popijąc wszystko chicha moradą. Wychodzimy bardzo najedzeni i bardzo zadowoleni, po czym wracamy do hotelu, gdzie w pokojach czeka na nas miła niespodzianka: dostawili nam kaloryferki elektryczne. Biorąc pod uwagę, że w nocy temperatura spada do około zera stopni, kaloryferki okazują się błogosławieństwem.
Dzień 9: W drodze do Machu Picchu Town
Najbardziej znaną atrakcją całego Peru jest oczywiście Machu Picchu, czyli Zaginione Miasto Inków. Losy tego miejsca są tak niesamowite, że zaciekawiły nawet mnie, kompletnego ignoranta w dziedzinie historii. Następny akapit będzie więc o przeszłości :)
Machu Picchu zbudowano w XV wieku. Inkowie nie posługiwali się niestety pismem, więc do dzisiaj ciężko ustalić, jakie było przeznaczenie tego miejsca. Według najnowszych teorii konstrukcję zlecił inkaski władca Pachacuti na swoją rezydencję królewską. Miał chłop rozmach! Szkoda tylko, że po 80 latach miejsce zostało opuszczone, choć też nie do końca wiadomo czemu. Zakłada się, że prawdopodobnie ze względu na walki z Hiszpanami w innych częściach kraju, ale istnieje teoria mówiąca o tym, że mieszkańcy Machu Picchu zmarli na ospę. Ospę mieli przywlec kolonizatorzy z Europy, więc tak czy owak Hiszpanie maczali we wszystkim palce, choć sami… nigdy do Machu Picchu nie dotarli. Przez stulecia o tym miejscu nie wiedział praktycznie nikt, miasto niszczało i zarastało krzaczorami. Oficjalnie odnalazł je i ujawnił światu amerykański historyk Hiram Bingham dopiero w 1911 roku. Pojawiają się jednak głosy, że wcześniej dotarł tam niemiecki biznesmen (1867), ale zamiast ogłosić swoje okrycie, prawdopodobnie podpierdzielił parę cennych przedmiotów z ruin i zwiał. Bingham, który ostatecznie uprzątnął stanowisko i rozpoczął prace archeologicznie, pasował chyba lepiej na bohatera-odkrywcę :)
Istnieją kilkudniowe trasy trekkingowe do Machu Picchu, ale zajmują dużo czasu, więc odrzuciliśmy je przy planowaniu Peru. Pomijając trekkingi, do Machu Picchu można się dostać na dwa sposoby: pociągiem (drogo) lub połączeniem autokaru z nóżkami (taniej). Pierwsza opcja zwykle wygląda tak: najpierw z Cusco jedzie się 2 godziny autokarem do Ollantaytambo, następnie przesiada w pociąg, który w 1,5 godziny dojeżdża do miasteczka Aguas Calientes, zwanego także Machu Picchu Town. Druga opcja zakłada najpierw 6-godzinną podróż autokarem (wąskimi drogami nad przepaścią) do Hidroeléctrica, a następnie 2 godziny pieszo po torach kolejowych do tej samej miejscowości Aguas Calientes. Teoretycznie da się zobaczyć Machu Picchu i wrócić do Cusco w jeden dzień (w opcji z pociągiem), w praktyce jest to dosyć upierdliwie, więc postanawiamy pierwszego dnia dojechać do Aguas Calientes i przenocować na miejscu, a dopiero następnego ruszyć zwiedzać ruiny, po czym wrócić do Cusco. Jeśli chodzi o dojazd pociągiem do Machu Picchu, to na rynku panuje duopol: możemy wybrać usługi Peru Rail lub Inca Rail. Ceny bardzo podobne, poziom obsługi też. Podróż w obie strony pociągiem jest absurdalnie droga, w okolicach 600 zł. Żeby obniżyć koszty, chcieliśmy pojechać autokarem, a wrócić pociągiem, ale jakimś cudem trafiliśmy na promocję Inca Rail i przejazd pociągiem w obie strony kupiliśmy ostatecznie za 400 zł.
Rano wymeldowujemy się z hotelu, ale zostawiamy duże plecaki – wrócimy jeszcze do Cusco spać w tym samym miejscu. Nasz pociąg odjeżdża dopiero po 13.00, więc kręcimy się chwilę bezwiednie po mieście. Znajdujemy bardzo fajny i duży sklep z pamiątkami, ale uznajemy, że na zakupy będzie lepszy moment (i więcej miejsca w bagażu) pod koniec wyjazdu w Limie. [Spoiler: niestety źle uznajemy.]
Inca Rail pierwsze wrażenie robi bardzo dobre: ich poczekalnia w Cusco jest estetyczna i wyremontowana. To dobre wrażenie niestety szybko mija, kiedy okazuje się, że do autokaru musimy podejść pieszo 15 minut, sam pojazd jest w kiepskim stanie, nie ma klimatyzacji ani toalety, a kierowca nakazuje cały czas siedzieć w maseczkach.
Dwugodzinna podróż do dworca w Ollantaytambo wiedzie przez malowniczą Valle Sagrado, czyli Świętą Dolinę Inków. Miejsce jest naprawdę przepiękne, zdjęcia przez szybę autokaru nie oddają tego, jak imponująco na żywo wyglądają okoliczne góry. W samym Ollantaytambo mamy ok. godzinę do odjazdu pociągu, więc wychodzimy z poczekalni na szybki rekonesans miasteczka. Miejscowość bardzo ładnie wepchnięto między góry pokryte inkaskimi ruinami, ale poza tym oferuje przede wszystkim typowe turystyczne stragany i restauracje.
Sam pociąg… cóż. Z jednej strony stylizowany na zabytkowy i z wygodnymi fotelami, z drugiej strony wlecze się niemiłosiernie po pojedynczym torze i co jakiś czas zjeżdża, ustępującym innym składom. Zasadniczo cała usługa transportowa do Machu Picchu to peruwiańskie złote żniwa na portfelach zachodnich turystów, ale co poradzić, skoro alternatywy są marne.
Jadąc tym pociągiem, można doskonale zrozumieć, dlaczego Hiszpanie nigdy nie dotarli do Machu Picchu. Wokół roi się od wysokich gór, jedziemy wąskim torem nad rzeką Urubamba, a im bliżej Machu Picchu, tym więcej bujnej, egzotycznej roślinności, która skutecznie maskuje wszelkie ślady obecności człowieka. Inkowie swoje miasto naprawdę nieźle schowali. I choć obecnie wizyta w Machu Picchu to koszmarnie skomercjalizowane doświadczenie, to w trakcie jazdy pociągiem udaje mi się przez chwilę poczuć jak Indiana Jones wyruszający w nieznane.
Do Aguas Calientes, aka Machu Picchu Town, docieramy po zmroku. Żeby dostać się do naszego hotelu, musimy przejść dziesiątki knajp i straganów z pamiątkami. W noclegowni czeka nas jednak niemiła niespodzianka: na dzień dobry czujemy mocną wilgoć w powietrzu, poza tym musimy czekać ok. 25 minut, zanim ktokolwiek nas obsłuży. Niestety, to dopiero początek…
Nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się, żeby hotel nie miał dla mnie pokoju pomimo rezerwacji. Jasne, bywało, że dostawałem innych pokój niż chciałem, ale zawsze miałem gdzie spać. Do czasu Peru… Na początku recepcjonistka z sukcesem znajduje naszą rezerwację z Bookingu, bierze od nas gotówkę i podaje numer pokoju. Idziemy piętro wyżej, ale okazuje się, że są w pomieszczeniu są… tylko dwa pojedyncze łóżka. Jest nas trójka, rezerwowaliśmy pokój trzyosobowy, więc nieco nas wmurowało.
Wracamy na recepcję, ale obsługa zdążyła się ulotnić. Recepcjonistka wraca po 15 minutach, po czym… przez 15 minut rżnie głupa, że dostaliśmy właściwy pokój. Odgrywa niezły kabaret. Słyszymy, że tak, tak właśnie wyglądają pokoje trzyosobowe, że mają dwa pojedyncze łóżka. I że tak wyglądają wszystkie “trójki” w tym hotelu. Recepcjonistka dzwoni nawet do swojego menadżera i mówi do słuchawki: “wytłumaczyłam tym turystom, że w pokoju trzyosobowym są dwa łóżka, ale oni nie rozumieją, jak mają w nim spać w trzy osoby, no co ja poradzę, że oni nic nie rozumieją”. W końcu pokazuję kobiecie na telefonie rezerwację z Bookingu, gdzie jak wół wpisano THREE SINGLE BEDS, po czym pytam ją, gdzie są te trzy łóżka. Dopiero wtedy kobieta z rozbrajającą szczerością przyznaje, że nie ma dla nas pokoju. Żądamy zwrotu pieniędzy, ale musimy na nie poczekać, bo recepcjonistka zdążyła… wydać je w sklepie, kiedy poszliśmy sprawdzić pokój.
Zerkam szybko na Bookingu, gdzie tej nocy moglibyśmy się jeszcze zatrzymać, ale po raz pierwszy w życiu po wpisaniu miejscowości widzę czerwony napis SOLD OUT. Mówimy więc dosyć ostro recepcjonistce, że ma nam znaleźć inne miejsce do spania, na co ona radosnym tonem oświadcza, że zaprowadzi nas do hotelu, “do którego zawsze prowadzi turystów w takiej sytuacji”. Czyżby dwuosobowa trójka to był u niej stały numer?
Ostatecznie lądujemy ulicę dalej w lepszym hotelu (przynajmniej nie wali wilgocią) za tę samą cenę, więc nie ma tego złego, ale co się nastresowaliśmy, to nasze. Idziemy jeszcze na szybką kolację do chify, gdzie dostajemy ogromne porcje jedzenia za kilkanaście soli każda. Mnie jednak dzień wcześniej dopadła jakaś paskudna bakteria żołądkowa, bo brzuch boli niesamowicie, więc ledwo nadgryzam kurczaka. (Na szczęście jako lekoman zawsze jestem przygotowany na takie sytuacje i jednorazowa dawka antybiotyku na drugi dzień załatwiła sprawę.) Po jedzeniu wracamy do hotelu i kładziemy się od razu spać, bo następnego dnia wejście do Machu Picchu mamy zaplanowane na 6 rano.Dzień 10: Machu Picchu: a miało być tak pięknie…
Nadszedł w końcu dzień, który miał być wisienką na torcie całego wyjazdu – zwiedzanie Machu Picchu, jednego z siedmiu nowych cudów świata i marzenia wielu podróżników. Niestety, wisienka w smaku okazała się wyjątkowo kwaśna… ale po kolei.
Około 4:30 nad ranem budzi mnie jednostajny szum za oknem. Wstaję i wyglądam na ulicę. Leje, jakby ktoś z dachów okolicznych budynków puścił wodę z hydrantów. Czuję, że to zwiastuje duże kłopoty, ale nie mamy właściwie żadnego pola manewru: bilet uprawnia do wejścia na Machu Picchu między 6:00 a 7:00, oraz do wejścia na górę Wayna Picchu między 7:00 a 8:00. Pozostaje nam założyć płaszcze przeciwdeszczowe i iść na autobus.
Autobusy (12 USD w jedną stronę) znajdują się mniej więcej na wysokości Mercado Artenasal, tyle że po drugiej stronie mostu. Ciężko je przegapić, bo stoi tam olbrzymia kolejka, na szczęście autobusy odjeżdżają praktycznie co chwilę. Bilety można kupić przez Internet (niestety poległem przy próbie płatności) lub na miejscu. Na miejscu zakup chwilę trwa, bo sprzedający musi wprowadzić na bilet absurdalną liczbę danych z paszportu: nazwisko, kraj, nr dokumentu, datę urodzenia… a wszystko to, żeby podjechać 25 min. stojącym obok busem.
Koniec końców ruszamy busem ok. 5.30. Jest jeszcze ciemno, więc niewiele widzimy z jazdy serpentynami, poza tym, że dalej mocno pada. Wysiadamy przy kasach. Chwilę po szóstej bramki otwierają się i jako jedni z pierwszych wchodzimy na teren zaginionego miasta.
Machu Picchu w 2022 roku zwiedza się na innych zasadach niż jeszcze kilka lat wcześniej. Niestety, gorszych. Ze względu na COVID oraz zalew turystów i groźbę odebrania statusu UNESCO World Heritage Site wyznaczono 4 konkretne trasy zwiedzania. Trasy są jednokierunkowe, a klasyczne pocztówkowe zdjęcia z widokiem na całe miasto można zrobić tylko na początku zwiedzania. Część miejsc jest też kompletnie zamknięta. Co więcej, jeżeli kupiliśmy bilet na zwiedzanie miasta połączony z wejściem na jedną z pobliskich gór, to nie będziemy mogli wybrać trasy: będzie ona z góry ustalona i nie będzie to wcale najlepsza z nich (najobszerniejszą trasą jest Circuito 2 Alto Largo).
Na szczęście wyznaczonej na bilecie trasy nikt na miejscu nie weryfikuje. Od razu po wejściu do ruin odbijamy więc w lewo po schodach, lądując tym samym niezgodnie z biletem na Circuito 2. Chwilę później wychodzimy na punkt widokowy/zdjęciowy i wtedy przeżywamy… największe rozczarowanie tego wyjazdu.
Mgła. Kompletne mleko. Nie widać ani pobliskich gór ani samego miasta – właściwie nie widać niczego, co znajduje się dalej niż kilka metrów od nas. No, to sobie zobaczyliśmy wschód słońca w Zaginionym Mieście… Stajemy przed trudnym dylematem: czekać czy iść dalej? Pomiędzy 7:00 a 8:00 musimy wejść na szlak na Wayna Picchu, a po drodze zwiedzić połowę ruin, bo później nie będzie można się cofnąć. Ciężko powiedzieć, ile to zwiedzanie zajmie, więc ciężko też ustalić, co robić. Takie właśnie uroki związane z przepisami COVID/UNESCO zafundowali turystom Peruwiańczycy.
Postanawiamy dać sobie pół godziny na punkcie widokowym. W pewnym momencie mgła nieco (podkreślam: nieco) przechodzi i zaczynamy dostrzegać miasto, ale niestety z okolicznych gór dalej nici. Zadowalamy się tym, co jest, i ruszamy zwiedzać ruiny.