+1
robokun 25 maja 2022 11:39
dzien10-machupicchu-niecolepszywidok.jpg


Problem z Machu Picchu polega na tym, że ruiny są praktycznie puste (nie licząc paru skubiących trawę lam, które pewnie wpuszczono tam pod turystów). Właściwie brak tutaj jakichkolwiek tablic informacyjnych. Jeżeli człowiek nie przeczyta wcześniej opisu w Internecie ani nie wynajmie na miejscu dosyć drogiego przewodnika, to można przejść przez ruiny i nie dowiedzieć się o nich praktycznie nic. Pamiętajcie więc, żeby przed wizytą odrobić pracę domową i poczytać trochę o tym miejscu.

dzien10-machupicchu-lamy.jpg


Po mniej więcej godzinie meldujemy się w punkcie kontrolnym na szlak Wayna Picchu. W tym miejscu strażnicy sprawdzają bilety i zgodnie z nim kierują na Huchuy Picchu (mniejszą górę, łatwiejsza dostępność biletów) lub właśnie Wayna Picchu (święta góra Inków, bilety wyprzedają się kilka miesięcy wcześniej).

dzien10-machupicchu-poczatekszlakuwayna.jpg



dzien10-machupicchu-szlakwayna.jpg



dzien10-machupicchu-stromepodejsciewayna.jpg


Szlak na Wayna Picchu zajmuje nam w dwie strony ok. półtorej godziny. Momentami schody są absurdalnie strome i wąskie, a ponieważ pada, to dodatkowo są diabelnie śliskie. Zgodnie stwierdzamy, że ze względów bezpieczeństwa przy tej pogodzie szlak powinien być zamknięty (no ale przecież wtedy trzeba by turystom zwrócić pieniądze albo umożliwić zmianę terminu, a to oznacza mniej dinero dla rządu). Docieramy na szczyt, z którego teoretycznie powinien się rozciągać piękny widok na ruiny i okoliczne góry, ale… no tak, dalej jest kompletna mgła. Nasze zdjęcia bardziej przypominają obraz “Wędrowiec nad morzem mgły” Friedricha niż to, co w Internecie wyskoczy pod hasłem “Wayna Picchu mirador”.

dzien10-machupicchu-szczytwaynapicchu.jpg


Wracamy do punktu kontrolnego i pozostaje nam do przejścia druga połowa ruin. Przestaje na chwilę padać, gdzieś zza gęstej mgły nieśmiało przebija się słońce i przez kilkanaście minut widoki są nieco (podkreślam: nieco) lepsze, ale mimo wszystko tego dnia nie będzie nam już dane ujrzeć Machu Picchu w całej okazałości.

dzien10-machupicchu-widokigory.jpg



dzien10-machupicchu-koncowkatrasy.jpg


I niech ta historia pozostanie ostrzeżeniem dla wszystkich. Nie przeczę, że Machu Picchu jest wspaniałym miejscem z niesamowitą historią. Problem polega na tym, że pogoda może skutecznie popsuć wrażenia (nawet w sezonie!), a Peruwiańczycy bardzo się starają, żeby maksymalnie utrudnić całe zwiedzanie. Bilety trzeba kupować z wyprzedzeniem, więc warunki atmosferyczne to loteria. Wchodzimy konkretnego dnia o konkretnej godzinie, terminu nie da się zmienić, do tego trzeba poruszać się po wytyczonej trasie i nie wolno zawracać. Wszystko to sprawia, że jeżeli będziecie mieli pecha jak my, to opuścicie Machu Picchu z wrażeniem, że wydaliście 700 zł i nie zobaczyliście zbyt wiele.

Nieco przybici opuszczamy ruiny, a drogę powrotną do Aguas Calientes pokonujemy pieszo w ok. godzinę. Na szlaku w kilku miejscach czekają nas niezłe widoki na okoliczne wzniesienia (o ile akurat nie ma mgły), a wszędzie widać imponującą, tropikalną wręcz roślinność. Właśnie po tych bujnych roślinach najlepiej widać, że w Machu Picchu panuje mikroklimat i dużo pada. Mnie te zielone wzniesienia od razu skojarzyły się z Maderą, na której swoją drogą byłem miesiąc przed wizytą w Peru (i swoją drogą tam też trafiłem na deszcz z mgłą).

dzien10-machupicchu-roslinnosc.jpg


W Aguas Calientes jemy obiad (w wielu miejscach funkcjonuje korzystne cenowo Menu turístico, my za 25 SOL dostajemy przystawkę w formie ceviche oraz główne danie do wyboru) i kręcimy się chwilę po miasteczku. Jest bardzo turystyczne, ale jednocześnie schludnie urządzone. Można dostać pamiątkową pieczątkę Machu Picchu do paszportu (o dziwo to jedna z bardzo niewielu darmowych rzeczy w Peru) i przejść się po bazarze z pamiątkami o nieco kłamliwej nazwie Mercado Artenasal (w rzeczywistości nic tu nie jest artenasal). Co ciekawe, droga na dworzec prowadzi właśnie przez wąskie, kręte uliczki tego Mercado. Wygląda to wszystko jak lotniskowe sklepy walkthrough, tyle że w wersji bazarowej (Inca walkthrough :) ).

dzien10-machupicchu-cevichdeetrucha.jpg



dzien10-machupicchu-ajidegallina.jpg



dzien10-machupicchu-aguascalientes.jpg


Wracamy do Cusco analogicznie: najpierw półtorej godziny pociągiem do Ollantaytambo, a potem przesiadka w autobus i 2 godziny jazdy do Cusco. W drodze powrotnej dostajemy jeszcze gorszy autobus niż poprzedniego dnia, przez co jazda jest nieco wyczerpująca. W trakcie powrotu zagaduje do mnie bardzo sympatyczny Brazylijczyk, niestety jego poziom angielskiego jest już zdecydowanie mniej sympatyczny. Pyta mnie, skąd jestem, a potem długo opowiada, że o nas słyszał: że to wspaniały kraj (no, powiedzmy), że jesteśmy tacy wysocy (hm, w porównaniu do Peru i Brazylii to może, może…), tak bardzo pielęgnujemy wartości demokratyczne (ho, ho…) i że hodujemy takie piękne tulipany… “wait, what? Poland, not Holland!”, no i dalej rozmowa już zupełnie przestała się kleić :)

Kolację jemy po raz drugi w naszej pollería, po czym wracamy do hotelu, w którym wcześniej nocowaliśmy. Hotel nas pamięta, nie musimy się znowu meldować, dostajemy nawet te same pokoje. To bardzo dobra informacja, bo następnego dnia autobus na Rainbow Mountain ma nas zabrać ok. 4:30.Dzień 11: Rainbow Mountain

To ewidentnie nasz dzień “naj”. Najdłuższy, najbardziej męczący, najbardziej absurdalny najbardziej stresujący, ale jednocześnie widokowo moim zdaniem najlepszy. Opis dnia też będzie więc najdłuższy, za co z góry przepraszam niecierpliwych :)

Około 4.45 pod hotel podjeżdża bus. Kolejne 40 minut zgarniamy ludzi z trasy, a 5:30 razem z dwoma innymi busami lądujemy na śniadaniu. Jedzenie bez zaskoczeń: buła, trochę dżemu, jajecznica, herbata. Po śniadaniu przewodnicy proszą nas o chwilę uwagi… i się zaczyna.

Nasz przewodnik to najbardziej chaotyczny człowiek, jakiego spotkałem w Peru, a umówmy się, że konkurencję miał sporą. Jego “przemowę” chyba najlepiej określić mianem dwujęzycznego strumienia świadomości. Po angielsku bredzi tak samo jak po hiszpańsku: powtarza pięciokrotnie te same zdania, ale żadnego z nich nie kończy. Ma się więc wrażenie, że w kółko mówi to samo, ale jednocześnie ani przez moment nie wiadomo, o czym mówi. Gdybym nagrał jego wypowiedzi i wysłał moim dawnym wykładowcom z lingwistyki, mogliby bez końca gnębić kolejne roczniki studentów na zajęciach z tłumaczeń ustnych.

Piąte przez dziesiąte dowiadujemy się, że (1) w górach będzie zimno, bo wejdziemy na 5000 m n.p.m., oraz (2) choroba wysokościowa to nie żarty. Potrzebujemy ciepłych ciuchów, rękawiczek, szalików, czapek, ochraniaczy na kolana i lokalnych specyfików na chorobę wysokościową. Na tę ostatnią mamy ponoć dodatkowo… pić alkohol (!).

Po zakończeniu instruktażu na jednym ze stołów magicznie pojawia się przenośny stragan, co oczywiście pozwala przerażonym turystom dokonać niezbędnych zakupów :) to, co mówi dzisiaj przewodnik, zupełnie nie zgadza się z tym, co słyszeliśmy, kupując wycieczkę parę dni wcześniej. Stoimy przed dylematem: czy naprawdę będzie tak zimno, że czegoś nam potrzeba? Ostatecznie decydujemy się na rękawiczki za kilkanaście soli.

Ruszamy w końcu na Tęczową Górę. Po drodze przewodnictwo wycieczki daje kilkukrotnie pokaz swoich organizacyjnych “umiejętności”. Raz kierowca zapomina zabrać przewodnika ze stacji benzynowej, przez co nasza zguba musiała rzucić się w pościg za nami, machając szaleńczo rękami. Innym razem przewodnik zapomina, że dwie osoby z autobusu mają obiecaną wycieczkę dwudniową i trzeba im gdzieś zapewnić nocleg. Jeszcze innym razem, kiedy zbiera 25 soli od każdego za bilety wstępu, wchodzi w dyskusję z parą niemiecko-ekwadorską. Para usłyszała dzień wcześniej w agencji, że za bilety będą musieli zapłacić 10 soli, nie 25. Przewodnik wymyśla na poczekaniu bajeczkę o tym, że cena zmieniła się w nocy, co tylko dodatkowo podkręca atmosferę w autobusie :)

dzien11-rainbow-dojazd1.jpg



dzien11-rainbow-dojazd2.jpg


Trasa na Tęczową Górę początkowo wiedzie asfaltową krajówką, ale w pewnym momencie zjeżdżamy na szutrową drogę, którą kontynuujemy jazdę przez dłuższy czas. Nie jest zbyt wygodnie, ale widoki są piękne. Andy, a do tego alpaki i lamy… żyć nie umierać. Dwukrotnie zatrzymujemy się przy szlabanach lokalnych społeczności, które pobierają opłaty za wstęp. W końcu docieramy do początku szlaku. Przewodnik w typowy dla siebie sposób zaczyna tłumaczyć, o której mamy wrócić do busa. Nie rozumie go nikt. Brzmi to mniej więcej tak:

…spotkajmy się tutaj z powrotem o godzinie następującej nieco później niż godzina południowa… to znaczy, kiedy wybije południe, wróćcie w to miejsce o godzinie następującej pół godziny po tej godzinie, w której to godzinie wybije godzina 12.00…

Połowa autokaru to Peruwiańczycy, więc wspólnymi siłami z native speakerami dochodzimy do wniosku, że powrót o 12.30. No to ruszamy!

dzien11-rainbow-parking.jpg


Tęczowa Góra Vinicunca to świeża atrakcja turystyczna, bo wcześniej ten szczyt ukryty był pod warstwą śniegu i lodu. Jednak w 2015 roku, za sprawą globalnego ocieplenia, pokrywa śnieżna stopniała i odkryła wielokolorowe wzniesienie, które teraz fotografuje połowa Instagrama. Swoją drogą pisałem już o zamieszaniu wokół pobierania opłat przez lokalne społeczności i zamknięciu szlaku. Nas w maju 2022 podwieziono na szlak Cusipata (ponoć kiedyś wybierano bardziej wymagający szlak Pitumarca), który prowadzi od 4600 m n.p.m. do ok. 5036 m n.p.m. i w jedną stronę zajmuje niecałe 1,5 godziny.

Sam szlak jest niesamowity. Po prostu wszędzie wokół są piękne góry! Trasa nie jest specjalnie wymagająca, duża jej część jest w miarę płaska. Trudniejsze podejście napotkacie dopiero pod sam koniec, ale ta trudność wynika głównie z wysokości, na której się znajdujemy. Podejrzewam, że w Tatrach nawet bym nie pamiętał, że tamtędy wchodziłem. Osoby z problemami kondycyjnymi mogą wynająć konia, aczkolwiek ostatni, najbardziej stromy odcinek, i tak trzeba pokonać samodzielnie.

dzien11-rainbow-poczatekszlaku.jpg



dzien11-rainbow-szlak1.jpg



dzien11-rainbow-szlak2.jpg



dzien11-rainbow-szlak3.jpg


W Internecie można znaleźć mnóstwo zdjęć Tęczowej Góry. Na niektórych góra jest szaro-brunatna i mało spektakularna, na innych świeci się od filtrów jak napromieniowana. Peruwiańczycy uwielbiają umieszczać tę drugą wersję na plakatach turystycznych. A jak jest naprawdę? Jeżeli traficie na słoneczną pogodę (tak jak my), to kolory naprawdę zrobią wrażenie. Zarówno sama Vinicunca, jak i wszystko wokół, wygląda niesamowicie. Jeżeli natomiast trafią Wam się chmury (my je mieliśmy przez parę minut), to faktycznie sama tęczowa góra przestanie aż tak zachwycać, natomiast jej otoczenie dalej będzie imponować.

Turystów jest mnóstwo, nie sposób zrobić zdjęcia bez ludzi w tle, ale nie ma to znaczenia. Podoba nam się niesamowicie i nigdy w życiu nie byliśmy tak wysoko. Dla mnie to chyba najlepszy dzień całego wyjazdu. Wskazówka: jeżeli ktoś będzie miał trochę czasu i kondycji na miejscu, to można w drodze powrotnej nieco odbić ze szlaku i zahaczyć o Red Valley. Jak się domyślacie, nasz “świetny” przewodnik nam o tym nie powiedział, a szkoda, bo na zdjęciach dolina wygląda super.

dzien11-rainbow-szczyt1.jpg



dzien11-rainbow-szczyt2.jpg



dzien11-rainbow-szczyt3.jpg


Nacieszyliśmy się widokami, czas wracać. Przy autokarze jesteśmy w okolicach 12:15. Nikogo jeszcze nie ma. Chwilę po nas przychodzą dwie Holenderki, które też nie są zachwycone organizacja wycieczki. Opowiadają nam o kilkudniowym trekkingu do Machu Picchu i trochę czuję, że to może być kiedyś powód, by wrócić do Peru: ich zdjęcia ze szlaku wyglądają świetnie.

My tu gadu gadu, a czas leci. O 13:00 przy autokarze są już wszyscy z wyjątkiem 4 osób: pary turystów, przewodnika i kierowcy. Kierowca w końcu się pojawia, ale nie wie nic: gdzie jest przewodnik, gdzie brakująca para i z czego wynika opóźnienie. Przewodnik w końcu się pojawia i stwierdza tylko “O, nie ma jednej pary?”, po czym bez słowa znika.

Opóźnienie jest problematyczne z trzech powodów. Po pierwsze czekamy od godziny w autokarze na pełnym słońcu, wokół zero cienia. Po drugie jeden z turystów ma duży problem z chorobą wysokościową: wymiotuje, jest blady jak ściana i cały spocony. Nie wygląda to najlepiej. Jak na ironię to wcale nie gringo z Europy: chłopak jest Peruwiańczykiem!

Po trzecie my tego samego dnia wieczorem mamy lot powrotny do Limy. Spodziewałem się, że możemy mieć pewne opóźnienia, więc wybrałem ostatni lot (21:00). Zapasu mamy kilka ładnych godzin, ale mimo wszystko zaczynam się stresować: do Cusco z Rainbow Mountain jest kilka godzin jazdy, nie wiadomo, czy na drodze nic się nie wydarzy (w Peru nietrudno o wypadki lub prostesty blokujące przejazd), w planie jest jeszcze przystanek na obiad, a przy Rainbow Mountain absolutnie nikt nie ma nawet pół kreski zasięgu, żeby w razie czego zorganizować alternatywny transport. Patrzę, jak odjeżdżają kolejne autokary z turystami i powoli parking staje się pusty. My dalej siedzimy i czekamy bez żadnych wieści. Nie wiadomo, gdzie jest przewodnik ani brakująca para. Słońce grzeje niemiłosiernie, a za autokarem dalej wymiotuje wspomniany Peruwiańczyk.

Stwierdzam, że to czas na interwencję. Wychodzę z autokaru i pochodzę w stronę Rainbow Mountain. W pewnym momencie zauważam przewodnika z dziewczyną z brakującej pary. Stoją i patrzą ze średnio inteligentnymi minami w stronę szlaku, który jest zupełnie pusty. Dziewczyna jest totalnie bezradna: gdzieś na szlaku zgubiła swojego faceta, ale nie ma pojęcia, gdzie jest i w jakim stanie.

Ręcę mi trochę opadają, więc próbuję ogarnąć przewodnika. Niestety, chłop dostał mentalnego zaparcia. Tłumaczę mu, że mamy samolot do Limy, że w autokarze jeden z pasażerów wymiotuje od choroby wysokościowej. Przewodnik rozkłada tylko ręce i mówi, że musimy czekać. Proponuję mu, żeby zamienić pasażerów z innym autokarem, tak żeby osoby, którym się spieszy, mogły już ruszyć. Facet twierdzi, że się nie da. Mówię więc, żeby dogadał się z miejscowymi, niech wsiądą na konia i pojadą na szlak sprawdzić, co się dzieje. W odpowiedzi słyszę od przewodnika:
- Ja nie wiem, czy te konie potrafią biegać…

Po tym tekście szlag mnie trafia i puszczam przewodnikowi piękną wiązankę składająca się ze wszystkich hiszpańskich przekleństw, jakie usłyszałem przez pięć sezonów serialu La Casa de Papel. Wiązanka sprawia, że jednak możliwa staje się podmiana pasażerów między autokarami i 10 minut później ruszamy!

dzien11-rainbow-uciekajacealpaki.jpg


W drodze powrotnej turysta z Niemiec pyta mnie: czy polscy politycy są tak samo fatalni jak niemieccy? W ten sposób kolejną godzinę spędzamy na gorącej dyskusji o wpadkach przy polskich wyborach kopertowych i niemieckiej budowie lotniska BER :)

Po około godzinie robimy przerwę na obiad. Dawno nie jadłem ciepłego posiłku, ale nie jestem nawet specjalnie głodny przez ten cały stres, słońce i wysokość. Po jedzeniu przewodnik wsiada nagle z paroma osobami do autokaru… i odjeżdża bez słowa. Ach, no tak: przypomniał sobie chłopak, że obiecał komuś dwudniową wycieczkę z noclegiem w okolicy i uznał, że to dobry moment na podwózkę turystów do jakiegoś Bed&Breakfast. Opóźnienie znowu wzrasta, ale jestem w takim stanie, że już mi wszystko jedno – cały czas mamy sporo zapasu, a nie mam siły już się nawet denerwować.

Kiedy w końcu ruszamy, przewodnik przypomina sobie z kolei, że nie opowiedział nam o pochodzeniu kolorów na Tęczowej Górze. Przez kolejne kilkanaście minut prowadzi monolog o minerałach, z którego jak zwykle nikt nic nie rozumie.

Po jakimś czasie przewodnik jednak znowu coś sobie przypomina: czeka nas dodatkowy przystanek! Ciśnienie znowu trochę mi skacze. Mamy się ponoć zatrzymać przy światowej sławy jeziorze, o którym nikt nie słyszał, a w którym hodowane są pstrągi. Jak się domyślacie, zbiornik wodny okazuje się najbardziej zwyczajnym jeziorem, jakie można sobie wyobrazić. Nie robię nawet zdjęcia, bo naprawdę nie ma czego.

Ostatecznie kierowca wysadza nas pod samym lotniskiem o 18:00. Do środka wpuszczają dopiero 2 h przed odlotem, więc siadamy w okolicznej knajpce i jemy całkiem pożywny rosół. Kiedy w końcu udaje nam się wejść do terminala, stwierdzam dwie rzeczy. Po pierwsze, Peruwiańczycy mają zupełnie wywalone na płyny w bagażu podręcznym. Po drugie, lotnisko w Cusco to najsmutniejsze lotnisko, jakie widziałem. Poza toaletami, kilkoma automatami z piciem/jedzeniem i miejscami do siedzenia terminal jest kompletnie pusty. Aż dziwne, że tak wygląda lotnisko w najbardziej turystycznym mieście Peru.

dzien11-cusco-lotnisko.jpg


Przy boardingu nikt się nie czepia naszych (nieco za dużych) bagaży. Zatrzymują jedynie osoby, które mają dwie sztuki bagażu zamiast jednej. Sam lot jest krótki i w miarę punktualny. Na lotnisku w Limie szybko przechodzimy do stanowisk firm taksówkarskich. O dziwo, podobnie jak na wszelkich mercado w sektorach z sokami, tutaj też wszyscy wychylają się z okienek i machają wściekle cennikami :D Wybieramy przypadkową firmę, bo cena przejazdu do Miraflores i tak jest wszędzie identyczna. Ostatecznie w hotelu meldujemy się przed północą.

To był zdecydowanie najdłuższy i najbardziej męczący dzień w Peru: wstaliśmy o 4:00, wdrapaliśmy się na górę Vinicuncę (5000 m n.p.m.) oddaloną kilka godzin jazdy od miasta, a po powrocie ostatnim lotem z Cusco wróciliśmy do stolicy (okolice 0 m n.p.m.). Co gorsza, następnego dnia czeka nas autokar o 7:15 do Paracas. Wiedzieliśmy, że to będzie ciężki dzień, ale nie przewidzieliśmy dodatkowych problemów z organizacją wycieczki. Po szybkim prysznicu wszyscy padamy więc na łóżka, żeby złapać chociaż kilka godzin snu.Dzień 12: Rezerwat Narodowy Paracas

Jeździliście kiedyś rowerem na pustyni wzdłuż oceanu? My nie, dlatego kiedy dowiedziałem się parę dni wcześniej, że Rezerwat Narodowy Paracas można zwiedzać na dwóch kółkach, szybko zmieniłem bilety Cruz del Sur z Limy do Paracas z 13:30 na 7:15. W efekcie noc mija zdecydowanie za szybko, a moi towarzysze po usłyszeniu budzika rzucają sporo niecenzuralnych słów pod moim adresem :D

Nadludzkim wysiłkiem wstajemy z łóżek i zamawiamy Ubera na dworzec autobusowy Cruz del Sur. Jest to bodajże najlepszy przewoźnik w Peru. Faktycznie, mają swoje własne, schludne terminale (na których nie trzeba uiszczać opłaty dworcowej) oraz nadawanie bagażu trochę jak na lotniskach, tylko bez takich kolejek.

dzien12-lima-terminal-cruzdelsur.jpg


Ok. 7:15 ruszamy z Limy w kierunku Paracas. Autokar jest wygodny, każdy pasażer ma do dyspozycji ekran z rozrywką pokładową oraz gniazdo USB (ale ładowanie nie jest najszybsze). Podróż do Paracas trwa trochę ponad 3 godziny i w większości prowadzi tzw. Drogą Panamerykańską. Krajobraz jest mocno pustynny i wyjałowiony, ale fajnie się jedzie ze świadomością, że tą samą drogą można dojechać zarówno na południe Argentyny, jak i na północ Alaski (z "drobnym" wyjątkiem w okolicach przesmyku Darién, gdzie trzeba skorzystać z transportu wodnego) :)

dzien12-autokar-cruzdelsur.jpg


Dojeżdżamy na dworzec w Paracas i od razu kierujemy się do hotelu. Pokój nie jest gotowy, więc robimy tylko błyskawiczne przepakowanie do mniejszych plecaków, zostawiamy duże bagaże na recepcji i biegniemy szukać wypożyczalni rowerów. Przechodzimy kilkaset metrów i widzimy punkt, gdzie stoją trzy nowiutkie rowery górskie z porządnie wyglądającymi oponami. Obsługujący nas Peruwiańczyk proponuje 100 soli za całą trójkę, więc nie zastanawiamy się za długo. Podczas przygotowywania rowerów chłopak z obsługi zaczyna jednak dawać dziwne instrukcje: żeby przełożeń na dużej przerzutce nie zmieniać, a na małej tylko w zakresie 3-5. I żeby nie hamować zbyt gwałtownie. A pod górę to najlepiej te rowery prowadzić. Ciekawe… po chwili chłopak oferuje, że podjedzie z nami do granicy miasta i pokaże, w którą stronę jest rezerwat. Dostajemy też mapkę i zalecaną trasę rowerową. Całkiem miło.

dzien12-mapa-rowerowa.png


Niestety, im bliżej jesteśmy rezerwatu, tym bardziej staje się jasne, że coś z rowerami jest nie tak :) Jedynym działającym hamulcem jest hamulec nożny, łańcuch przeskakuje niemiłosiernie całej trójce na praktycznie każdym przełożeniu, a moje siodełko obluzowało się i przyjęło tak dziwny kąt, jakbym miał zostać na nim wystrzelony w kosmos. Tego dnia obiecałem sobie, że nigdy więcej nie będę narzekał na warszawskie rowery miejskie.

Dojeżdżamy do budki kontrolnej i płacimy 17 soli za wstęp (bilet łączony: 12 soli za rezerwat, 5 soli za Ballestas Islands na następny dzień). Po chwili skręcamy w lewo z drogi asfaltowej i zaczynamy jazdę po rezerwacie. Kiedyś była tu droga asfaltowa, obecnie więcej jest dziur niż samego asfaltu, na szczęście rowery mają szerokie opony i nie odczuwamy tego za bardzo. Zasadniczo jedziemy po kompletnym pustkowiu: w zasięgu wzroku nie ma nic poza ubitym piachem i wydmami. Brak też wycieczek zorganizowanych, mijamy dosłownie pojedyncze osoby korzystające z prywatnego transportu. Ma to zdecydowanie swój klimat: nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się śmigać na dwóch kółkach w takim miejscu.

dzien12-rezerwat1.jpg



dzien12-rezerwat2.jpg


Kiedyś zalecanym pierwszym punktem wycieczki był łuk skalny o nazwie La Catedral. Niestety, podzielił los swojego brata z Malty i runął do wody. Zaczynamy więc od plaży Yumaque. Na kąpiel w oceanie jest za zimno, robimy więc parę zdjęć klifów, podglądamy przez chwilę szybujące nad nami ptaki i jedziemy dalej. Po drodze mijamy turystę na rowerze… bez siodełka. Stwierdzam wtedy, że chyba jednak z naszymi egzemplarzami rowerów nie jest aż tak źle.

dzien12-rezerwat3.jpg



dzien12-rezerwat4.jpg


Kolejny punkt to Mirador Istmo. Trochę się trzeba napedałować pod górę, co przy przeskakującym łańcuchu nie jest łatwe, ale docieramy na miejsce w jednym kawałku. Stąd można zrobić całkiem niezłe zdjęcia zatoki. Kawałek dalej, po bardzo fajnym zjeździe z górki, trafiamy na Playa Roja. To chyba najładniejsze miejsce w Paracas, piasek ma intensywnie czerwony kolor. Z Playa Roja podjeżdżamy jeszcze na punkt widokowy Lagunillas na kolejne zdjęcia (dla głodnych znajdzie się tutaj coś do jedzenia). Dalej można pojechać na plażę La Mina, ale odpuszczamy, bo widoki zapewne byłyby podobne. Powrót z Lagunillas do punktu kontrolnego, a potem do Paracas, to dodatkowe 12 kilometrów, podczas których nie ma już za bardzo ciekawych widoków. W sumie pokonaliśmy jakieś 30 kilometrów, które w normalnych warunkach nie zrobiłyby na nas wrażenia, ale przy stanie technicznym naszych rowerów zamieniły się w całkiem ciężką przeprawę.

dzien12-paracas-rower.jpg



dzien12-rezerwat5.jpg



dzien12-rezerwat6.jpg



dzien12-rezerwat7.jpg



dzien12-rezerwat8.jpg



dzien12-rezerwat9.jpg


Po powrocie do Paracas mamy jeszcze dwa zadania na wieczór: kupić wycieczkę na pełne zwierząt wyspy Islas Ballestas (nazywane pieszczotliwie “Galapagos dla biednych”) na następny dzień oraz zwiedzić samo miasteczko. W agencji turystycznej słyszymy niestety złe wieści: ponoć od tygodnia pogoda nie pozwala na wypłynięcie na Islas Ballestas. Nie wiadomo, czy następnego dnia coś się zmieni, więc w zamian agencja proponuje nam statek na wyspę Isla Blanca: za 30 soli dostajemy więc pakiet “biedniejsze Galapagos dla ubogich”. Nie mamy specjalnie wyjścia, bierzemy co jest i ruszamy zwiedzać samo miasteczko.

Raczej nie zakochaliśmy się w Paracas: to malutka mieścina położona pośrodku pustkowia, żyjąca głównie z turystyki. Ma wprawdzie plażę, ale bardzo niewielką i raczej mało urodziwą. Restauracje nie wyglądają zachęcająco, a jednocześnie są najdroższe ze wszystkich miejsc, w których byliśmy (ceviche ok. 50 soli). Stoi tu trochę niezłych hoteli, jest nawet 5-gwiazdkowy Hotel Paracas pod skrzydłami programu Marriott Bonvoy, ale… turystów brak, rozrywek na wieczór również, a miejscowi snują się jakby bez celu. Może to kwestia pandemii? Z braku pomysłu idziemy po prostu zjeść coś europejskiego dla odmiany. Mimo że restauracja ma na stanie porządnie wyglądający piec do wypiekania ciasta, dostajemy pizzę zrobioną na gotowym spodzie :D nie jest jednak zła, więc zamawiamy potem drugą, a jedzenie popijamy peruwiańskim piwem Cusqueña (polecam wszystkie rodzaje: lager rubia, negra, roja oraz trigo) i wracamy na noc do hotelu.

dzien12-paracas.jpg

Dzień 13: (Prawie) Islas Ballestas oraz Huacachina
O 6:30 budzi nas dźwięk alarmu przeciwpożarowego w hotelu. Oczywiście okazuje się, że włączył się przypadkiem, a obsłudze nie za bardzo zależy, żeby coś z tym zrobić. Wstajemy więc na wcześniejsze śniadanie na dachu hotelu z całkiem przyjemnym widokiem na zatokę.

dzien13-paracas-sniadanie.jpg


W porcie informują nas, że wciąż nie można wypłynąć na Islas Ballestas, więc musimy zadowolić się uboższą wersją Galapagos dla biednych, czyli Isla Blanca. Wsiadamy bez marudzenia na łódź i ruszamy! Już sam rejs dostarcza wrażeń: wszędzie wokół widać polujące ptaki, które pikują prosto w wodę, znikają na chwilę pod jej powierzchnią, po czym wypływają i powtarzają manewr. Udaje nam się nawet wypatrzeć w oddali stado polujących delfinów – ponoć to akurat bardzo rzadki widok.

Robimy krótki przystanek przy Kandelabrze z Paracas: olbrzymim, owianym tajemnicą geoglifie. Peruwiańczycy nie są nawet w stanie ustalić, co przedstawia: według jednych jest to świecznik, według innych… halucynogenna roślina.

dzien13-paracas-candelabra.jpg


Po jakimś czasie dopływamy do Białej Wyspy (Isla Blanca). Ta piękna nazwa bierze się po prostu od koloru ptasich odchodów, których pełno na skałach. Z pewnością jest tu mniej zwierząt niż na sąsiednich Islas Ballestas, ale i tak można poobserwować sporo gatunków ptaków: pelikany, głuptaki, kormorany oraz pingwiny Humboldta. Są też wygrzewające tyłki lwy morskie w wersji damskiej oraz męskiej.

dzien13-paracas-islablanca-1.jpg



dzien13-paracas-islablanca-2.jpg



dzien13-paracas-islablanca-3.jpg



dzien13-paracas-islablanca-4.jpg



dzien13-paracas-islablanca-5.jpg


Po zrobieniu tysiąca zdjęć wracamy do portu. Łapiemy jeszcze na szybko amerykańskie pancakes na drugie śniadanie i idziemy na dworzec, z którego o 11:25 mamy autokar do miejscowości Ica. Z pełnymi brzuchami wsiadamy drugi raz do busa Cruz del Sur, który w półtorej godziny zabiera nas do kolejnego miasta – Ica. Nie interesuje nas jednak sama Ica, co raczej leżąca na jej przedmieściach oaza Huacachina.

Z dworca Cruz del Sur w Ice można od razu złapać “cruzdelsurską” taksówkę do oazy (15 soli). Czas przejazdu to ok. 15 min jeśli nie ma korka. To raptem 5,5 km, na upartego można by przejść tę odległość pieszo. Taksówkarz zagaduje mnie w trakcie jazdy, niby z uprzejmości, ale po chwili i tak okazuje się, że chodzi mu o wciśnięcie nam wycieczki w oazie. Muszę przyznać, że na tym etapie podróży trochę już nas zaczyna męczyć to, że każdy napotkany Peruwiańczyk na widok gringos zamienia się spontanicznie w sprzedawcę czegokolwiek, byle dostać trochę dinero...

Jazda z miasta do oazy jest dosyć zabawna – w ciągu dosłownie kilkunastu minut zabudowania miejskie zamieniają się w wielkie wydmy i piach po sam horyzont. Wjeżdżamy w pustynny obszar Dunas de Ica, a zaraz przy jego granicy z miastem naszym oczom ukazuje się jedyna naturalna oaza na całym kontynencie – Huacachina. Obecnie jest to miejsce wybitnie turystyczne, ale raczej w pozytywnym tego słowa znaczeniu: jest tu parę naprawdę pomysłowych hoteli i przyzwoitych restauracji.

dzien13-huacachina-hotel.jpg


Od razu po zameldowaniu w hotelu idziemy kupić wycieczkę po wydmach, tzw. buggy tour. Korzystamy z usług Mario Tours. Agencja oferuje wycieczki 60-minutowe (30 soli) i 120-minutowe (40 soli). Zdecydowanie polecam Wam dłuższą wersję, bo w praktyce czas spędzony na wydmach to odpowiednio 45 minut i 90 minut :)

Czekając na buggy tour, wskakujemy do hotelowego basenu, bo to jedyna okazja podczas całej podróży, żeby zamoczyć stroje kąpielowe. Sama wycieczka zaczyna się ok. 16:15, a po drodze na wydmy trzeba jeszcze opłacić bilet wstępu (3,60 sola). Chwilę później jesteśmy już przy parkingu buggy na pustyni. Wsiadamy do pojazdu i zapinamy się pasami, chociaż są tak zajechane, że chyba i tak by nas nie uratowały. Czekamy… i znowu wychodzi peruwiański nieogar. Źle nas policzyli, brakuje dwóch osób do kompletu w pojeździe, organizatorzy zaczynają gdzieś dzwonić i biegać bez ładu i składu. Kolejne buggy odjeżdżają, a my czekamy… w końcu moja siostra nie wytrzymuje i wybucha, że zapłaciliśmy za dwie godziny, a siedzimy i czekamy w nieskończoność. Po tym tekście kierowca stwierdza, że faktycznie nie ma co czekać i ostatecznie ruszamy ok. 16:40.

dzien13-huacachina-buggy.jpg


Buggy zasuwają po wydmach jak szalone, przy najbardziej stromych zjazdach mamy wrażenie, że spadamy niemalże pionowo w dół. Wszyscy wrzeszczymy jak nienormalni, a kierowcę zdaje się to tylko nakręcać. Po jakimś czasie stajemy na jednej z wydm na zdjęcia – widoki są naprawdę prześwietne. Następnie czas na… sandboarding! Kierowca daje każdemu nawoskowaną deskę snowboardową (sandboardową?) i bez obszerniejszego wyjaśnienia mówi: zjeżdżajcie na brzuchu. Zabawa jest przednia, z najwyższych wydm decha mknie przez ponad 15 sekund, ale raczej nie polecam krzyczeć w trakcie zjazdu – piach momentalnie wpada do gardła (wpada zresztą wszędzie, miesiąc po wyjeździe dalej wyjmowałem go z kieszeni).

dzien13-huacachina-buggy-wydmy.jpg


Po każdym zjeździe czekamy na resztę grupy u podnóża wydmy, a buggy zawozi nas na następną, żeby nie trzeba było wchodzić samemu po piachu. Chyba że komuś (jak mnie) w trakcie zjazdu spadnie z głowy czapka z daszkiem, to wtedy czeka nas zaskakująco męczące podejście pod wydmę, nie polecam.

dzien13-huacachina-sandboarding.jpg


Gdy wszyscy się już wybawią, kierowca wiezie nas jeszcze na zdjęcia z zachodem słońca i widokiem na dalsze wydmy. Do Huacachiny docieramy już po zmroku. Widok dziesiątek turystów wracających do oazy i wysypujących piach z butów – bezcenny :)

dzien13-huacachina-zachod.jpg




Dodaj Komentarz

Komentarze (10)

pajacyk 26 maja 2022 12:08 Odpowiedz
Czekam na więcej
sudoku 26 maja 2022 12:08 Odpowiedz
@robokun Rozumiem, że oprócz lotów koszty noclegów i reszty są proporcjonalne na osobę?
robokun 26 maja 2022 17:08 Odpowiedz
Tak, wszystko jest w przeliczeniu na osobę, loty również.
jerzy5 20 czerwca 2022 05:08 Odpowiedz
Fajna relacja, ciągle przede mną, kazdy szczegoł pomoże mi to zrobić 2023, więc prosze pisz jak najwięcej
fortuna 5 lipca 2022 05:08 Odpowiedz
Quote:ale fajnie się jedzie ze świadomością, że tą samą drogą można dojechać zarówno na południe Argentyny, jak i na północ Alaskino nie do konca, bo z Kolumbii do Panamy trzeba jednak wziac transport wodny, gdyz droga sie konczy
robokun 5 lipca 2022 12:08 Odpowiedz
Dzięki za zwrócenie uwagi, uściśliłem tę informację w relacji :)
robokun 22 lipca 2022 12:08 Odpowiedz
PodsumowanieGdybym miał jednym zdaniem opisać Peru, zrobiłbym to tak: Kraj z przepiękną przyrodą i dobrą kuchnią, ale też z ludźmi, których raczej ciężko pokochać.Zabrakło mi u Peruwiańczyków pogody ducha i wyluzowania, z którymi kojarzą się w większości Latynosi. Było za to sporo nieogarnięcia, kurczowego trzymania się absurdalnych przepisów i trochę kłamstewek, byle nam coś sprzedać.Peruwiańskie Andy zrobiły na mnie jednak duże wrażenie. Widoki w Kanionie Colca i na Tęczowej Górze na długo pozostaną w pamięci i były chyba najfajniejszymi punktami całej wycieczki. Zapewne to samo powiedziałbym też o Machu Picchu, gdyby nie ta przeklęta mgła :)Najmniej podobało mi się chyba w Paracas. Nie mówię, że było źle – po prostu inne atrakcje wyprawy przyćmiły to miejsce.Co się zaś tyczy trasy wycieczki – chyba nic bym w niej nie zmienił. Lubimy zwiedzać aktywnie i intensywnie, ale też bez szaleństw, i taki właśnie w praktyce okazał się nasz plan. Przeglądając inne relacje na forum stwierdzam, że Gringo Trail to był dobry wybór. Owszem, w większości miejsc czuliśmy mocno turystyczny klimat, ale odwiedzane atrakcje były warte przeciskania się niekiedy przez spore chmary selfie sticków :)Czy wróciłbym do Peru? Żeby odwiedzić te same miejsca raczej nie. Chętnie jednak dałbym sobie drugą szansę na Machu Picchu, najlepiej w wersji z kilkudniowym trekkingiem. No i zupełnie nie udało mi się zajrzeć do amazońskiej dżungli, więc… kto wie? Może kiedyś?Na koniec podziękowanie: forum fly4free niesamowicie pomogło mi w planowaniu wyprawy. Chętnie odwdzięczę się społeczności – jeżeli mogę coś komuś podpowiedzieć z wyprawą do Peru, piszcie śmiało. Dzięki wielkie tym, którzy podzielili się wcześniej swoimi doświadczeniami, oraz tym, którzy czytali moją relację. Do następnego posta!<KONIEC>
camilozeta 31 sierpnia 2022 23:08 Odpowiedz
robokun napisał:<KONIEC>Dzięki robokun za wyczerpujący opis, trochę mi zajęło przeczytanie, wyobrażam sobie ile musiało zająć napisanie :lol: Za miesiąc tam będziemy, też na dwa tygodnie ale zaczynamy od Cusco i zjeżdzamy w dół. Oby tylko pogoda nie spłatała nam takiego figla na MP.Pozdrawiam
camilozeta 21 października 2022 23:08 Odpowiedz
-- 21 Paź 2022 21:47 -- Hej, nasza wyprawa do Peru tez juz sie zakonczyla. Poniewaz zadano mi pytanie na PW, czy zaczynajac od drugiej strony nie mielismy problemow z aklimatyzacja, napisze, ze w naszym przypadku obylo sie bez zadnych problemow. Do Cuzco przylecielismy z Limy w poludnie i spedzilismy tam reszte dnia wloczac sie po miescie.Oczywiscie zulismy liscie koki tak na wszelki wypadek. Nastepnego dnia zrobilismy wycieczke po Sacred Valley a kolejnego wspielismy sie juz na Rainbow Mointain (5200m). Wzielismy rano Sorojchi Pills na wszelki wypadek i poza bezdechem na gorze nie bylo zadnych innych objawow. Potem obylo sie tez bez zadnych problemow. Peru jest swietne ??Pozdrawiam -- 21 Paź 2022 21:48 -- Hej, nasza wyprawa do Peru tez juz sie zakonczyla. Poniewaz zadano mi pytanie na PW, czy zaczynajac od drugiej strony nie mielismy problemow z aklimatyzacja, napisze, ze w naszym przypadku obylo sie bez zadnych problemow. Do Cuzco przylecielismy z Limy w poludnie i spedzilismy tam reszte dnia wloczac sie po miescie.Oczywiscie zulismy liscie koki tak na wszelki wypadek. Nastepnego dnia zrobilismy wycieczke po Sacred Valley a kolejnego wspielismy sie juz na Rainbow Mointain (5200m). Wzielismy rano Sorojchi Pills na wszelki wypadek i poza bezdechem na gorze nie bylo zadnych innych objawow. Potem obylo sie tez bez zadnych problemow. Peru jest swietne ??Pozdrawiam -- 21 Paź 2022 21:49 -- Hej, nasza wyprawa do Peru tez juz sie zakonczyla. Poniewaz zadano mi pytanie na PW, czy zaczynajac od drugiej strony nie mielismy problemow z aklimatyzacja, napisze, ze w naszym przypadku obylo sie bez zadnych problemow. Do Cuzco przylecielismy z Limy w poludnie i spedzilismy tam reszte dnia wloczac sie po miescie.Oczywiscie zulismy liscie koki tak na wszelki wypadek. Nastepnego dnia zrobilismy wycieczke po Sacred Valley a kolejnego wspielismy sie juz na Rainbow Mointain (5200m). Wzielismy rano Sorojchi Pills na wszelki wypadek i poza bezdechem na gorze nie bylo zadnych innych objawow. Potem obylo sie tez bez zadnych problemow. Peru jest swietne ??Pozdrawiam
robokun 30 października 2022 12:08 Odpowiedz
@camilozeta Cieszę się, że choroba wysokościowa Was ominęła. Mam nadzieję, że moja reacja pomogła w jakiś sposób zaplanować podróż :) Słyszałem też o osobach, które z Limy lecą do Cusco, a potem od razu jadą do Machu Picchu. Ponoć to bezpieczna opcja, bo MP jest położone niżej niż Cusco i znajduje się poniżej umownej granicy choroby wysokościowej.