Hotel mamy w samym centrum. Dość wcześnie idziemy spać, bo od rana ciężka droga.Droga z Herat do Minaretu Jam ma 200 km ale czasowo zajmuje nam 12.5 godziny. Wyruszamy już o 5 rano i zaraz za miastem zaczyna się droga kamienisto-gruntowa. Wydawało nam się, że będziemy jechać przez totalne pustkowia, ale jest tu rzeka i zielona dolina, więc liche zabudowania z gliny ze śmiesznymi kopułami ciągną się kilometrami.
Po 3h przerwa, dojeżdżamy do większej wioski. Można coś zjeść na śniadanie przy rzece w pięknych okolicznościach przyrody.
Kupujemy jeszcze zapas chleba w ostatniej miejscowości przed tamą i jemy lunch w Taliba w kanciapie na checkpoincie. W tej miejscowości są nawet jakieś ruiny i całkiem ładny meczet.
Pozuje też piękny staruszek...
A ten pan robi piece na chleb:
Droga do Minaretu Jam momentami jest masakryczna. Tumany kurzu, kamienie, dziury. Czasami trzeba jechać na reduktorze i na 4 koła, bo jest problem. Cały dzień takiej jazdy na pewno daje naszym kierowcom nieźle w kość. My raczej nie mamy dużych powodów do narzekań.
Formacje skalne w innych krajach pewnie już byłyby zaznaczone jako wielkie atrakcje turystyczne, a tu po prostu są po drodze.
Wjeżdżamy w ostatni etap, jest dolina rzeki i zostało kilkanaście kilometrów.
W końcu na wieczór dojeżdżamy i opada nam szczęka.
Minaret Jam to ponad 800-letnie architektoniczne cudo, położone w dolinie na połączeniu 2 rzek i ma 65 metrów wysokości. Rzeki nanosiły muł i spód minaretu i oryginalne wejście jest przysypane. Drugie, drewniane zostało zamurowane. Drewniane balkony na 3/4 wysokości też już się zniszczyły, podobnie jak część arabskich inskrypcji. Najgorsze jest jednak wyraźne przechylenie minaretu o 2,5 metra na górze, co powoduje, że jest zagrożony upadkiem. Unesco zbudowało trochę zabezpieczeń, ale rząd chce jeszcze zbudować tamę by dodatkowo chronić.
Co tu gadać, ten cud trzeba zobaczyć. Można tu dotrzeć dopiero od jakichś 2 lat. Jest to jedno z najbardziej unikalnych i odizolowanych miejsc zbudowanych przez człowieka z listy Unesco.
Rozkładamy namioty pod minaretem i idziemy do domku Talibów, którzy pilnują minaretu na kolację i herbatkę. Jemy pyszne danie z okry, zrobione na poczekaniu. Po kolacji robię jeszcze zdjęcia nocne na 30 sekund naświetlania. Nawet coś wyszło
:)
Zdjęcie z rana z naszymi namiotami. Miejscówka pierwszorzędna...
Rano wspinam się na okoliczne wzgórze by mieć lepszy widok na dolinę.
Czekamy aż słońce całkowicie oświetli minaret.
Powoli się zbieramy. Ktoś się kręci z aparatem. Zagadujemy gościa i okazuje się być civil engineerem, który przyjechał z Kabulu aby zrobić pomiary do zbudowania tamy do chronienia minaretu.
Kilka kilometrów w górę rzeki był ponoć kiedyś cmentarz żydowski, ale nasz przewodnik opowiada, że kilka lat temu przyleciał tu helikopter z amerykańskiej bazy i zabrali wszystkie pozostałości po cmentarzu...
Tym razem czeka nas aż 13.5 godziny drogi i 350 kilometrów, ponieważ chcemy dojechać aż do Bamian. Droga na wielu odcinkach jest lepsza, ale są też momenty równie hardkorowe co wczoraj. Wjeżdżamy na przełęcze po 3500 m npm. Wszędzie bezkres i spalona słońcem ziemia.
W stolicy prowincji Ghor jest nędzny hotelik, ale zjadamy tu dobry lunch. W międzyczasie nasz przewodnik załatwia pozwolenia. Przy wjeździe i wyjeździe są kontrole Talibów i po wielokrotnym skanowaniu paszportów i permitów pozwalają nam jechać dalej.
Udaje się też zrobić trochę portretów.
Na 50 km przed Bamian w końcu pojawia się asfalt. Jest tu rozwidlenie na Band-e Amir, ale przyjedziemy tu jutro.Park Narodowy Band-e Amir to kolejna topowa atrakcja Afganistanu. Kontrast krystalicznie czystej wody z klifami i nagimi skałami robi niesamowite wrażenie. Są tu 2 duże i 3 małe jeziora (+ jedno wyschnięte). Wielbiciele natury, tacy jak ja, powinni być zachwyceni. Żegnamy naszych kierowców i zamieniamy terenówki na busa. Komfort od razu nam spada, ale na szczęście odcinki nie są długie.
Na checkpoincie za Bamian zostajemy zatrzymani, ponieważ musimy mieć dodatkową obstawę ze służb specjalnych. Wracamy do miasta, a potem z powrotem na checkpoint. W drugim samochodzie towarzyszą nam też osoby z hotelu. Na checkpoincie przy jeziorach za to Talibowie uparli się, że kobiety nie mogą wjechać nad jeziora. Masakra. Nowe prawo, że kobiety nie mogą wchodzić do Parków Narodowych. Kompletny bezsens.
Negocjacje trwały długo. W końcu przewodnik stwierdził, że dziewczyny niech się przesiądą w osobówkę i pojadą inną drogą. Jak tylko się przesiadły to Talib machnął ręką i je puścił. Czytaliśmy dzień wcześniej, że ostatnio wszystkie kobiety zawracano więc mieliśmy szczęście.
Zatrzymujemy się najpierw na punkcie widokowym, gdzie widać końcówkę największego jeziora.
Potem jedziemy do wioski, jest tu mały targ, można też wypożyczyć rowery wodne łabędzie, na co dwójka z nas się decyduje.
Ja idę na górę. Jest szlak i widoki są absolutnie kosmiczne.
Na tym zdjęciu widać, że jezioro jest tak jakby w basenie. Bardzo ciekawa formacja skalna.
Podjeżdżamy jeszcze nad większe jezioro i jest jeszcze lepiej. Jeziora są na różnych wysokościach i połączone są małymi wodospadami. Ogłoszono tu pierwszy park narodowy w Afganistanie.
Jeszcze panoramka z telefonu:
Zeszło nam się bardzo długo i dziś odwiedzamy w Bamian tylko Dragon Valley. Jedziemy kawał drogi pod górę po fatalnej drodze, a końcówkę już z buta. Dragon Valley to rozpadlina symbolizująca smoka. Jest też legenda, ale zapomniałem jaka
;). Są miejscowe chłopaczki, a dzień kłania się ku końcowi. Na zachód słońca nie zdążyliśmy.
Afganistan chyba każdemu kojarzy się ze zniszczonymi przez Talibów w 2001 roku posągami Buddy. Wskazują one na to, że dolina była zamieszkana jeszcze przed Islamem. Na tym obszarze jest bardzo dużo różnych zabytków, a my zaczynamy nasz dzień od zwiedzenia tych najmłodszych, czyli zniszczonych rosyjskich czołgów... Ten kolorowy to dzieło irańskiego artysty, jak już sobie te czołgi tak tu leżały. Sztuk było 7 o ile dobrze policzyłem.
Odwiedzamy Shahr-e-Golghola, czyli miasto na wzgórzu, które istniało w VI-XIII wieku. Nazwa angielska to City of Screams, a to dlatego, że w 1221 roku najechał tu Czynghis Khan (tak, ten) i zmasakrował całą ludność i zwierzęta jako zemstę za śmierć jego syna w Bamian. Miasto całkiem nieźle się zachowało, a z wieży strażniczej na szczycie pięknie widać całą dolinę i dziury po posągach Buddy.
cart napisał:Za to jak dolecieliśmy to Sardar powiedział, że w Afganistanie ciągle jest ISIS i że na cel biorą mniejszości. Dwa dni przed naszym przylotem zaatakowali jakąś wioskę na południu Afganistanu zabijając kilkanaście osób. Nie słyszałem o tym w naszych mediach.Absolutnie nie wtryniając się w relację, na której ciąg dalszy bardzo czekam - jasne, że w naszych mediach nic o takich rzeczach nie będzie, bo i czemu. Natomiast, by daleko nie szukać, oczywiste źródło w takich przypadkach: https://x.com/wszewko/status/1834454140656718084 (btw. to chyba nawet nie jest ten atak - ot, jeden z wielu).
cart napisał:A z wejściem do środka to jest tak, że jeden z nas z ciemną karnacją wziął chustę na głowę i wszedł
;)Wypraszam sobie tę ciemną karnację
:lol:
cart napisał:Afganistan był moim 10 krajem odwiedzonym w tym roku. Czas na przerwę, ponieważ urlop się skończył, ale od 2 stycznia jedziemy znowu
;)Zaraz zaraz... a to nie poleciałeś na Spitsbergen kilka dni później?
;)
@Legion1 spotkaliśmy grupę Chińczyków w naszym hotelu w Kandahar, którzy wielkimi terenówkami jeździli po "stanach" i odbili się od checkpointu w drodze do Minaretu i go nie zobaczyli. To kolejna przewaga posiadania lokalnego przewodnika...Spotkaliśmy także jedną dziewczynę w Bamian (Tajwankę, która przeniosła się do USA) i chyba mignęło mi dwóch facetów niedaleko posągów Buddy. To tyle.@DAD No ale Spitzbergen to nie nowy kraj. Mam jeszcze dwa weekendy listopadowe we Francji.@thurin.cz dzięki!
No @cart, twoja relacja i zdjęcia naprawdę wymiatają. Kilka dni po Was, przez Afganistan przejeżdżał mój przyjaciel motorem (jadą we dwóch z Polski aż do Karakorum Highway) więc też naczytałem się od niego podobnych refleksji co do miejscowych. U niego nawet więcej kontroli bo jadą bez fixera. Nawet mieli na ostatnim noclegu nalot talibów o północy na ich pokój ale na szczęście skończyło się na drobiazgowej kontroli papierów tylko.Trzeba to sobie powiedzieć szczerze, że to, że u Was było wszystko ok i u paru innych turystów też to nie oznacza, że to miły i bezpieczny kraj do odwiedzania. Zwłaszcza, że ostatnio słychać jakoby talibowie robią konszachty z ruskimi!
Zgadza się. Pytałem się o to skąd mają na przykład broń i wieść niesie, że po cichu kumają się z ruskimi, chińczykami i Iranem...Naszym zdaniem teraz jest najlepsze okienko, dlatego też chcieliśmy zobaczyć cały kraj i nie wracać. Chciałoby się co prawda jeszcze zobaczyć Panjishir Valley i Wakhan Corridor, ale nie można mieć wszystkiego...
Broni to chyba im cała masa została po bohaterskiej afgańskiej armii. Na wyposażenie osobiste talibów powinno w zupełności wystarczyć, do tego kilka sztuk sprzętu latającego i pewnie znacznie więcej jeżdżącego...
-- 18 Lis 2024 20:04 -- cart napisał:Zgadza się. Pytałem się o to skąd mają na przykład broń i wieść niesie, że po cichu kumają się z ruskimi, chińczykami i Iranem...Niekoniecznie po cichu. Kontakty handlowe Afganistan - Rosja/Chiny są oficjalnie znane i opisywane nawet w polskich mediach np.: https://www.bankier.pl/wiadomosc/Rzad-t ... 13643.htmlI tak naprawdę to nieudolna polityka USA do tego doprowadziła. Walą sankcjami w zbyt wiele krajów przez co elegancko zjednoczyli swoich wrogów jak Rosja, Afganistan, Iran czy Chiny mimo że normalnie by za sobą nie przepadali. Takie jest moje zdanie.
Hotel mamy w samym centrum. Dość wcześnie idziemy spać, bo od rana ciężka droga.Droga z Herat do Minaretu Jam ma 200 km ale czasowo zajmuje nam 12.5 godziny. Wyruszamy już o 5 rano i zaraz za miastem zaczyna się droga kamienisto-gruntowa. Wydawało nam się, że będziemy jechać przez totalne pustkowia, ale jest tu rzeka i zielona dolina, więc liche zabudowania z gliny ze śmiesznymi kopułami ciągną się kilometrami.
Po 3h przerwa, dojeżdżamy do większej wioski. Można coś zjeść na śniadanie przy rzece w pięknych okolicznościach przyrody.
Kupujemy jeszcze zapas chleba w ostatniej miejscowości przed tamą i jemy lunch w Taliba w kanciapie na checkpoincie.
W tej miejscowości są nawet jakieś ruiny i całkiem ładny meczet.
Pozuje też piękny staruszek...
A ten pan robi piece na chleb:
Droga do Minaretu Jam momentami jest masakryczna. Tumany kurzu, kamienie, dziury. Czasami trzeba jechać na reduktorze i na 4 koła, bo jest problem. Cały dzień takiej jazdy na pewno daje naszym kierowcom nieźle w kość. My raczej nie mamy dużych powodów do narzekań.
Formacje skalne w innych krajach pewnie już byłyby zaznaczone jako wielkie atrakcje turystyczne, a tu po prostu są po drodze.
Wjeżdżamy w ostatni etap, jest dolina rzeki i zostało kilkanaście kilometrów.
W końcu na wieczór dojeżdżamy i opada nam szczęka.
Minaret Jam to ponad 800-letnie architektoniczne cudo, położone w dolinie na połączeniu 2 rzek i ma 65 metrów wysokości. Rzeki nanosiły muł i spód minaretu i oryginalne wejście jest przysypane. Drugie, drewniane zostało zamurowane. Drewniane balkony na 3/4 wysokości też już się zniszczyły, podobnie jak część arabskich inskrypcji. Najgorsze jest jednak wyraźne przechylenie minaretu o 2,5 metra na górze, co powoduje, że jest zagrożony upadkiem. Unesco zbudowało trochę zabezpieczeń, ale rząd chce jeszcze zbudować tamę by dodatkowo chronić.
Co tu gadać, ten cud trzeba zobaczyć. Można tu dotrzeć dopiero od jakichś 2 lat. Jest to jedno z najbardziej unikalnych i odizolowanych miejsc zbudowanych przez człowieka z listy Unesco.
Rozkładamy namioty pod minaretem i idziemy do domku Talibów, którzy pilnują minaretu na kolację i herbatkę. Jemy pyszne danie z okry, zrobione na poczekaniu.
Po kolacji robię jeszcze zdjęcia nocne na 30 sekund naświetlania. Nawet coś wyszło :)
Rano wspinam się na okoliczne wzgórze by mieć lepszy widok na dolinę.
Czekamy aż słońce całkowicie oświetli minaret.
Powoli się zbieramy. Ktoś się kręci z aparatem. Zagadujemy gościa i okazuje się być civil engineerem, który przyjechał z Kabulu aby zrobić pomiary do zbudowania tamy do chronienia minaretu.
Kilka kilometrów w górę rzeki był ponoć kiedyś cmentarz żydowski, ale nasz przewodnik opowiada, że kilka lat temu przyleciał tu helikopter z amerykańskiej bazy i zabrali wszystkie pozostałości po cmentarzu...
Tym razem czeka nas aż 13.5 godziny drogi i 350 kilometrów, ponieważ chcemy dojechać aż do Bamian. Droga na wielu odcinkach jest lepsza, ale są też momenty równie hardkorowe co wczoraj. Wjeżdżamy na przełęcze po 3500 m npm. Wszędzie bezkres i spalona słońcem ziemia.
W stolicy prowincji Ghor jest nędzny hotelik, ale zjadamy tu dobry lunch. W międzyczasie nasz przewodnik załatwia pozwolenia. Przy wjeździe i wyjeździe są kontrole Talibów i po wielokrotnym skanowaniu paszportów i permitów pozwalają nam jechać dalej.
Udaje się też zrobić trochę portretów.
Na 50 km przed Bamian w końcu pojawia się asfalt. Jest tu rozwidlenie na Band-e Amir, ale przyjedziemy tu jutro.Park Narodowy Band-e Amir to kolejna topowa atrakcja Afganistanu. Kontrast krystalicznie czystej wody z klifami i nagimi skałami robi niesamowite wrażenie. Są tu 2 duże i 3 małe jeziora (+ jedno wyschnięte).
Wielbiciele natury, tacy jak ja, powinni być zachwyceni.
Żegnamy naszych kierowców i zamieniamy terenówki na busa. Komfort od razu nam spada, ale na szczęście odcinki nie są długie.
Na checkpoincie za Bamian zostajemy zatrzymani, ponieważ musimy mieć dodatkową obstawę ze służb specjalnych. Wracamy do miasta, a potem z powrotem na checkpoint. W drugim samochodzie towarzyszą nam też osoby z hotelu.
Na checkpoincie przy jeziorach za to Talibowie uparli się, że kobiety nie mogą wjechać nad jeziora. Masakra. Nowe prawo, że kobiety nie mogą wchodzić do Parków Narodowych. Kompletny bezsens.
Negocjacje trwały długo. W końcu przewodnik stwierdził, że dziewczyny niech się przesiądą w osobówkę i pojadą inną drogą. Jak tylko się przesiadły to Talib machnął ręką i je puścił. Czytaliśmy dzień wcześniej, że ostatnio wszystkie kobiety zawracano więc mieliśmy szczęście.
Zatrzymujemy się najpierw na punkcie widokowym, gdzie widać końcówkę największego jeziora.
Potem jedziemy do wioski, jest tu mały targ, można też wypożyczyć rowery wodne łabędzie, na co dwójka z nas się decyduje.
Ja idę na górę. Jest szlak i widoki są absolutnie kosmiczne.
Na tym zdjęciu widać, że jezioro jest tak jakby w basenie. Bardzo ciekawa formacja skalna.
Podjeżdżamy jeszcze nad większe jezioro i jest jeszcze lepiej. Jeziora są na różnych wysokościach i połączone są małymi wodospadami. Ogłoszono tu pierwszy park narodowy w Afganistanie.
Jeszcze panoramka z telefonu:
Zeszło nam się bardzo długo i dziś odwiedzamy w Bamian tylko Dragon Valley. Jedziemy kawał drogi pod górę po fatalnej drodze, a końcówkę już z buta. Dragon Valley to rozpadlina symbolizująca smoka. Jest też legenda, ale zapomniałem jaka ;). Są miejscowe chłopaczki, a dzień kłania się ku końcowi. Na zachód słońca nie zdążyliśmy.
Odwiedzamy Shahr-e-Golghola, czyli miasto na wzgórzu, które istniało w VI-XIII wieku. Nazwa angielska to City of Screams, a to dlatego, że w 1221 roku najechał tu Czynghis Khan (tak, ten) i zmasakrował całą ludność i zwierzęta jako zemstę za śmierć jego syna w Bamian. Miasto całkiem nieźle się zachowało, a z wieży strażniczej na szczycie pięknie widać całą dolinę i dziury po posągach Buddy.