Jest chłodniej, jesteśmy głodni i kończy się woda. Ekspozycje całkiem fajne i pokazane lepiej niż w muzeum w Kairze. Zostaje nam niewiele czasu do zachodu słońca. Łapiemy tuktuka, po drodze kupujemy napoje i banany i jedziemy w okolice dolnej części ścieżki do Fortu Nahargarh.
To Fort zbudowany wraz z miastem dla jego obrony. Jaipur był kiedyś otoczony fortami. Ten ma funkcje pałacowe i świetne widoki na miasto. To miejsce wieczornych wypadów mieszkańców, ale raczej tych młodszych.
Gdy wracamy na niebie lata coraz więcej dziwnych śmieci. Po chwili (wstyd, bo raczej dłuższej chwili) dochodzimy do słusznego wniosku ze to latawce. W pewnym momencie są ich dziesiątki. Schodząc niżej widzimy na dachach sterujących nimi małych "pilotów" (bo to w większości dzieci). To co wcześniej wydawało nam się sieciami na drzewach, to tez latawce, tyle ze rozbite. Takie latawcowe cmentarzysko. Ciężko było to zauważyć, bo w Indiach jest generalnie sporo śmieci.
Mijamy jeszcze kilka krów zajmujących stanowiska postojowe na parkingu i elektrycznym tuktukiem bez amortyzacji w wieczornych korkach dojeżdżamy już po ciemku do hotelu na kolacje (oczywiście skromna i bezpieczna bo nie my rezerwy czasu na zatrucie).
Późno wieczorem w hotelu słyszymy jeszcze jakąś muzykę z ulicy. Kolega Andrzej wychodzi zobaczyć co się dzieje i zalicza jeszcze taniec na ulicznej weselnej procesji. Więcej w ten dzień wcisnąć się nie dało.Wstajemy wczesnie, bardzo wcześnie, bo nieco po 4. Umówione taxi już czeka, woreczek z hotelowym śniadaniem także. Lotnisko w Jaipur jest malutkie wiec formalności idą sprawnie. Na lotnisku idę do salonika z Priority Pass, ale jest wybitnie słaby. W cenie tylko woda i herbata, za posiłki trzeba dopłacić i to sporo. Lot Air Asia India przebiega ultra sprawnie. Mamy piękny start nad miastem, a chwilę później kolorowy wschód słońca.
Śmieszne bo koszt lotu wygrywa z taxi do Jaipur ale także z pociągiem do Agry. Kolej w Indiach jest tania tylko w najniższej klasie i w naprawdę nędznych wagonach. Te wyższe taryfy są drogie, a jakość lepszych wagonów jest delikatnie mówiąc słaba. Lotnisko w New Delhi już znamy, więc wszystko idzie sprawnie.
Nocleg wybrałem blisko lotniska (bo kolejnego dnia też wstajemy o 4). Hotelowe Airport City to tylko jedna stacja metrem. Booking pokazuje w okolicach lotniska ogromną ilość hoteli, ale wszystkie one mają prawdziwą lokalizację w zupełnie innych miejsca. Trzeba uważać. Blisko nie nie ma nic sensownego poza sieciówkami. Wybrałem Ibis bo mam status i licze na wcześniejszy checkin. Hotel jest droższy niż wszystkie pozostałe z całego wyjazdu razem, a wcale nie jest najlepszy. Wolałem jednak nie ryzykować problemów z dojazdem kolejnego dnia przed porannym wylotem do domu, tym bardziej, że nie łapiemy się na pierwszy kurs metra. W hotelu udało się dostać pokój bardzo wcześnie, ale chłopak w recepcji chciał, bym napisał w google dobrą opinie i to imiennie o nim ? Dałem mu talefon by sam o sobie napisał. Dziwne to było, ale szkoda mi było czasu na dyskusje. Odpoczywamy chwile i ruszamy na miasto. Po raz kolejny okazuje ze uber tu niby działa, ale nie działa. Kierowca kombinuje i koniecznie chce nas wozić przez cały dzień. Dyskusja kosztuje nas cenne pół godziny. Docieramy wreszcie do Qutab Minar - ruin starego meczetu po którym została głównie wieża wyglądająca jak indyjski Saturn 5.
To jeden z pierwszych meczetow w Azji. Ogromny minaret widać z daleka. Jest naprawdę duży. Dokarmiamy jakieś lokalne wiewiórki.
Później chcemy tylko przejechać obok światłymi w kształcie kwiatu lotosu i dojechać do Mauzoleum Humajuna, ale wjeżdżamy w takie korki ze odechciewa nam się tuktukow. Troche przypadkiem, bo bez planu, w piątek obeszliśmy te lepsza i najgorszą cześć Delhi. Dziś poznajemy kolejne oblicze. Przy okazji okazuje się, że nie zwiedzimy dziś czerwonego fortu bo... jest zamknięty. To jeden z 3 głównych zabytków miasta i do głowy by mi nie przyszło, że może być zamknięty. Tu chyba każdy zabytek ma dzień tygodnia w którym jest zamknięty. Dobrze ze nie trafiło na Taj Mahal który okazało się, że jest zamknięty w piątki. My w piątek byliśmy obok czerwonego fortu, ale nie zwiedziliśmy go, bo nie wpuszczano z bagażem. Pech. Świątynia Lotosu także jest zamknięta, ale to nic. Nam wystarczy widok z daleka ale o taki tez ciężko, bo ogrodzenie jest daleko od budynku i zrobione tak by niewiele było widać. Jedziemy dalej do Mauzoleum Humajuna.
To wielki Park z zabytkowymi budynkami. Humajun był jednym z lokalnych władców, żył w XVI wieku. Tutaj także praktycznie nie widać zachodnich turystów, jest za to sporo tych lokalnych. Leniwie spacerujemy korzystając z pięknej zieleni. Ponieważ w okolicy nie ma stacji metra tuktukiem dojeżdżamy do takiej która ma w pobliżu jakieś sklepiki gdyż musimy wydać resztę pieniędzy i wreszcie kupić jakieś pamiątki. Trafiamy do Khan Market gdzie okazuje się, że są to same drogie butiki. Nic nie kupujemy i idziemy na stację metra z fajnymi muralami:
Jedziemy więc do Sarojini Market który okazuje się ogromnym szalonym targowiskiem gdzie tłum sprzedawców wzajemnie się przekrzykuje. Raj dla tych którzy szukają koszulek za 3zl, spodni za 5zl lub sandałów z ciężkimi metalowymi dekoracjami za 15zl. Nie jest to jednak miejsce gdzie można kupić coś na pamiątkę. W 2005 był tutaj zamach bombowy, zginęły aż 43 osoby. Do zamachu przyznała się jakaś mała radykalna grupa terrorystyczna z Kaszmiru.
Słonce jest już nisko wiec uciekamy do pobliskiego fortu Hauz Khas. Na mapie jest w parku nad jeziorem, ale okazuje się ze nie da się łatwo przejść z parku nad jezioro i odwrotnie. Trzeba iść dookoła. Tracimy sporo czasu i siły bo chcemy odwiedzić jedno i drugie. Miejsce jest modne wśród młodych. Widać to było także w Jaipur, ludzie są tu niezwykle aktywni towarzysko, szczególnie młodzi. Są otwarci, zagadują, uśmiechają się. Cóż za przyjemny kontrast z naszym krajem.
Mi bardzo się podoba, ale Andrzej robi się nerwowy bo nadal nie ma pamiątek. Sporo tu knajp ale my jedziemy dalej bo to ostatnia szansa by coś wreszcie kupić. Market Dili Haat ma drobną opłatę za wstęp ale jest dokładnie tym czego szukamy. W efekcie znika nam z 2h i wydajemy praktycznie wszystko co mamy. Ostatkiem sił, późno wieczorem docieramy do hotelu.
Na spanie nie ma wiele czasu. Znowu pobudka około 4. Czas wracać. Jesteśmy totalne niewyspani, ale nie ma opcji by spóźnić się na ten lot. Tym razem na szczęście nie ma problemów z Uberem (tym bardziej, że taxi zamawiane przez hotel jest potwornie drogie). Wydawało się, że mamy dużo czasu na dojazd tę jedną stację metra ale przed terminalem jest potworny korek samochodów. Gdy widzimy, że tempo jazdy spada nam tak, że szybciej dojdziemy na piechotę, płacimy i biegniemy do terminala gdzie już z daleko widać kolejki przy wejściach i to spore. Udaje się wejść do środka dosyć szybko, ale ochrona marudzi z powodu kart pokładowych w telefonie. Mamy obawy czy uda nam się przejść z nimi security, bo kolejka też jest spora, ale o dziwo udaje się. Radość jest jednak przedwczesna, bo cofają nas dalej, przy imigration. Musimy wrócić do stanowisk checkin, zdobyć papierowe karty pokładowe, jeszcze raz stać w kolejce do secuirty i tej do imigration. Zaczynamy się obawiać, czy w ogóle zdążymy na lot. Na szczęście security poszło sprawniej, a przy paszportach zauważa nas ten króty nas odesłał i przyjmuje bez kolejki. Ufff. Dzięki temu udaje nam się jeszcze najeść w saloniku co później okazuje się kluczowe. Wychodzimy o godzinie w której rozpoczyna się boarding, ale gdy dochodzimy do gejta wszyscy już siedzą w samolocie i personel w zasadzie czeka tylko na nas.
Boeing 787 LOT jest jeszcze bardziej zaniedbany niż ten którym przylecieliśmy. Pourywane uchwyty na kubki, wyloty wentylacji pokryte szarozielonym grzybem, popsute stoliki, wieszający się co chwilę system rozrywki (trzeba czekać na trwający długo reset) i co najgorsze... najbardziej obrzydliwe jedzenie jakie jadłem w samolocie. Lot odbywa się za dnia, a jedzenia jest bardzo mało i w zasadzie jest ono niejazdale. Jest niedobre nie dlatego, że indyjskie, jest obrzydliwe i hindusi na pokładzie też go nie jedli. Kolejny posiłek był przed lądowaniem, tak samo malutki i tak samo niedobry. Ludzie zmuszali się do jedzenia bo po kilku godzinach lotu byli już głodni. Produkt Y w LOT na długich trasach wygląda obecnie tragicznie. Szczerze, gdybym wiedział, czego się spodziewać to bym dopłacił te 200-300zł do Lufthansy, która jest przynajmniej przeciętna. Planując ten wyjazd nie byłem do końca pewien czy da się w 4 dni zrobić standardowe najmniejsze kółko jakie ludzie robią zwykle w tydzień. Przyznam, że się bałem, bo jakiekolwiek nieprzewidziane okoliczności mogły sprawić nam potworne problemy. Na szczęście wszystko się udało. Po pierwszym dniu Indie mnie przygniotły, ale kolejne trzy dni sprawiły, że polubiłem ten kraj i mam ochotę na więcej.
Kolejny pomysł na szybką wycieczkę, to mi się podoba. Choć intensywność trochę poraża.I też to samo pytanie, ile ta taksówka kosztowała, bo jest to jednak kawałek?
To taxi kosztowało chyba coś pomiędzy 3000-3500 INR, dokładnie nie pamiętam. Ale facet się starał daliśmy na na koniec trochę więcej.Generalnie to nie był wysoki koszt nawet na tle pociągów w wyższej klasie (przy założeniu 2 osób). Ostatecznie wyszło około 100zł na osobę.
Świetna relacja, świetne zdjęcia. Przyda się, bo planuję coś podobnego, choć mając pewnie z półtora dnia więcej. Natomiast właśnie zauważyłem poniższe do sprostowania:rob_sad napisał: Przejazd taxi z Agry do Jaipur to dobra opcja, nie ma tu alternatywnej dobrej komunikacji publicznej, nie ma też lotów.IndiGo ma codzienną rotację na trasie Agra - Jaipur. I jeszcze uwiera to: rob_sad napisał:Prawie cała trasa z Agry do Jaipur to droga 2x2 po ktorej jedzie się szybko i bezpiecznie. Zastanawiałem się jak tam wygląda ruch drogowy, bo czytałem przerażające opinie, ale w moim odczuciu na tej trasie jest lepiej niż w Polsce. Jesteśmy naprawdę dzikim krajem.Nie, nie jesteśmy dzikim krajem. To dość daleko idący wniosek z faktu, że jakaś droga w Indiach wydawała się bezpieczna.
[/quote]Martinuss napisał:@rob_sad Czym dokładnie robisz fotki? Widzę że Nikon
;) Jaki obiektyw? ND stosowałeś?D7100 i jakiś zwykły 18-140mmfixmin napisał:Super fotki. Ile mniej więcej kosztował cały wypad?
:)Dla mnie (czyli na osobę) 3800-3900 w tym mój bilet 2265zl.Nvjc napisał:IndiGo ma codzienną rotację na trasie Agra - Jaipur. Nie znalazłem takiego połączenia jak planowałem wypad i nawet teraz jak spojrzałem na kilka przykładowych dat to mi wyszukiwarka IndiGo nie znajdujeNvjc napisał:Nie, nie jesteśmy dzikim krajem. To dość daleko idący wniosek z faktu, że jakaś droga w Indiach wydawała się bezpieczna.Co nie zmienia faktu, że kierowcy zachowywali się w większości bezpieczniej niż u nas.
A ja dziękuję Koledze @rob_sad za tą relacje. Zmotywowała mnie w końcu do wyrobienia wizy do Indii i spędzenia kilku dni wg opisanej trasy. Wręcz lamersko szedledlem po śladach... [emoji3]Ale. To był niezapmninany tydzień i świetne przetarcie z Indiami. Złoty trojkat jest super na start, w miarę easy i dostarcza niesamowitych wrażeń.
Jest chłodniej, jesteśmy głodni i kończy się woda. Ekspozycje całkiem fajne i pokazane lepiej niż w muzeum w Kairze.
Zostaje nam niewiele czasu do zachodu słońca. Łapiemy tuktuka, po drodze kupujemy napoje i banany i jedziemy w okolice dolnej części ścieżki do Fortu Nahargarh.
To Fort zbudowany wraz z miastem dla jego obrony. Jaipur był kiedyś otoczony fortami. Ten ma funkcje pałacowe i świetne widoki na miasto. To miejsce wieczornych wypadów mieszkańców, ale raczej tych młodszych.
Gdy wracamy na niebie lata coraz więcej dziwnych śmieci. Po chwili (wstyd, bo raczej dłuższej chwili) dochodzimy do słusznego wniosku ze to latawce. W pewnym momencie są ich dziesiątki. Schodząc niżej widzimy na dachach sterujących nimi małych "pilotów" (bo to w większości dzieci). To co wcześniej wydawało nam się sieciami na drzewach, to tez latawce, tyle ze rozbite. Takie latawcowe cmentarzysko. Ciężko było to zauważyć, bo w Indiach jest generalnie sporo śmieci.
Mijamy jeszcze kilka krów zajmujących stanowiska postojowe na parkingu i elektrycznym tuktukiem bez amortyzacji w wieczornych korkach dojeżdżamy już po ciemku do hotelu na kolacje (oczywiście skromna i bezpieczna bo nie my rezerwy czasu na zatrucie).
Późno wieczorem w hotelu słyszymy jeszcze jakąś muzykę z ulicy. Kolega Andrzej wychodzi zobaczyć co się dzieje i zalicza jeszcze taniec na ulicznej weselnej procesji. Więcej w ten dzień wcisnąć się nie dało.Wstajemy wczesnie, bardzo wcześnie, bo nieco po 4. Umówione taxi już czeka, woreczek z hotelowym śniadaniem także. Lotnisko w Jaipur jest malutkie wiec formalności idą sprawnie. Na lotnisku idę do salonika z Priority Pass, ale jest wybitnie słaby. W cenie tylko woda i herbata, za posiłki trzeba dopłacić i to sporo. Lot Air Asia India przebiega ultra sprawnie. Mamy piękny start nad miastem, a chwilę później kolorowy wschód słońca.
Śmieszne bo koszt lotu wygrywa z taxi do Jaipur ale także z pociągiem do Agry. Kolej w Indiach jest tania tylko w najniższej klasie i w naprawdę nędznych wagonach. Te wyższe taryfy są drogie, a jakość lepszych wagonów jest delikatnie mówiąc słaba. Lotnisko w New Delhi już znamy, więc wszystko idzie sprawnie.
Nocleg wybrałem blisko lotniska (bo kolejnego dnia też wstajemy o 4). Hotelowe Airport City to tylko jedna stacja metrem. Booking pokazuje w okolicach lotniska ogromną ilość hoteli, ale wszystkie one mają prawdziwą lokalizację w zupełnie innych miejsca. Trzeba uważać. Blisko nie nie ma nic sensownego poza sieciówkami. Wybrałem Ibis bo mam status i licze na wcześniejszy checkin. Hotel jest droższy niż wszystkie pozostałe z całego wyjazdu razem, a wcale nie jest najlepszy. Wolałem jednak nie ryzykować problemów z dojazdem kolejnego dnia przed porannym wylotem do domu, tym bardziej, że nie łapiemy się na pierwszy kurs metra. W hotelu udało się dostać pokój bardzo wcześnie, ale chłopak w recepcji chciał, bym napisał w google dobrą opinie i to imiennie o nim ? Dałem mu talefon by sam o sobie napisał. Dziwne to było, ale szkoda mi było czasu na dyskusje. Odpoczywamy chwile i ruszamy na miasto.
Po raz kolejny okazuje ze uber tu niby działa, ale nie działa. Kierowca kombinuje i koniecznie chce nas wozić przez cały dzień. Dyskusja kosztuje nas cenne pół godziny. Docieramy wreszcie do Qutab Minar - ruin starego meczetu po którym została głównie wieża wyglądająca jak indyjski Saturn 5.
To jeden z pierwszych meczetow w Azji. Ogromny minaret widać z daleka. Jest naprawdę duży. Dokarmiamy jakieś lokalne wiewiórki.
Później chcemy tylko przejechać obok światłymi w kształcie kwiatu lotosu i dojechać do Mauzoleum Humajuna, ale wjeżdżamy w takie korki ze odechciewa nam się tuktukow. Troche przypadkiem, bo bez planu, w piątek obeszliśmy te lepsza i najgorszą cześć Delhi. Dziś poznajemy kolejne oblicze. Przy okazji okazuje się, że nie zwiedzimy dziś czerwonego fortu bo... jest zamknięty. To jeden z 3 głównych zabytków miasta i do głowy by mi nie przyszło, że może być zamknięty. Tu chyba każdy zabytek ma dzień tygodnia w którym jest zamknięty. Dobrze ze nie trafiło na Taj Mahal który okazało się, że jest zamknięty w piątki. My w piątek byliśmy obok czerwonego fortu, ale nie zwiedziliśmy go, bo nie wpuszczano z bagażem. Pech. Świątynia Lotosu także jest zamknięta, ale to nic. Nam wystarczy widok z daleka ale o taki tez ciężko, bo ogrodzenie jest daleko od budynku i zrobione tak by niewiele było widać. Jedziemy dalej do Mauzoleum Humajuna.
To wielki Park z zabytkowymi budynkami. Humajun był jednym z lokalnych władców, żył w XVI wieku. Tutaj także praktycznie nie widać zachodnich turystów, jest za to sporo tych lokalnych. Leniwie spacerujemy korzystając z pięknej zieleni.
Ponieważ w okolicy nie ma stacji metra tuktukiem dojeżdżamy do takiej która ma w pobliżu jakieś sklepiki gdyż musimy wydać resztę pieniędzy i wreszcie kupić jakieś pamiątki. Trafiamy do Khan Market gdzie okazuje się, że są to same drogie butiki. Nic nie kupujemy i idziemy na stację metra z fajnymi muralami:
Jedziemy więc do Sarojini Market który okazuje się ogromnym szalonym targowiskiem gdzie tłum sprzedawców wzajemnie się przekrzykuje. Raj dla tych którzy szukają koszulek za 3zl, spodni za 5zl lub sandałów z ciężkimi metalowymi dekoracjami za 15zl. Nie jest to jednak miejsce gdzie można kupić coś na pamiątkę. W 2005 był tutaj zamach bombowy, zginęły aż 43 osoby. Do zamachu przyznała się jakaś mała radykalna grupa terrorystyczna z Kaszmiru.
Słonce jest już nisko wiec uciekamy do pobliskiego fortu Hauz Khas. Na mapie jest w parku nad jeziorem, ale okazuje się ze nie da się łatwo przejść z parku nad jezioro i odwrotnie. Trzeba iść dookoła. Tracimy sporo czasu i siły bo chcemy odwiedzić jedno i drugie. Miejsce jest modne wśród młodych. Widać to było także w Jaipur, ludzie są tu niezwykle aktywni towarzysko, szczególnie młodzi. Są otwarci, zagadują, uśmiechają się. Cóż za przyjemny kontrast z naszym krajem.
Mi bardzo się podoba, ale Andrzej robi się nerwowy bo nadal nie ma pamiątek. Sporo tu knajp ale my jedziemy dalej bo to ostatnia szansa by coś wreszcie kupić. Market Dili Haat ma drobną opłatę za wstęp ale jest dokładnie tym czego szukamy. W efekcie znika nam z 2h i wydajemy praktycznie wszystko co mamy. Ostatkiem sił, późno wieczorem docieramy do hotelu.
Na spanie nie ma wiele czasu. Znowu pobudka około 4. Czas wracać. Jesteśmy totalne niewyspani, ale nie ma opcji by spóźnić się na ten lot. Tym razem na szczęście nie ma problemów z Uberem (tym bardziej, że taxi zamawiane przez hotel jest potwornie drogie). Wydawało się, że mamy dużo czasu na dojazd tę jedną stację metra ale przed terminalem jest potworny korek samochodów. Gdy widzimy, że tempo jazdy spada nam tak, że szybciej dojdziemy na piechotę, płacimy i biegniemy do terminala gdzie już z daleko widać kolejki przy wejściach i to spore. Udaje się wejść do środka dosyć szybko, ale ochrona marudzi z powodu kart pokładowych w telefonie. Mamy obawy czy uda nam się przejść z nimi security, bo kolejka też jest spora, ale o dziwo udaje się. Radość jest jednak przedwczesna, bo cofają nas dalej, przy imigration. Musimy wrócić do stanowisk checkin, zdobyć papierowe karty pokładowe, jeszcze raz stać w kolejce do secuirty i tej do imigration. Zaczynamy się obawiać, czy w ogóle zdążymy na lot. Na szczęście security poszło sprawniej, a przy paszportach zauważa nas ten króty nas odesłał i przyjmuje bez kolejki. Ufff. Dzięki temu udaje nam się jeszcze najeść w saloniku co później okazuje się kluczowe. Wychodzimy o godzinie w której rozpoczyna się boarding, ale gdy dochodzimy do gejta wszyscy już siedzą w samolocie i personel w zasadzie czeka tylko na nas.
Boeing 787 LOT jest jeszcze bardziej zaniedbany niż ten którym przylecieliśmy. Pourywane uchwyty na kubki, wyloty wentylacji pokryte szarozielonym grzybem, popsute stoliki, wieszający się co chwilę system rozrywki (trzeba czekać na trwający długo reset) i co najgorsze... najbardziej obrzydliwe jedzenie jakie jadłem w samolocie. Lot odbywa się za dnia, a jedzenia jest bardzo mało i w zasadzie jest ono niejazdale. Jest niedobre nie dlatego, że indyjskie, jest obrzydliwe i hindusi na pokładzie też go nie jedli. Kolejny posiłek był przed lądowaniem, tak samo malutki i tak samo niedobry. Ludzie zmuszali się do jedzenia bo po kilku godzinach lotu byli już głodni. Produkt Y w LOT na długich trasach wygląda obecnie tragicznie. Szczerze, gdybym wiedział, czego się spodziewać to bym dopłacił te 200-300zł do Lufthansy, która jest przynajmniej przeciętna.
Planując ten wyjazd nie byłem do końca pewien czy da się w 4 dni zrobić standardowe najmniejsze kółko jakie ludzie robią zwykle w tydzień. Przyznam, że się bałem, bo jakiekolwiek nieprzewidziane okoliczności mogły sprawić nam potworne problemy. Na szczęście wszystko się udało.
Po pierwszym dniu Indie mnie przygniotły, ale kolejne trzy dni sprawiły, że polubiłem ten kraj i mam ochotę na więcej.