Nie pluszaki, nie Starbucks, nie szklana podłoga zrobiły jednak największe wrażenie. To przypadło rzeczy, z którą ma się do czynienia na samym początku „zwiedzania”, czyli windzie. Jej ściany i sufit są szczelnie pokryte ledowymi ekranami, precyzyjnie z sobą połączonymi. Jadąc w górę wyświetla się filmik-animacja tematycznie nawiązująca do budynku, do możliwych tam i w okolicy aktywności. Dzieje się dużo, szybko i z adekwatnym podkładem dźwiękowym. Do tego, w ramach animacji, mruga licznik z kolejnymi piętrami, aż do setnego.
Po udanej, półtoragodzinnej wizycie w X the Sky, idziemy przejść się najbardziej znaną plażą w kraju. W porównaniu do plaży w Songdo, Haeundae zdaje się być bardziej „międzynarodowa”. Sporo tu białych, a Azjatów jakoś mniej. Miało się wrażenie, jakby było się na jakiejś zwyczajnej plaży miejskiej, gdzieś w Europie.
Plaża jest szeroka i długa, piaszczysta i zadbana oraz okraszona całą masą zakazów, włącznie z zakazem pływania poza wyznaczonymi godzinami! Co do pływania, to byłoby to możliwe, choć woda do najcieplejszych nie należała. W wodzie byli prawie sami biali i jeden jedyny wyjątek, ale za to jaki – Koreanka! Może i Koreanka w Korei nie jest jakimś specjalnym ewenementem, ale Koreanka w morzu w Korei, i do tego bez kapelusza, gatek do kostek, długiej koszuli odbijającej niezdrowe słoneczne promienie, rękawiczek, za to w bikini, to już wydarzenie. Taki przynajmniej mieliśmy odbiór po obserwowaniu życia plażowego w poprzednim dniu. Ba, co więcej, chyba i rzeczona kąpiąca traktowała to jako coś wyjątkowego, bo jej główną czynnością plażową i morską było kadrowanie smartfonem na gimbalu i rejestrowanie wydarzenia. Jedna jaskółka wiosny jednak nie czyni i niestety Haeundae Beach nie można nazwać bikini-beach, a wyjątek tylko potwierdza regułę.
dla porównania wczoraj i dziś, Songdo i Haeundae, pełny strój ochronny i bikini
Oczywiście plaża Haeundae oferuje także inne ciekawostki i smaczki. Byliśmy tam w przededniu Star Wars Day i plaża była przygotowana do celebrowania tego wydarzenia. Na plaży wzniesiono wielką scenę, na której miały się odbyć nieznane mi bliżej atrakcje. Obok niej sporo miejsca zajmowały rzeźby w piasku nawiązujące do Gwiezdnych Wojen.
Z atrakcji nie sezonowych można na plaży wymienić dwie. Jedna to napis Haeundae, służący do robienia sobie przy nim fotek. Dzięki niemu powstaje zdigitalizowana forma odnotowania swojej obecności w tym miejscu, taka bardziej nowoczesna wersja wyrycia „byłem tu Tony Halik”. Sam napis, szczerze, nie ma w sobie niczego takiego, niczego szczególnego. W sumie to ciekawszy od tych liter jest społecznie przyjęty tam system kolejki do zdjęć. Wszyscy stoją ładnie w rządku, nie ma tu staropolskiego „kupą mości Panowie”. Co za tym idzie, do zdjęcia podchodzi się jeden za drugim, po kolei, co stwarza możliwość spokojnego obfotografowania się w tysiącu różnych póz. Nikt się nikomu nie wpycha. Tak, że od samego napisu „Haeundae” bardziej ciekawe było obserwowanie przemieszczającej się ku niemu kolejki. Kolejną rzeczą jest „Foot Bath Spa”. Są to ogólnodostępne, bezpłatne źródła z termalną wodą spływającą do baseniku, w którym można wymoczyć stopy. Zaleca się aby sesja moczenia trwała 10 min. Lista chorób, w leczeniu których skuteczna jest tamtejsza woda, to reumatyzm, artretyzm, nerwobóle, niskie ciśnienie krwi, bóle krzyża, bóle mięśni, zaburzenia pourazowe, choroby skórne, anemia i problemy trawienne. Nie wiedzieliśmy o tym przybytku i niestety nie mieliśmy czasu na skorzystanie, bo mieli już zamykać. Godziny otwarcia to 13-18 (w miesiącach IV-X), 12-17 (XI-III), we wtorki nieczynne.
spa dla stóp
Star Wars Day
Kręcimy się jeszcze trochę po plaży, po czym kombinacją metra i autobusu wracamy do hotelu, kupując po drodze smakowitego kimbaba. Mając więcej czasu i ochoty, można jeszcze podejść na ponoć malowniczy, zalesiony półwysep Dongbaek, który od zachodu wieńczy wspomnianą wyżej plażę, a nocą obejrzeć „dubajską” panoramę z The Bay 101, która to marina znajduje się u nasady wspomnianego półwyspu.
.Polowanie na autobus i koreańskie Gniezno
Na Gniezno oczywiście nie będzie polowania… nawet nie wyobrażam sobie jak można by takie przeprowadzić. Za to upolowanym autobusem udamy się do Gniezna, tego koreańskiego, czyli do kolebki koreańskiej państwowości, do miejsca gdzie powstało królestwo Silla, jedno z pierwszych koreańskich królestw, najważniejsze, a przynajmniej swojego czasu najsilniejsze. Ów „odpowiednik” Gniezna nosi nazwę Gyeongju.
Rano, przed opuszczeniem Busan, plan zakłada jeszcze bliższe przyjrzenie się okolicznej górze, Yongdusan, i jej atrakcjom. Idąc przez park, prawie las, w górę, na kafelkach ozdabiających mur oporowy, który chroni drogę przed osuwiskami, można oglądać rysunki przedstawiające miasto sprzed lat.
Wieżę wybudowano w 1973 r., ma ona 120 m wysokości, natomiast sama góra ma 63 m.n.p.m. – czyli widok z wieży może być rozległy i okazały. Okazuje się jednak, że pora jest zbyt nikczemna na to, aby cokolwiek było otwarte – otwierają o 10. Tak wiec nici z wjazdu na Wieżę Diamentową, czyli na Busan Tower. Niemniej jednak poświęconego czasu nie można uznać za stracony – na górze jest sporo ciekawego, a i widoki, nawet bez wjazdu na wieżę, i tak są bardzo miłe.
infrastruktura do fotek na Yongdusan
widok z Yongusan – w dali most Namhang
Na górze Yongdu jest kilka pomników i, nazwijmy to, instalacji. Z rzeczy godnych odnotowania, najpierw trafiamy na rzeźby smoka oraz, nieopodal, admirała Yi Sun-sana.
Yongdu znaczy „głowa smoka”
Smok miał chronić mieszkańców przed piratami z Japonii, która od zawsze ze smakiem spoglądała w stronę półwyspu koreańskiego. Yi Sun-san natomiast był dowódcą floty koreańskiej w trakcie wojny japońsko-koreańskiej pod koniec XVI w. Dzięki jego działaniom flota najeźdźcy doznała tak wielkich strat, że komunikacja z wyspami macierzystymi stała się dla Japończyków na tyle utrudniona, że stało się to jednym, o ile nie głównym z czynników prowadzących do przegrania wojny. Wojna ta mocno wyryła się w historycznej świadomości Koreańczyków. Japończycy mordowali wtedy „jak leci” – dzisiaj można to nazwać ludobójstwem, a wręcz próbą eksterminacji narodu. Jako dowód zwycięstwa odcinano nosy, nie tylko żołnierzom, cywilom też, i zasolone triumfalnie wysyłano do Japonii. Odnotowano 214752 nosów, które skończyły w ten sposób. Z 38 tys. nosów w Kioto usypano kopiec upamiętniający człowieka, który rozpętał tą wojnę – kopiec Mimizuka czyli Kopiec Uszu, pierwotnie Kopiec Hanazuka, Kopiec Nosów (więcej o tym tutaj). Przewrotnie, gdy potem Japonia zaczęła już dominować nad Koreą, to właśnie w okolicy góry Yongdu skupiło się pierwsze „osadnictwo” japońskie. Osadnictwo pisane trochę w cudzysłowie, bo głównie chodziło w tym procesie o zdominowanie gospodarcze i polityczne.
góra Yongdu – admirał Yi Sun-sin, Busan Tower i Pawilon Ośmiokątny
W trakcie wojny koreańskiej w latach ’50 XX wieku, na górze i w jej okolicach – zresztą nie tylko tam – gnieździli się, w niełatwych warunkach, ludzie uciekający przed wojskami północnokoreańskimi. Cała historia tego wzgórza spowodowała, że w Busan jest to trochę miejsce symboliczne, wiążące się z pamięcią o trudach jakie przechodził naród. Dla upamiętnienia, jako „symbol ducha obywatelskiego, solidarności i dumy” – tak pisze na tabliczce obok – w 1996 r. na górze umieszczono Dzwon Obywateli Busan, w internecie pewnie łatwiej będzie go znaleźć jako Busan Citizens’ Bell. Jest on używany tylko trzy razy w roku, 1. marca, w Dzień Ruchu Niepodległościowego, który upamiętnia antyjapońskie demonstracje z 1919 roku, 15. sierpnia, w Dzień Wyzwolenia, upamiętniający wydarzenia z 1945 roku oraz na nowy rok.
Po zejściu z góry pakujemy jeszcze ostatnie rzeczy i wymeldowujemy się. Prawie godzinę schodzi nam na dostanie się z hotelu na dworzec autobusowy, który przewrotnie został nazwany Central Bus Terminal. Przewrotnie, bo znajduje się na północnym kraniuszku miasta. Od dworca kolejowego to, w linii prostej, 20 km.
W tym miejscu pytanie, które wynika z tytułu odcinka: ale po co w ogóle było polować na autobus? Wspominałem wcześniej, że był pewien problem z dostępnością biletów na pociąg Seul-Busan na 1. maja. Koreańczycy też obchodzą Święto Pracy i zwyczajowo mają wtedy wolne. Z kolei dzień w którym udajemy się do Gyeongju to sobota, czyli weekend, czyli wzmożony ruch i wszyscy gdzieś jadą. Dodatkowo 5. maja, które akurat wypadło w niedzielę, to w Korei Południowej dzień ustawowo wolny od pracy – Dzień Dziecka. Ustawodawca stwierdził tam, że głupio dawać ludziom dzień wolny od pracy w, i tak wolną, niedzielę, w związku z czym, wolne było też 6. maja, w poniedziałek. I w ten sposób zrobił się długi weekend, a wtedy to już nie wszyscy, ale to wszyscy wszyscy gdzieś jadą. Wprawdzie wiedziałem o tych świętach wcześniej, na etapie planowania, ale nie spodziewałem się, że przełoży się to na AŻ takie obłożenie wszystkiego, w tym autobusów międzymiastowych… i stąd to polowanie.
Gdy już jesteśmy na dworcu autobusów, podchodzę do żółtych automatów biletowych i po wybraniu Gyeongju widzę 11:45 sold out, 12:00 sold out, 12:20 sold out, 12:30 sold out, 12:40 sold out, 12:50 sold out, 13:00 sold out, 13:20 sold out… noż kurna! Biorę 13:40 premium bus za 7700 wonów od łebka. Odległość to 88 km, czas przejazdu 50 min… i ponad dwie godziny czekania. Cóż, trudno! Czas ten zabijamy pijąc fikuśne wersje koreańskich kaw i podziwiając fasadę dworca vel terminala autobusowego oraz umieszczonego przed nią maskotko-ptaka, Boogi, który został (została?) wykreowany na symbol miasta. Ptaszysko to inspirowane jest ponoć mewą. Nie wiem czemu mi kojarzy się bardziej z gęsią, chociaż ani do gęsi, ani do mewy, tak naprawdę nie jest toto nijak podobne.
Boogi
Ze względu na nadmiarową ilość wolnego czasu, mamy też możliwość pooglądać koreańskie rozwiązania techniczne i zwyczaje miejscowych w podróży. Zawsze wydawało mi się, że w Korei to wszystko jest mądrze pomyślane, dopracowane i zrobione z sensem. Okazuje się, że nie zupełnie. Poczekalnia w terminalu umieszczona jest centralnie pod szklanym dachem. Powiecie, że fajnie, bo doświetla i ożywia. Tymczasem, przy 24 stopniach na zewnątrz taki dach robił za szklarnię. Stąd też nasza ucieczka na mrożoną kawę. Kolejna rzecz to schody ruchome. Nie wiem kto i dlaczego wpadł na taki „genialny” pomysł, ale w ciągu tych schodów, na samym dole one się urywają, a końcówka to kilka zupełnie klasycznych, nieruchomych stopni. Pytam się po co? Jak już robić, to robić, a nie zostawiać takie niewiadomo co. Zwyczaje miejscowych za to już bardziej napawają optymizmem. W poczekalni siedzi kobieta, coś tam sobie grzebie w torebce, wyjmuje z niej smartfon, kosmetyczkę, po czym… zostawia to wszystko rozbebeszone, odchodzi i na 10 minut znika. U nas nie byłoby do czego wracać, a tam… nie kradną! Generalnie na dworcu dominował ład, spokój, oraz kawa i lokalny fast food.
Kilka słów o, tak wyczekiwanym, autobusie. W naszym premium busie siedzenia są skonfigurowane według schematu 2-1. Miejsca na nogi i po bokach jest od groma, siedzenia są regulowane i można je mocno odchylić do tyłu. Dla Europejczyka mierzącego ponad 1,8 m wysokość oparcia jest jednak niewystarczająca. Brakuje nieco podparcia na głowę.
Autobus dojeżdża do Gyeongju z kilkunastominutowym opóźnieniem. W drodze hamowały go nieco korki… bo wiecie, długi weekend i wszyscy wszędzie jadą. Żeby było szybciej, z dworca autobusowego bierzemy taksówkę. Okazało się, że to nie był najlepszy pomysł. Szybciej chyba nie było. Taksi stało w korkach… a taksometr nie stał. Choć ostatecznie kwota za przejazd nie wyszła wcale zatrważająca, to ani czasowo, ani ekonomicznie, nie byliśmy z tego rozwiązania zadowoleni. Wysiedliśmy przecznicę od naszej chałupinki i resztę przeszliśmy pieszo – tak było szybciej.
!!! jeśli w Korei Południowej będziecie przemieszczać się w długie weekendy na większe dystanse, w miarę możliwości z wyprzedzeniem organizujcie transport
Gyeongju bywa określane muzeum pod gołym niebem. Miasto mocno związane jest z historią, wręcz aż „ocieka” historią. Będąc w tym klimacie chcieliśmy poczuć go bardziej poprzez nocleg w tradycyjnym koreańskim domu. Hanok to sympatycznie wyglądający, parterowy dom, tradycyjnie na planie kwadratu lub litery L. Charakteryzuje go wizualne wrażenie lekkości oraz, jak na mój gust, ozdobna forma, szczególnie uwidoczniona w ozdobnie zakrzywionym, i bywa że dekorowanym, dachu. Duże przesuwne drzwi i papierowe ściany działowe dopełniają obrazu. Od strony technicznej najsłynniejszym z rozwiązań stosowanych w takich domach jest chyba ondol. To ogrzewanie podłogowe, tradycyjnie oparte na jest na kamiennych płytach nagrzewanych kanałami prowadzącymi od pieca w kuchni. W naszym domku mieliśmy wersję nowocześniejszą, na prąd. Na zewnątrz klimatu dodaje ładnie utrzymany ogródek, koniecznie z dekoracją w postaci tradycyjnych garnków do kiszenia kimchi. Co do funkcjonalności obiektu, można ją streścić krótko: śpisz na podłodze, a siedzisz na dupie.
Wiyeonjae Hanok Stay
Ogólnie noclegowni tego typu polecić nie mogę. Chociaż z perspektywy czasu, według zasady, że (prawie) wszystkiego trzeba w życiu spróbować, może i dobrze poznać ten rodzaj noclegu. Ale plecy zadowolone zdecydowanie nie były. Bardziej doceniamy gruby materac, z którym cienka zwijana mata przegrywa w konkurencji „wrażenia jakościowe”. Dodatkowo, w tym konkretnym przypadku (obiekt nazywał się Wiyeonjae Hanok Stay), właścicielka (a może to była wynajęta osoba z obsługi?) jakaś taka nadwrażliwa była. Tego nie dotykaj, bo zniszczysz, jadalnia niby jest, ale poza śniadaniem wchodzić to nie nie, ugotować wody samemu nie wolno, lodówka miała być, nie było… no chyba, że ta w jadalni, do której najlepiej nie wchodzić, a jak się już wejdzie, to niczego nie dotykać. Na plus było położenie. Parę kroków i było się już na terenie „parku” Cheomseongdae. Parku w cudzysłowie, bo park kojarzy się z drzewami, których było tam jak na lekarstwo.
Przez prawie milenium, od 57 r. p.n.e. do 935 r. n.e., Gyeongju było stolicą królestwa Silla. Na pierwsze zapoznanie się z tą historią mieliśmy jeszcze kilka godzin, zanim zapadnie noc. Choć gdy ogarnęliśmy się, zbliżała się już piąta po południu, to wiosenne dni dawały sporo godzin naturalnego, słonecznego światła. Pierwszym punktem był trawiasty teren położony kilka minut pieszo od naszego domku. Główną i zdecydowanie najbardziej ikoniczną atrakcją miasta jest leżące tamże obserwatorium Cheomseongdae. Określenie „obserwatorium” nie do końca oddaje współczesne odczucie rozumienia tego słowa. Ta wyglądem przypominająca komin wieża służyła jako platforma do patrzenia w gwiazdy. Obiekt zbudowano w VII w. i jest to najstarsze zachowane obserwatorium astronomiczne w Azji. Na górę można było się dostać przez wejście umiejscowione z boku konstrukcji, mniej więcej w połowie wysokości wieży, zapewne używszy uprzednio drabiny. Dookoła, zresztą nie tylko w okolicy wieży, ale w tym dniu we wszystkich atrakcyjnych miejscach miasta, była cała masa ludzi. Dużo dzieciaków puszczało latawce, sporo osób było przebranych w hanboki, tradycyjne stroje koreańskie, obowiązkowo wszyscy robili mnóstwo zdjęć... my też.
obserwatorium Cheomseongdae
Gdy od Cheomseongdae przemieszczamy się bardziej na południe, ku kolejnej atrakcji, w niewielkim oddaleniu, w niewielkim oddaleniu po prawej, mamy kolejną ikonę miasta. To kurhany z epoki Silla. Rozsiane są one, w grupach, po bardzo rozległym terenie. Do nich jeszcze, parę razy, wrócimy.
Po paru minutach dochodzimy do drewnianego mostu Woljeonggyo nad potokiem Namcheon (spotkałem też zapis Muncheon). Oryginalnie został on zbudowany w 760 r., w czasach świetności Silla. Aktualny obiekt to rekonstrukcja z 2018 r. Całość jest utrzymana w tradycyjnym stylu, z którego najbardziej rzuca się w oczy wygięty dach i piękne malowanie w ludowe wzory. Na obu końcach mostu są wplecione weń małe, drewniane wieże, a na ich piętrze małe wystawy. Na górę prowadzą strome schody, a na noc wejście na nie jest zamykane. Eksponowane są tam reprodukcje map z epoki, ozdobne dachówki z wizerunkami demonów, motywami kwiatowymi.
most Woljeonggyo
Po przejściu przez most plan na trasę wycieczki zaczyna powoli czerpać z planu koła… trochę kanciastego w tym przypadku. Skręcamy na prawo, czyli na zachód, by po jakiś 150 metrach powrócić na północny brzeg strumienia. Tym razem nie mostem, ale skacząc po kamiennych blokach. Precyzując, tylko dzieci muszą wprowadzać w tą przeprawę niewielkie elementy skoków. Z reguły do pokonania strumienia suchą nogą wystarczają normalne kroki.
przejście przez strumień Namcheon (Muncheon)
Nogi jakoś same niosą, kolejnym mostem, już standardowym, ponownie przechodzimy na południowy brzeg. Ludzi jest coraz mniej, obszar turystycznie atrakcyjny zostaje w tyle. Aut na drodze też na lekarstwo, o korkach w tym miejscu nie ma mowy, za to można by łatwo zaparkować, co kilometr na północ stanowiło nie lada wyzwanie.
Mijamy świątynię i sanktuarium Nakcheonwon ku pamięci Koreańczyków, którzy zostali zmuszeni do walki w japońskiej armii oraz, jednocześnie, Japończyków, którzy na ochotnika walczyli w koreańskiej wojnie domowej. Ludzi nie ma tu już wcale. Na pewno dlatego, bo epicentrum mamy już daleko za sobą, ale po części też dlatego, bo słońce powoli chyli się już ku zachodowi.
Nakcheonwon – miejsce pamięci
Kolejnym mostem wykręcamy z powrotem na północ, ku centrum. Póki co jednak do niego daleko… chociaż do zwartej zabudowy jest niecały kilometr. Dystans przemierzamy wśród gospodarstw rolnych i uprawnej ziemi. Jeden widok z tej trasy szczególnie utkwił w mojej pamięci. Słońce kładące zza odległych gór długie cienie, jak okiem sięgnąć dookoła nikogo, pusta droga, przy drodze mały domek, przy nim poletko, a na poletku Koreańczyk wzrusza, czy tam plewi, ziemię… w maseczce. Szok i niedowierzanie: no po co to? Czy to pamięć i strach są tak silne? Czy to przyzwyczajenie? Nie wiem.
Dalej idziemy na przełaj, wśród mniej istotnych kurhanów. W ramach kompletnie nieistotnych ciekawostek: nazwę tego obszaru, Nosjeomdeul, tłumacz przetłumaczył na… Mosiężne kropki. Pisząc te słowa nasunęło mi się odkropkowe skojarzenie, że za podkład muzyczny do widzianych wtedy obrazków, całkiem całkiem nadałyby się utwory Legendary Pink Dots. Tajemnicze, nieco zagmatwane, może trochę straszne. Spoglądając za siebie, ku zachodowi, wieczorne słoneczne czerwienie zdecydowanie kładły się na bliskich kopcach i odległych górach, a cienie kurhanów tworzyły wielkie, wpadające w czerń plamy niby-pustki. Powoli w tym wszystkim zaczęli pojawiać się ludzie, raczej miejscowi. Zakochani, rodzice z dziećmi i spacerowicze z psami. A na końcu tej łąki z kopcami docieramy już do turystycznego tygla. I znowu mamy korki, brak miejsc parkingowych i, chociaż zrobiło się już ciemno, bardzo dużo ludzi.
Nosjeomdeul
Pętla zamyka się na polu, czy tam łące, a może w parku Cheomseongdae, czyli koło obserwatorium. Wraz z nocą do głosu dotarły światła. Przede wszystkim oświetlone zostały kopce. Do tego pojawili się sprzedawcy oferujący migające kule i rury. Wisienką na torcie było oświetlenie samego obserwatorium, w wielu, zmieniających się, kolorach.
Zmęczenie i późna pora przekonały nas do udania się na spoczynek... można też to ująć, do bliskiego spotkania z podłogą. W planach był wprawdzie jeszcze szeroko polecany, szczególnie nocą, ze względu na piękne oświetlenie, pałac Donggung nad stawem Wolji. Ten jednak zostawiliśmy na kolejny wieczór… i to był błąd.
Wiyeonjae Hanok Stay – okolica już śpi
.Bulguksa i deszcz
Gdy po nocy przespanej na podłodze budzi deszcz, nastrój możesz mieć niezbyt optymistyczny. Gdy po pierwszej nocy w Gyeongju widzimy szare, mokre niebo, uśmiech wprawdzie nie gości na naszych twarzach, ale dzielnie zbieramy się, by stawić czoła temu dniu. Po słabiutkim śniadaniu dobywamy parasolek i idziemy na przystanek autobusowy. Na szczęście nie leje jakoś bardzo, ot, tak sobie kapie. Gdy wsiadamy do miejskiego autobusu deszcz ustaje… aby wznowić swą aktywność w momencie, gdy po pół godziny wysiadamy z pojazdu.
Z przystanku do świątyni Bulguksa, bo ta jest celem wycieczki, idzie się nieco pod górę. Od przystanku najpierw przekracza się parking. Potem, po paru krokach i odejściu kilkunastu metrów od ulicy, rześkie, świeże, mokre powietrze zaczyna mieszać się z intensywnym, wwiercającym się w nozdrza zapachem smażonych larw jedwabnika. To znak, że wkraczamy w strefę straganów. Można się posilić… choć zapach nie zachęca, kupić pamiątki, albo parasolkę. Szybko opuszczamy tą strefę. Wyżej jeszcze obszerny, kolejny zresztą, parking i już wchodzimy na teren świątynny. Większość zajmuje duży park. W siąpiącym deszczu ciężko jest cieszyć się jego urokami, nieszczególnie zresztą imponującymi. Ot, park, jak park. Ciekawie zaczyna się robić, gdy dochodzimy do pierwszych architektonicznie „tamtejszych” obiektów. W buddyjskich klasztorach chyba pewną regułą jest, że na wejściu musi być brama. Przy czym chodzi tu o symbolikę, a nie o konstrukcję umożliwiającą fizyczne przedostanie się z jednej strony na drugą. Bramę Cheonwangmun, bo o niej mowa, można obejść, ale nie o to chodzi. Chodzi o to, żeby przechodząc przez nią przejść z jednego świata, świeckiego, codziennego, w inny, bardziej duchowy. U nas, nie wywołując żadnych, poza estetycznymi, odczuć duchowych, brama pozostała ciekawym i ładnym zabytkiem. Tłumacz koreańską nazwę interpretuje jako „Brama Niebiańskiego Króla”. Po angielsku doszukałem się określeń „Heavenly Kings Gate” oraz „Four Heavenly Kings Gate”. Cztery wymalowane wewnątrz bramy postacie wojowników pełnią tam swoją konkretną rolę. Ze swoimi wyłupiastymi oczami i groźnymi minami, mają chronić świątynię przed złymi duchami.
brama Cheonwangmun
!!! Bulguksa czy Pulguksa, Busan czy Pusan, spotyka się obie formy i obie są do przyjęcia oraz, na swój sposób, poprawne. Koreański rząd przeprowadził w 2000 r. reformę mającą ułatwić zapisywanie w alfabecie łacińskim koreańskich nazw, jedną z jej części była zamiana łacińskiego zapisu znaku ㅂ z „p” na „b”… ale w wielu miejscach, poza oficjalnie, wciąż używa się „p”, czyli można powiedzieć, że to coś podobnego do zamiany w pisanym niemieckim „ß” na „ss” – z naszego punktu widzenia, można się tym nie przejmować. Kolejną „ważką kwestią” jest sposób zapisywania w naszych literach – nie jestem językoznawcą, więc opisowo nazwę to po mojemu – „końcówek wskazujących na rodzaj rzeczy” (nie mylić z rodzajnikiem). Przykładowo Daeung-jeon, Daeungjeon, pawilon Daeung i pawilon Daeungjeon to wszystko jedno i to samo… no może ta ostatnia forma, to trochę masło maślane. Samo jeon znaczy pawilon, czy tam hala. Z pewnych – nie ukrywam – nieznanych mi względów, czasem pisze się to łącznie, a czasem z dywizem. Podobną pisownię można spotkać w przypadku innych, popularnych w Korei, typach miejsc, czy rzeczy. Przykładowo -san to góra (Namsan, Nam-san), -gu to dzielnica, -ro to ulica, -sa to świątynia, -tap to pagoda. Przypuszczam, że jedyna przyczyna takiego stanu rzeczy, to chęć ułatwienia czytelnikowi przeczytania tych wszystkich dziwnych nazw. Tak czy siak, powstaje przy tym trochę bałaganiku… i będę go kultywował.
Po prawej mijamy muzeum świątynne. Nie mamy ochoty jednak tam skręcać, ciągnie nas do samej świątyni. Może ze 100 metrów dalej za bramą, mamy już plac, za którym dostojne schody prowadzą do głównej świątyni. Nie są one jednak w użytku, nie ze względu na ich stan, ale ze względu na ich znaczenie. Jeszcze wrócimy tutaj, aby bliżej poznać to miejsce, jednak wpierw skręcamy w prawo aby podejść nieco pod górkę i w ten sposób, z boku, dostać się na zasadniczy teren świątyni. Po drodze nawiedzamy jeszcze „pokój odpoczynku” – jakoś zawsze śmieszyło mnie mówienie na toaletę restroom. Poza aspektem, że tak powiem, utylitarnym, tenże wucet, sam w sobie nie stanowiący wartości artystycznej, krajobrazowej, czy żadnej innej, może się pochwalić tym, że jest toaletą pięknie wkomponowaną w bambusowy las.
Chwilę dalej bocznym wejściem wchodzimy na, otoczony krużgankami, główny plac świątynny. Na nim znajduje się oczywiście świątynia, ale pierwsze w oczy rzucają się dwie zabytkowe pagody, koreańskie skarby narodowe nr. 20 i 21. Tak, Korea Południowa ma listę „skarbów narodowych”, u nas może bardziej przyjęła by się nazwa lista dziedzictwa narodowego czy po prostu lista zabytków narodowych. Wchodzą w nią zarówno nieruchomości, większe i mniejsze, takie jak na przykład bramy, pagody, jak też ruchomości, takie jak kosztowności, złote ozdoby, czy manuskrypty. Dabotap, Pagoda Wielu Skarbów, została zbudowana w połowie VIII w. Mierzy 10 m wysokości, jest dosyć ozdobna. Na jej drugim poziomie jest ładny, rzeźbiony lew, widać, że solidnie już nadgryziony zębem czasu. Kiedyś były tam cztery lwy, każdy z jednej strony. Drugi z lwów ponoć znajduje się w Londynie, w British Museum (kiedy indziej byłem w tym muzeum prawie cały dzień, ale nie pamiętam żadnego lwa w dziale koreańskim). Kolejne dwa zaginęły. Wizerunek tej pagody zdobi monetę o nominale 10 KRW (tak to wygląda).
pagoda Dabo
Seokgatap, druga pagoda na placu, jest zgoła inna niż pagoda Dabo. Jest mega prosta, niemal całkowicie pozbawiona elementów ozdobnych. Jest taka, jakby to ująć, typowa. W trakcie jej rekonstrukcji, w środku dokonano kilku znaczących odkryć. Miedzy innymi wydobyto najstarsze drewniane klocki drukarskie, najstarszą, jeszcze istniejącą, wydrukowaną sutrę (z 704 r.). Oryginał tejże nie jest nigdzie wystawiony na widok publiczny, ale w Muzeum Narodowym w Seulu można oglądać kopię. Z pagodą związana jest smutna legenda. Jej konstruktor, mistrz Asadal, na pracach spędził parę lat i nie koncentrował się w tym czasie na niczym innym. Tęskniąca za nim żona, Asanyo, udała się do świątyni, ale nie została wpuszczona do środka i dopuszczona do męża. Ten miał opuścić świątynię dopiero po ukończeniu prac. Żonie polecono żarliwą modlitwę, która miała, przy wystarczająco wysokim zaangażowaniu, umożliwić chociaż ujrzenie odbicia męża w tafli jeziora. Gdy jednak dzień po dniu, nie udawało się to, Asanyo rzuciła się w toń wody. Gdy Asadal ukończył wreszcie swoją robotę, powiedziano mu, że żona czeka nad jeziorem. Po przybyciu tam, zastał tylko buty żony. Zrozumiał, co się stało… po czym sam skończył żywot rzucając się w głębię.
pagoda Seokga
Na środku placu zlokalizowano główną świątynię, pawilon Daeungjeon. Tłumaczeń doszukałem się różnych: Sala Wielkiego Oświecenia, Sala Wielkiego Bohatera, Klejnotowa Sala Wielkiego Bohatera. W środku ładne, ozdobne malowania i delikatne rzeźbienia. Wszystko jednak dosyć wytarte, wyblakłe. Ogólne wrażenie, choć pamiętajcie, że ma się tu do czynienia z dziełami o wielkiej wartości historycznej, ważnej dla całej ludzkości… to powtórka z rozrywki. Detale i wykończenie wprawdzie są inne niż w Haedong Yonggungsa, ale idea taka sama. Inna sprawa, że wszystko było tu, spłycając, ładne. Wręcz bardzo ładne, czuć było, że ma się do czynienia z dziełami kulturowego dziedzictwa światowego formatu.
Daeungjeon
Naprzeciwko wejścia do Daeungjeon, w krużganku okalającym plac, umieszczono bramę Jahamun. Z jednej strony prowadzi ona na główny plac świątynny, a z drugiej na wspomniane już schody, na które nie wolno wchodzić, ale na które z góry mamy bardzo ładny widok… ale do schodów jeszcze wrócimy.
brama Jahamun – widok na schody Cheongun i Baegun
Pozostajemy jeszcze na chwilę w obrębie głównego placu. W rogu, w jego południowo-zachodniej części, na krużganku stoi bardzo ładny, zdobiony bęben, podtrzymywany przez rzeźbionego w drewnie żółwia. Mimo jego zabytkowej zapewne wartości bardzo dziwi, nawet nie to, że jego malowanie jest trochę już wyblakłe, ale to, że pokryty jest grubą warstwą kurzu zlepionego z brudem. Na bokach bębna, a także na nisko umiejscowionym żółwiu nie widać tego tak bardzo, ale na górze bębna jest to już kwintesencja syfu. Nie wiem z czego to wynika, czy po prostu nie chce im się wziąć drabiny i jakiejś nieszkodliwej dla zabytku szmaty czy szczoty, czy może chodzi o coś innego?
bęben na żółwiu
W północnej części głównego placu znajduje się kolejny pawilon, Museoljeon. Przemykamy do niego krużgankami, chroniąc się w ten sposób przed deszczem. Architektonicznie wszystko w nim jest podobne do całości założenia, ale sam w sobie zachwytu nie budzi. W środku akurat prowadzono zajęcia z tworzenia lampionów.
Pozostajemy na tym samym poziomie, dokładniej, prawie na tym samym, bo schodzimy na kolejny plac kilka schodów niżej. Na tymże dziedzińcu, na jego środku, jest kolejny pawilon z posągiem Buddy w środku – Geuknakjeon (Sala Najwyższej Błogości). Na południu zaś placu w krużganek wmontowana jest brama Anyangmun, od której w dół schodzą kolejne schody o wybitnym znaczeniu zabytkowym – nie można na nie wchodzić. Największą jednak uwagę na tym placu przyciąga do siebie nie hala z Buddą, nie brama z widokiem na grubo ponad tysiącletnie schody, ale… świnka. Mały posążek świnki postawiono tu w 2007 r. z okazji Roku Świni, a w zasadzie z okazji Roku Złotej Świni. Rok świni jest co 12 lat, ale złotej świni już tylko co 60 lat… choć spotkałem się też z wersją, że co 600. Zapewne w jakiś sposób świnka ma przynosić jakiegoś rodzaju benefity, lub ogólnie, szczęście, bo chętnie jest przez wszystkich miziana. W Chinach i Korei panuje przekonanie, że dzieci urodzone w roku złotej świni będą miały w życiu szczęście i bogactwo. Jeśli jesteście z 2007 rocznika, konkretnie chodzi o osoby urodzone miedzy 18.02.2007, a 06.02.2008 – bo to chiński kalendarz – to macie, ponoć, fart i jesteście w czepku urodzeni. W tym miejscu jeszcze obserwacja. Łażąc po dziedzińcu dane było zobaczyć dwie spore grupy, które także obrały za cel świnkę, celem jej wygłaskania i zrobienia fotki. Najpierw byli, jak sądzę, Koreańczycy. Równo stali sobie w rządku i po kolei każdy głaskał, strzelał selfie, po czym ktoś jeszcze robił pozującej przy świni osobie, kolejne naście zdjęć w różnych pozach… i tak grzecznie jeden za drugim. Ale potem dane było widzieć grupę z Chin (przewodnik miał chorągiewkę z ich flagą). Tutaj proces dokonywania tej samej czynności głaskaniowo-fotkowej przebiegał zgoła inaczej, rzekłbym, może nieco przewrotnie, że bardziej spontanicznie. Żadnej kolejki nie było, za to było troszkę tłoku. Mniej więcej takie „kupą, mości panowie”. Co ciekawe, im też jakoś sprawnie to szło, bardziej chaotycznie, ale też sprawnie.
Omijając kałuże wracamy na poprzedni, główny dziedziniec, aby stromymi schodami udać się z niego nieco na zaplecze, do mniejszego pawilonu, do Gwaneumjeon. Mniejszy nie znaczy gorszy. Wręcz przeciwnie, ten, i następny, o którym za chwilę, jakoś najbardziej nam się spodobały, z wszystkich pawilonów w Bulguksa. W pawilonie Gwaneum stoi posąg Bodhisattwy Współczucia (Gwanseeum-bosal). To samo bóstwo było też w górnej części terenu świątyni Haedong Yonggungsa w Busan, i też była to bardzo ładna rzeźba. Tutaj, za smukłym posągiem jest mural z „tysiącem rąk”, które są symbolem wyciagnięcia ręki do każdego potrzebującego. Wyglądało mi to bardzo lekko, ładnie i… orientalnie.
Bodhisattwa Współczujący (Gwanseeum-bosal) w Gwaneum-jeon
Na „zapleczu” głównej części świątyni Bulguk, oprócz Gwaneumjeon jest też, kilka stromych schodów niżej, kolejny niewielki pawilon – Birojeon. W nim mamy posąg Buddy – ten tu to Wajroczana, względnie Wajroćana, Vairochana lub Mahavairocana (na Wiki więcej o nim). Mi zdawało się, że nie ten pawilon i nie znajdujące się w nim przedstawienie Buddy zdaje się być rzeczą, która na tym placyku jest najważniejsza i najbardziej wartościowa. Bardziej zabytkowe wrażenie robi bowiem stupa, czy może raczej mini pagoda, nazywana Saritap. Pochodzi ona mniej więcej z X w. i jest już mocno nadgryziona zębem czasu. Mówi się, że w jej środku są doczesne szczątki mnicha, czy mnichów, albo nawet jakiejś królowej z okresu Silla. Internety jednak nie podzielają aż tak bardzo mojego entuzjazmu względem Saritap i koncentrują się na wspomnianej rzeźbie Buddy. Bądź co bądź pozłacany brąz, robota z IX w., to jednak musi być coś. I stupa, i pozłacany Budda, znajdują się na liście Skarbów Narodowych Korei.
Saritap
Birojeon, Wajroczana
Kolejny, ostatni już pawilon, któremu poświęcimy uwagę, to Nahanjeon. To najmniejszy pawilon na świątynnym terenie. Mieści on, oprócz posążka Buddy, szesnaście drewnianych Nahanów. Byli to uczniowie Buddy, którzy potem nieśli w świat jego nauki. W porównaniu do poprzednich wystrój pawilonu, choć przecież niezły, wypadł tak sobie. Za to sam domek bardzo fajny. W sam raz by się nadał na jakąś altaneczkę na działeczce, albo na chatkę letnią gdzieś nad morzem… Japońskim na przykład.
Nahanjeon
Kierujemy się powoli ku wyjściu. Nawiedzamy jeszcze sklep z pamiątkami i kawiarnię (w obu ceny jakby zawyżone), po czym, po chwili znajdujemy się znowu przed świątynią, od strony jej frontu, przy tych zabytkowych schodach, o których wcześniej pisałem, że o nich to potem. Ach, co to za schody! Jeśli wcześniej cośkolwiek, gdziekolwiek dane było Wam spotkać się w medialnej przestrzeni z hasłem Bulguksa, czy Pulguksa, to na pewno spotkanie to było okraszone grafiką tych właśnie schodów. Jest to najstarsza część świątyni w jej obecnym kształcie (schody zbudowano w 751 r.), do tego zachowana w pierwotnym stanie... no może trochę tylko wytarta od używania. Są tam dwa ciągi schodów, patrząc na nie z dołu, po lewej, mniejsze, a po prawej większe. Każdy z nich podzielony jest na dwie części, dolną i górną, każda z nich ma własną nazwę. Te po lewej to most Yeonhwa-gyo (Most Kwiatu Lotosu), 10 schodów w dolnej części ciągu, oraz most Chilbo-gyo (Most Siedmiu Skarbów), 8 schodów w górnej części. Prowadzą one do bramy Anyangmun. Schody z mostem nie mają, od strony technicznej, zbyt wiele wspólnego. Chociaż pewnego „mostu” można się dopatrzeć. Podesty łączące dolne oraz górne części schodów podtrzymywane są łukami, jakie można spotkać w niektórych mostach. W przypadku mostów Yeonhwa i Chilbo, łuk jest ledwo zaznaczony, prawie płaski, do tego wąski i dosyć niski. W przypadku schodów po prawej, jest już konkretny, wysoki i idealnie łukowaty. Nazwanie tych schodów mostami, ma podkreślić przede wszystkim symboliczne przejście ze świata codziennego do świętego. Już za czasów ich powstania, nie były one dostępne dla zwykłych śmiertelników. Aby nimi wchodzić, trzeba było osiągnąć odpowiedni stopień wtajemniczenia lub statusu społecznego. Schody po prawej, te większe, to na dole Baegun-gyo (Most Białej Chmury, 18 schodów) i w górnej części Cheongun-gyo (Most Niebieskiej Chmury, 16 schodów). Prowadzą one do bramy Jahamun.
Korzystając z chwilowego osłabienia opadu deszczu, robię schodom ponadnormatywną liczbę zdjęć, po czym kierujemy się do wyjścia. W samą porę, bo gdy jesteśmy na przystanku autobusowym, deszcz nieprzyjemnie nasila się. Po kilkunastu minutach jedziemy już autobusem z powrotem do Gyeongju.
Jakie wrażenia, jakie obserwacje były wynikiem naszej wizyty w Bulguksa. Pierwsze powstało już przy przekraczaniu Bramy Niebiańskich Królów. Kolory malowideł, a w zasadzie znaczna część drewnianych powierzchni była nimi pokryta, czy to w formie wzorów, czy jako naniesione wizerunki postaci, były jakieś takie trochę wytarte, wyblakłe. Szczególnie odczuwało się to mając w pamięci żywą, kolorową, świątynię nad morzem w Busan. To wrażenie utrzymało się przez cały czas i okazało się niestety trafioną obserwacją. Kolejną sprawą był sam koncept całego założenia świątynnego, podobny do świątyni Haedong Yonggungsa. Czy to dobrze, czy źle? W sumie, to wszystkie świątynie pełnią taką samą funkcję. Trudno byłoby oczekiwać, że rozwiązania techniczne w nich zastosowane, a przede wszystkim generalna ich idea, będą się jakoś od siebie różnić. Nie może więc dziwić to, że założenia i plany, na podstawie których zbudowano te buddyjskie świątynie, które dane nam było do tej pory zobaczyć, zdają się być wielce bliźniacze. Przed wyjazdem do Korei miałem odczucie, że to właśnie świątynia Bulguk jest najważniejszym zabytkiem, jaki dane nam będzie zobaczyć, zwiedzić, poczuć. W wielu miejscach jest ona wymieniana za doskonały przykład starej Korei, epoki Silla, za architektoniczny majstersztyk i bardzo ważne, o ile nie najważniejsze, miejsce koreańskiego Buddyzmu – taka koreańska wersja Jasnej Góry. Dla formalności dodam, że wraz z grotą Seokguram, miejsce to jest wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Nie dziwota, wszak świątyni nie można zarzucić braku klasycznego, starego stylu, a i poszczególne detale uznane zostały za skarby. Przemawia za tym też historia. Bulguksa powstała w poł. VI w., a w 2. poł. VIII w. dokonano przebudowy do stanu, w jakim mniej więcej widzimy ją dzisiaj. Zaznaczyć należy, że mamy niestety w wielkiej mierze do czynienia z rekonstrukcją z lat ’70 XX w., bowiem w XVI w. świątynia została zniszczona przez zamorskich sąsiadów, tych samych co lubowali się w odcinaniu uszu, nosów i w innych czynnościach z gatunku, można by je tak nazwać, tortur. Czy warto było przyjechać do Bulguksa i spędzić tam te kilka deszczowych godzin? Teraz jak najbardziej myślę, że było warto, że mimo deszczu i ograniczeń czasowych, czas poświęcony na Bulguksa był dobrze spożytkowany. W pierwotnym planie było też zobaczenie groty Seokguram. Tyle tylko, że skutecznie zniechęcił do tego deszcz. Od górnego parkingu, tego przy wejściu na teren Bulguksa, do groty jest jeszcze 3 km przez las i 350 m pod górę. Wprawdzie jeździ tam autobus, ale rzadko. Z opisów, które wcześniej czytaliśmy, Budda w tej grocie odgrodzony jest wielką, zmatowiałą już szybą, i ponoć mocno osłabia ona ogólne wrażenie. Wziąwszy to pod uwagę… nie chciało się już nam.
Gdy dojeżdżamy do Gyeongju, fartownie, już nie padało. Nasze wnętrza, uduchowione przebywaniem w prawie nieziemskim miejscu, i ukulturalnione obcowaniem z grubo ponad tysiącletnimi dziełami sztuki i zabytkami z listy UNESCO, stwierdzają, że chcą zjeść coś konkretnego… w każdym bądź razie konkretniejszego niż zalewane zupki, kimbaby i stritfudy. Wiedzieni tą żądzą, omijamy burgerownię, liczne budy z ulicznym jedzeniem i przypadkiem trafiamy na coś, co przykuwa naszą uwagę. Jadłodajnia, prawie restauracja, nazywa się Daereungwon bonga (tutaj jest). Zwróciła naszą uwagę apetycznymi zdjęciami menu. Zamówiliśmy wołowe bulgogi (17 tys. wonów) i omlet z wodorostami i pędami zielonej cebulki (15 tys.). Wybór okazał trafiony. Do tego można było się zapoznać ze zwyczajami serwowania dań w tego typu obiektach. Przede wszystkim, zawsze jest darmowa woda do popitki. Do tego, w cenę wliczone są przystawki. W tym przypadku była to cała masa różności – tyle tego było, że miła pani przywiozła je na wózku, żeby nie latać z nimi po sto razy.
Chociaż dania nie były ogromne, to za 96 zł najedliśmy się pod sufit… czy tam pod korek. Była dopiero piąta wieczorem. Dopiero, bo to wiosna – jesienią byłaby inna gadka. Ruszamy więc dalej. Nieopodal znajduje się ogrodzony park, a może bardziej kompleks archeologiczny, o nazwie Daereungwon. Najpierw kierujemy się tamże, by potem, pewnie już nocą, udać się do pięknie oświetlonego pałacu Donggung odbijającego się w łagodnej tafli stawu Wolji. Jaki piękny plan.
strefa foto w parku Daereungwon… i grzeczna do niej kolejka
Na obszarze Daereungwon, w dość luźny sposób, rozłożone są kurhany, gdzieniegdzie rosną drzewa. Krajobraz nie jest jakoś specjalnie porywający. Ot, porośnięte trawą pagórki. Podobne widoki widzieliśmy dzień wcześniej. Różnice są dwie. W Daereungwon jest się zdecydowanie bliżej tych kurhanów, przechodzi się tuż obok. Poza tym do jednego można wejść, do środka. Wejście na teren parku jest bezpłatne, a bilet wstępu do grobowca Cheonmachong, jedynego kurhanu udostępnionego do zwiedzania, to koszt 3000 KRW. Z jednej strony nie chciało się czekać w kolejce do niego, szczególnie, że obsługa wyłożyła tabliczkę ostrzegawczą z napisem, jak sądzę, „czas oczekiwania 30 minut”. Z drugiej strony, skoro była aż tak spora kolejka, to nasuwało się pytanie, po co ci wszyscy ludzie w niej stoją, co tam jest do zobaczenia. Bo w końcu co takiego może być w takim grobowcu, trochę kamieni, kupa ziemi, może groty włóczni czy strzał i kilka niewyszukanych ozdób. Z trzeciej strony, pochmurne niebo zaczęło kaprysić i z góry zaczęło dosyć mocno ciurkać – może pod tym specyficznym „dachem” uda się ten stan przeczekać. Argumentacja w stosunku 2:1 przeważyła za wejściem.
Cheonmachong
Okazało się, że czekania było tylko 10 minut. Cheonmachong, czyli, spotkałem się z dwoma określeniami, „grobowiec niebiańskiego konia” (sky horse tomb), względnie „latającego konia” (flying horse), okazał się ciekawszy, niż się tego po nim spodziewałem. Najpierw przechodzi się koło, oddzielonej szybą, komory grobowej. Na szczęście pustej. Wyeksponowane są w niej ozdoby, zapewne zmarłego. Diadem, ozdoby szat i buty. Wszystko misternie zrobione ze złota – przynajmniej w oryginale, bo w grobowcu są kopie. Widać, że spoczywał tu ktoś znaczny – według stanu mojej wiedzy, archeolodzy nie ustalili kto, ale zakładają, że jakiś król. Obok grobu, w osobnej komorze, zdeponowano przyrządy, które miałyby się przydać po śmierci, w innym życiu – garnki, w założeniu pewnie z kimchi, miski i tym podobne. Przypuszczam, że eksponaty te zostały dołożone na potrzeby ekspozycji – są w zbyt dobrym stanie. Dalej przechodzimy do małej, ale zacnej, ekspozycji muzealnej. W niej uwagę przykuwa czaprak (okrycie końskie, które kładzie się pod siodło) z motywem wspomnianego wyżej niebiańskiego konia (przyjmijmy, że „niebiańskiego” – brzmi to bardziej patetycznie, niż jakiegoś tam „latającego”). Motyw ten dosyć często spotykany jest w Gyeongju. Jest też ozdobą hanoka, w którym spaliśmy. Cały ten sprzęt to wprawdzie replika, ale ładnie zrobiona. Oryginał szacuje się na V-VI w. Dalej mamy siodło z brązu i resztę końskiego rzędu, wszystko repliki. Całości dopełniają ozdobne stroje, złote czepeczka, korona, diadem, pas i buty. Wszystko to repliki… i wątpię, żeby zrobili je ze złota. Oryginały wyeksponowane są w Muzeum Narodowym w Gyeongju. Całości dopełniają wystawki z jakimś szkłami i pasami, mające podkreślić utrzymywanie przez dawnych Koreańczyków stosunków handlowych, za pośrednictwem Jedwabnego Szlaku, z dalekim światem.
grobowiec Cheonmachong
czaprak z niebiańskim koniem
Po wyjściu z kurhanu dalej pada, a po kilkunastu minutach wręcz wali już żabami. W obawie przed kompletnym przemoczeniem, wracamy do domu i odpuszczamy ten pałac nad stawem Wolji. Szkoda, że nie poszliśmy tam poprzednią nocą… to był błąd.
.Kierunek stolica
Wspominałem już, że przemieszczanie się po Korei w długie weekendy i w dni je okalające, może być utrudnione, a dostępne formy komunikacji, szczególnie dalekobieżnej, mogą być, ze względu na wyprzedanie, ograniczone. 6. maja było wolne za Dzień Dziecka i akurat wtedy jechaliśmy z Gyeongju do Seulu. Godzina odjazdu naszego autobusu nie była idealna, więc cały dzień spędziliśmy na transportowaniu się… Tym samym to tyle w tym odcinku, dziękuję za uwagę, do widzenia.
… no dobra, nie było idealnie, ale jakoś tam było. Już sam etap kupna biletów wymusił nieco kombinatoryki stosowanej. Bilety kupowałem dwa tygodnie przed przejazdem i niestety, większość miejsc na kursy w fajnych godzinach była „sold out”. Wziąłem to, co było, czyli wyjazd 10:50, przyjazd 14:20, autobus klasy ekonomicznej. Co do samego kupna, ostatecznie bilety kupiłem na Klook – o kupnie biletów na autobusy dalekobieżne jest na forum osobny temat, do którego odsyłam zainteresowanych („Autobusy w Korei Południowej”).
Autobus premium, a ekonomiczny, to w praktyce niebo, a ziemia. Szczególnie na dłuższych trasach różnica jest odczuwalna, w każdym w zasadzie wymiarze, a szczególnie dla rosłych Europejczyków. Zanosiło się na to, że rozkładowe trzy i pół godziny jazdy nie będzie należało do przyjemnych. Sytuację uratowała niepełna zajętość miejsc, dzięki czemu mogliśmy się rozłożyć na dwóch, per capita, siedzeniach. Podróż spędzamy, na zmianę, na oglądaniu krajobrazów za oknem, niestety w większości spowitych chmurami i skropionymi deszczówką, oraz na śnie.
takie widoki dominowały w znacznej części drogi
Gdy zbliżamy się już/wreszcie do Seulu, na autostradzie pojawiają się korki, im bliżej stolicy, tym większe. Dzięki buspasom, jedziemy jednak w miarę sprawnie i ostatecznie do Seoul Express Bus Terminal przybywamy z zaledwie 15-minutowym opóźnieniem. Do hotelu jeszcze jednak trochę trzeba było dojechać. Nasz dworzec autobusowy znajduje się na południowym brzegu rzeki Han, a nasz hotel, Hotel Amare, na południowych rubieżach dzielnicy Jongno, na północ od słynnego targu Myeongdong – dość mocno na północ – oraz na południe od najważniejszych seulskich pałaców. Na dostanie się do hotelu, zameldowanie i… próbę zrozumienia sedesu, schodzi jakoś z godzinę. Dopiero potem powoli zbieramy się i wychodzimy na miasto.
… od czego by tu zacząć
Gdy spacerowym krokiem dreptamy „już” ku rzeczce, czy tam strumieniowi, Cheonggyecheon, ciemne, pochmurne niebo wisi nad naszymi głowami, a ulice są mokre. Czekając na jednym ze skrzyżowań na światłach, w ciągu ulicy mamy widok na Namsan Tower, która magicznie wyłoniła się zza pierzyny mgły i chmur, by za chwilę znowu się nią przykryć.
N-Tower z Namdaemun-ro
Skoro już znaleźliśmy się nad brzegami strumyka Cheonggyecheon, kilka słów o nim. W zasadzie to taka mała, niepozorna, mizerna rzeczka. Ma za to swoją historię, całkiem ciekawą, przynajmniej jak na strumyk. Gdy dawno, dawno temu, Seul nabrał cech miasta stołecznego i zaczął się rozwijać, strumyk spełniał rolę odpływu ścieków, które okresowo, w trakcie wezbrań, wylewały. Zachowały się informacje, że aby temu zapobiec, na królewski rozkaz z 1406 roku, strumyk zaczęto ujarzmiać i regulować. Populacja cały czas jednak rosła, tak że po II wojnie światowej zamiast wody strumień składał się z wielkiego ścieku. Po wojnie domowej postanowiono zabudować strumień i górą puścić w jego miejscu autostradę, co też uczyniono. W 2003 r. postanowiono zlikwidować drogę jezdną, która zresztą zaczynała już wykazywać oznaki sporego zużycia, i odkryć strumień. Pochłonęło to astronomiczne kwoty, ale finalnie strumień został przywrócony. Wzdłuż niego powstał teren rekreacyjny, na który licznie wylegają mieszkańcy, którym spacerują turyści i na którym przerwy robią sobie białe kołnierzyki z okolicznych biurowców. A dołem z wolna płynie, pierwszy raz od setek lat, woda… a nie szambo.
Strumień urozmaicony jest różnego rodzaju ozdobnikami. Chyba najbardziej zapadającym w pamięć jest przedstawienie na ceramicznych kafelkach pochodu orszaku króla Jeongjo, który w 1775 r. udał się do Suwon aby odwiedzić grób ojca. Jeszcze za czasów króla przemarsz został uwieczniony na serii szkiców. A było co uwieczniać: całość świty liczyć miała 1799 ludzi, a do wydarzenia zaangażowano 799 koni.
widok z X the Sky na wschód
Nie pluszaki, nie Starbucks, nie szklana podłoga zrobiły jednak największe wrażenie. To przypadło rzeczy, z którą ma się do czynienia na samym początku „zwiedzania”, czyli windzie. Jej ściany i sufit są szczelnie pokryte ledowymi ekranami, precyzyjnie z sobą połączonymi. Jadąc w górę wyświetla się filmik-animacja tematycznie nawiązująca do budynku, do możliwych tam i w okolicy aktywności. Dzieje się dużo, szybko i z adekwatnym podkładem dźwiękowym. Do tego, w ramach animacji, mruga licznik z kolejnymi piętrami, aż do setnego.
Po udanej, półtoragodzinnej wizycie w X the Sky, idziemy przejść się najbardziej znaną plażą w kraju. W porównaniu do plaży w Songdo, Haeundae zdaje się być bardziej „międzynarodowa”. Sporo tu białych, a Azjatów jakoś mniej. Miało się wrażenie, jakby było się na jakiejś zwyczajnej plaży miejskiej, gdzieś w Europie.
Plaża jest szeroka i długa, piaszczysta i zadbana oraz okraszona całą masą zakazów, włącznie z zakazem pływania poza wyznaczonymi godzinami! Co do pływania, to byłoby to możliwe, choć woda do najcieplejszych nie należała. W wodzie byli prawie sami biali i jeden jedyny wyjątek, ale za to jaki – Koreanka! Może i Koreanka w Korei nie jest jakimś specjalnym ewenementem, ale Koreanka w morzu w Korei, i do tego bez kapelusza, gatek do kostek, długiej koszuli odbijającej niezdrowe słoneczne promienie, rękawiczek, za to w bikini, to już wydarzenie. Taki przynajmniej mieliśmy odbiór po obserwowaniu życia plażowego w poprzednim dniu. Ba, co więcej, chyba i rzeczona kąpiąca traktowała to jako coś wyjątkowego, bo jej główną czynnością plażową i morską było kadrowanie smartfonem na gimbalu i rejestrowanie wydarzenia. Jedna jaskółka wiosny jednak nie czyni i niestety Haeundae Beach nie można nazwać bikini-beach, a wyjątek tylko potwierdza regułę.
dla porównania wczoraj i dziś, Songdo i Haeundae, pełny strój ochronny i bikini
Oczywiście plaża Haeundae oferuje także inne ciekawostki i smaczki. Byliśmy tam w przededniu Star Wars Day i plaża była przygotowana do celebrowania tego wydarzenia. Na plaży wzniesiono wielką scenę, na której miały się odbyć nieznane mi bliżej atrakcje. Obok niej sporo miejsca zajmowały rzeźby w piasku nawiązujące do Gwiezdnych Wojen.
Z atrakcji nie sezonowych można na plaży wymienić dwie. Jedna to napis Haeundae, służący do robienia sobie przy nim fotek. Dzięki niemu powstaje zdigitalizowana forma odnotowania swojej obecności w tym miejscu, taka bardziej nowoczesna wersja wyrycia „byłem tu Tony Halik”. Sam napis, szczerze, nie ma w sobie niczego takiego, niczego szczególnego. W sumie to ciekawszy od tych liter jest społecznie przyjęty tam system kolejki do zdjęć. Wszyscy stoją ładnie w rządku, nie ma tu staropolskiego „kupą mości Panowie”. Co za tym idzie, do zdjęcia podchodzi się jeden za drugim, po kolei, co stwarza możliwość spokojnego obfotografowania się w tysiącu różnych póz. Nikt się nikomu nie wpycha. Tak, że od samego napisu „Haeundae” bardziej ciekawe było obserwowanie przemieszczającej się ku niemu kolejki. Kolejną rzeczą jest „Foot Bath Spa”. Są to ogólnodostępne, bezpłatne źródła z termalną wodą spływającą do baseniku, w którym można wymoczyć stopy. Zaleca się aby sesja moczenia trwała 10 min. Lista chorób, w leczeniu których skuteczna jest tamtejsza woda, to reumatyzm, artretyzm, nerwobóle, niskie ciśnienie krwi, bóle krzyża, bóle mięśni, zaburzenia pourazowe, choroby skórne, anemia i problemy trawienne. Nie wiedzieliśmy o tym przybytku i niestety nie mieliśmy czasu na skorzystanie, bo mieli już zamykać. Godziny otwarcia to 13-18 (w miesiącach IV-X), 12-17 (XI-III), we wtorki nieczynne.
spa dla stóp
Star Wars Day
Kręcimy się jeszcze trochę po plaży, po czym kombinacją metra i autobusu wracamy do hotelu, kupując po drodze smakowitego kimbaba. Mając więcej czasu i ochoty, można jeszcze podejść na ponoć malowniczy, zalesiony półwysep Dongbaek, który od zachodu wieńczy wspomnianą wyżej plażę, a nocą obejrzeć „dubajską” panoramę z The Bay 101, która to marina znajduje się u nasady wspomnianego półwyspu.
.Polowanie na autobus i koreańskie Gniezno
Na Gniezno oczywiście nie będzie polowania… nawet nie wyobrażam sobie jak można by takie przeprowadzić. Za to upolowanym autobusem udamy się do Gniezna, tego koreańskiego, czyli do kolebki koreańskiej państwowości, do miejsca gdzie powstało królestwo Silla, jedno z pierwszych koreańskich królestw, najważniejsze, a przynajmniej swojego czasu najsilniejsze. Ów „odpowiednik” Gniezna nosi nazwę Gyeongju.
Rano, przed opuszczeniem Busan, plan zakłada jeszcze bliższe przyjrzenie się okolicznej górze, Yongdusan, i jej atrakcjom. Idąc przez park, prawie las, w górę, na kafelkach ozdabiających mur oporowy, który chroni drogę przed osuwiskami, można oglądać rysunki przedstawiające miasto sprzed lat.
Wieżę wybudowano w 1973 r., ma ona 120 m wysokości, natomiast sama góra ma 63 m.n.p.m. – czyli widok z wieży może być rozległy i okazały. Okazuje się jednak, że pora jest zbyt nikczemna na to, aby cokolwiek było otwarte – otwierają o 10. Tak wiec nici z wjazdu na Wieżę Diamentową, czyli na Busan Tower. Niemniej jednak poświęconego czasu nie można uznać za stracony – na górze jest sporo ciekawego, a i widoki, nawet bez wjazdu na wieżę, i tak są bardzo miłe.
infrastruktura do fotek na Yongdusan
widok z Yongusan – w dali most Namhang
Na górze Yongdu jest kilka pomników i, nazwijmy to, instalacji. Z rzeczy godnych odnotowania, najpierw trafiamy na rzeźby smoka oraz, nieopodal, admirała Yi Sun-sana.
Yongdu znaczy „głowa smoka”
Smok miał chronić mieszkańców przed piratami z Japonii, która od zawsze ze smakiem spoglądała w stronę półwyspu koreańskiego. Yi Sun-san natomiast był dowódcą floty koreańskiej w trakcie wojny japońsko-koreańskiej pod koniec XVI w. Dzięki jego działaniom flota najeźdźcy doznała tak wielkich strat, że komunikacja z wyspami macierzystymi stała się dla Japończyków na tyle utrudniona, że stało się to jednym, o ile nie głównym z czynników prowadzących do przegrania wojny. Wojna ta mocno wyryła się w historycznej świadomości Koreańczyków. Japończycy mordowali wtedy „jak leci” – dzisiaj można to nazwać ludobójstwem, a wręcz próbą eksterminacji narodu. Jako dowód zwycięstwa odcinano nosy, nie tylko żołnierzom, cywilom też, i zasolone triumfalnie wysyłano do Japonii. Odnotowano 214752 nosów, które skończyły w ten sposób. Z 38 tys. nosów w Kioto usypano kopiec upamiętniający człowieka, który rozpętał tą wojnę – kopiec Mimizuka czyli Kopiec Uszu, pierwotnie Kopiec Hanazuka, Kopiec Nosów (więcej o tym tutaj). Przewrotnie, gdy potem Japonia zaczęła już dominować nad Koreą, to właśnie w okolicy góry Yongdu skupiło się pierwsze „osadnictwo” japońskie. Osadnictwo pisane trochę w cudzysłowie, bo głównie chodziło w tym procesie o zdominowanie gospodarcze i polityczne.
góra Yongdu – admirał Yi Sun-sin, Busan Tower i Pawilon Ośmiokątny
W trakcie wojny koreańskiej w latach ’50 XX wieku, na górze i w jej okolicach – zresztą nie tylko tam – gnieździli się, w niełatwych warunkach, ludzie uciekający przed wojskami północnokoreańskimi. Cała historia tego wzgórza spowodowała, że w Busan jest to trochę miejsce symboliczne, wiążące się z pamięcią o trudach jakie przechodził naród. Dla upamiętnienia, jako „symbol ducha obywatelskiego, solidarności i dumy” – tak pisze na tabliczce obok – w 1996 r. na górze umieszczono Dzwon Obywateli Busan, w internecie pewnie łatwiej będzie go znaleźć jako Busan Citizens’ Bell. Jest on używany tylko trzy razy w roku, 1. marca, w Dzień Ruchu Niepodległościowego, który upamiętnia antyjapońskie demonstracje z 1919 roku, 15. sierpnia, w Dzień Wyzwolenia, upamiętniający wydarzenia z 1945 roku oraz na nowy rok.
Busan Citizens’ Bell
https://www.youtube.com/watch?v=QMDMoj2tPoIYongdusan Park
Po zejściu z góry pakujemy jeszcze ostatnie rzeczy i wymeldowujemy się. Prawie godzinę schodzi nam na dostanie się z hotelu na dworzec autobusowy, który przewrotnie został nazwany Central Bus Terminal. Przewrotnie, bo znajduje się na północnym kraniuszku miasta. Od dworca kolejowego to, w linii prostej, 20 km.
W tym miejscu pytanie, które wynika z tytułu odcinka: ale po co w ogóle było polować na autobus? Wspominałem wcześniej, że był pewien problem z dostępnością biletów na pociąg Seul-Busan na 1. maja. Koreańczycy też obchodzą Święto Pracy i zwyczajowo mają wtedy wolne. Z kolei dzień w którym udajemy się do Gyeongju to sobota, czyli weekend, czyli wzmożony ruch i wszyscy gdzieś jadą. Dodatkowo 5. maja, które akurat wypadło w niedzielę, to w Korei Południowej dzień ustawowo wolny od pracy – Dzień Dziecka. Ustawodawca stwierdził tam, że głupio dawać ludziom dzień wolny od pracy w, i tak wolną, niedzielę, w związku z czym, wolne było też 6. maja, w poniedziałek. I w ten sposób zrobił się długi weekend, a wtedy to już nie wszyscy, ale to wszyscy wszyscy gdzieś jadą. Wprawdzie wiedziałem o tych świętach wcześniej, na etapie planowania, ale nie spodziewałem się, że przełoży się to na AŻ takie obłożenie wszystkiego, w tym autobusów międzymiastowych… i stąd to polowanie.
Gdy już jesteśmy na dworcu autobusów, podchodzę do żółtych automatów biletowych i po wybraniu Gyeongju widzę 11:45 sold out, 12:00 sold out, 12:20 sold out, 12:30 sold out, 12:40 sold out, 12:50 sold out, 13:00 sold out, 13:20 sold out… noż kurna! Biorę 13:40 premium bus za 7700 wonów od łebka. Odległość to 88 km, czas przejazdu 50 min… i ponad dwie godziny czekania. Cóż, trudno! Czas ten zabijamy pijąc fikuśne wersje koreańskich kaw i podziwiając fasadę dworca vel terminala autobusowego oraz umieszczonego przed nią maskotko-ptaka, Boogi, który został (została?) wykreowany na symbol miasta. Ptaszysko to inspirowane jest ponoć mewą. Nie wiem czemu mi kojarzy się bardziej z gęsią, chociaż ani do gęsi, ani do mewy, tak naprawdę nie jest toto nijak podobne.
Boogi
Ze względu na nadmiarową ilość wolnego czasu, mamy też możliwość pooglądać koreańskie rozwiązania techniczne i zwyczaje miejscowych w podróży. Zawsze wydawało mi się, że w Korei to wszystko jest mądrze pomyślane, dopracowane i zrobione z sensem. Okazuje się, że nie zupełnie. Poczekalnia w terminalu umieszczona jest centralnie pod szklanym dachem. Powiecie, że fajnie, bo doświetla i ożywia. Tymczasem, przy 24 stopniach na zewnątrz taki dach robił za szklarnię. Stąd też nasza ucieczka na mrożoną kawę. Kolejna rzecz to schody ruchome. Nie wiem kto i dlaczego wpadł na taki „genialny” pomysł, ale w ciągu tych schodów, na samym dole one się urywają, a końcówka to kilka zupełnie klasycznych, nieruchomych stopni. Pytam się po co? Jak już robić, to robić, a nie zostawiać takie niewiadomo co. Zwyczaje miejscowych za to już bardziej napawają optymizmem. W poczekalni siedzi kobieta, coś tam sobie grzebie w torebce, wyjmuje z niej smartfon, kosmetyczkę, po czym… zostawia to wszystko rozbebeszone, odchodzi i na 10 minut znika. U nas nie byłoby do czego wracać, a tam… nie kradną! Generalnie na dworcu dominował ład, spokój, oraz kawa i lokalny fast food.
Kilka słów o, tak wyczekiwanym, autobusie. W naszym premium busie siedzenia są skonfigurowane według schematu 2-1. Miejsca na nogi i po bokach jest od groma, siedzenia są regulowane i można je mocno odchylić do tyłu. Dla Europejczyka mierzącego ponad 1,8 m wysokość oparcia jest jednak niewystarczająca. Brakuje nieco podparcia na głowę.
Autobus dojeżdża do Gyeongju z kilkunastominutowym opóźnieniem. W drodze hamowały go nieco korki… bo wiecie, długi weekend i wszyscy wszędzie jadą. Żeby było szybciej, z dworca autobusowego bierzemy taksówkę. Okazało się, że to nie był najlepszy pomysł. Szybciej chyba nie było. Taksi stało w korkach… a taksometr nie stał. Choć ostatecznie kwota za przejazd nie wyszła wcale zatrważająca, to ani czasowo, ani ekonomicznie, nie byliśmy z tego rozwiązania zadowoleni. Wysiedliśmy przecznicę od naszej chałupinki i resztę przeszliśmy pieszo – tak było szybciej.
!!! jeśli w Korei Południowej będziecie przemieszczać się w długie weekendy na większe dystanse, w miarę możliwości z wyprzedzeniem organizujcie transport
Gyeongju bywa określane muzeum pod gołym niebem. Miasto mocno związane jest z historią, wręcz aż „ocieka” historią. Będąc w tym klimacie chcieliśmy poczuć go bardziej poprzez nocleg w tradycyjnym koreańskim domu. Hanok to sympatycznie wyglądający, parterowy dom, tradycyjnie na planie kwadratu lub litery L. Charakteryzuje go wizualne wrażenie lekkości oraz, jak na mój gust, ozdobna forma, szczególnie uwidoczniona w ozdobnie zakrzywionym, i bywa że dekorowanym, dachu. Duże przesuwne drzwi i papierowe ściany działowe dopełniają obrazu. Od strony technicznej najsłynniejszym z rozwiązań stosowanych w takich domach jest chyba ondol. To ogrzewanie podłogowe, tradycyjnie oparte na jest na kamiennych płytach nagrzewanych kanałami prowadzącymi od pieca w kuchni. W naszym domku mieliśmy wersję nowocześniejszą, na prąd. Na zewnątrz klimatu dodaje ładnie utrzymany ogródek, koniecznie z dekoracją w postaci tradycyjnych garnków do kiszenia kimchi. Co do funkcjonalności obiektu, można ją streścić krótko: śpisz na podłodze, a siedzisz na dupie.
Wiyeonjae Hanok Stay
Ogólnie noclegowni tego typu polecić nie mogę. Chociaż z perspektywy czasu, według zasady, że (prawie) wszystkiego trzeba w życiu spróbować, może i dobrze poznać ten rodzaj noclegu. Ale plecy zadowolone zdecydowanie nie były. Bardziej doceniamy gruby materac, z którym cienka zwijana mata przegrywa w konkurencji „wrażenia jakościowe”. Dodatkowo, w tym konkretnym przypadku (obiekt nazywał się Wiyeonjae Hanok Stay), właścicielka (a może to była wynajęta osoba z obsługi?) jakaś taka nadwrażliwa była. Tego nie dotykaj, bo zniszczysz, jadalnia niby jest, ale poza śniadaniem wchodzić to nie nie, ugotować wody samemu nie wolno, lodówka miała być, nie było… no chyba, że ta w jadalni, do której najlepiej nie wchodzić, a jak się już wejdzie, to niczego nie dotykać. Na plus było położenie. Parę kroków i było się już na terenie „parku” Cheomseongdae. Parku w cudzysłowie, bo park kojarzy się z drzewami, których było tam jak na lekarstwo.
Przez prawie milenium, od 57 r. p.n.e. do 935 r. n.e., Gyeongju było stolicą królestwa Silla. Na pierwsze zapoznanie się z tą historią mieliśmy jeszcze kilka godzin, zanim zapadnie noc. Choć gdy ogarnęliśmy się, zbliżała się już piąta po południu, to wiosenne dni dawały sporo godzin naturalnego, słonecznego światła. Pierwszym punktem był trawiasty teren położony kilka minut pieszo od naszego domku. Główną i zdecydowanie najbardziej ikoniczną atrakcją miasta jest leżące tamże obserwatorium Cheomseongdae. Określenie „obserwatorium” nie do końca oddaje współczesne odczucie rozumienia tego słowa. Ta wyglądem przypominająca komin wieża służyła jako platforma do patrzenia w gwiazdy. Obiekt zbudowano w VII w. i jest to najstarsze zachowane obserwatorium astronomiczne w Azji. Na górę można było się dostać przez wejście umiejscowione z boku konstrukcji, mniej więcej w połowie wysokości wieży, zapewne używszy uprzednio drabiny. Dookoła, zresztą nie tylko w okolicy wieży, ale w tym dniu we wszystkich atrakcyjnych miejscach miasta, była cała masa ludzi. Dużo dzieciaków puszczało latawce, sporo osób było przebranych w hanboki, tradycyjne stroje koreańskie, obowiązkowo wszyscy robili mnóstwo zdjęć... my też.
obserwatorium Cheomseongdae
Gdy od Cheomseongdae przemieszczamy się bardziej na południe, ku kolejnej atrakcji, w niewielkim oddaleniu, w niewielkim oddaleniu po prawej, mamy kolejną ikonę miasta. To kurhany z epoki Silla. Rozsiane są one, w grupach, po bardzo rozległym terenie. Do nich jeszcze, parę razy, wrócimy.
Po paru minutach dochodzimy do drewnianego mostu Woljeonggyo nad potokiem Namcheon (spotkałem też zapis Muncheon). Oryginalnie został on zbudowany w 760 r., w czasach świetności Silla. Aktualny obiekt to rekonstrukcja z 2018 r. Całość jest utrzymana w tradycyjnym stylu, z którego najbardziej rzuca się w oczy wygięty dach i piękne malowanie w ludowe wzory. Na obu końcach mostu są wplecione weń małe, drewniane wieże, a na ich piętrze małe wystawy. Na górę prowadzą strome schody, a na noc wejście na nie jest zamykane. Eksponowane są tam reprodukcje map z epoki, ozdobne dachówki z wizerunkami demonów, motywami kwiatowymi.
most Woljeonggyo
Po przejściu przez most plan na trasę wycieczki zaczyna powoli czerpać z planu koła… trochę kanciastego w tym przypadku. Skręcamy na prawo, czyli na zachód, by po jakiś 150 metrach powrócić na północny brzeg strumienia. Tym razem nie mostem, ale skacząc po kamiennych blokach. Precyzując, tylko dzieci muszą wprowadzać w tą przeprawę niewielkie elementy skoków. Z reguły do pokonania strumienia suchą nogą wystarczają normalne kroki.
przejście przez strumień Namcheon (Muncheon)
Nogi jakoś same niosą, kolejnym mostem, już standardowym, ponownie przechodzimy na południowy brzeg. Ludzi jest coraz mniej, obszar turystycznie atrakcyjny zostaje w tyle. Aut na drodze też na lekarstwo, o korkach w tym miejscu nie ma mowy, za to można by łatwo zaparkować, co kilometr na północ stanowiło nie lada wyzwanie.
Mijamy świątynię i sanktuarium Nakcheonwon ku pamięci Koreańczyków, którzy zostali zmuszeni do walki w japońskiej armii oraz, jednocześnie, Japończyków, którzy na ochotnika walczyli w koreańskiej wojnie domowej. Ludzi nie ma tu już wcale. Na pewno dlatego, bo epicentrum mamy już daleko za sobą, ale po części też dlatego, bo słońce powoli chyli się już ku zachodowi.
Nakcheonwon – miejsce pamięci
Kolejnym mostem wykręcamy z powrotem na północ, ku centrum. Póki co jednak do niego daleko… chociaż do zwartej zabudowy jest niecały kilometr. Dystans przemierzamy wśród gospodarstw rolnych i uprawnej ziemi. Jeden widok z tej trasy szczególnie utkwił w mojej pamięci. Słońce kładące zza odległych gór długie cienie, jak okiem sięgnąć dookoła nikogo, pusta droga, przy drodze mały domek, przy nim poletko, a na poletku Koreańczyk wzrusza, czy tam plewi, ziemię… w maseczce. Szok i niedowierzanie: no po co to? Czy to pamięć i strach są tak silne? Czy to przyzwyczajenie? Nie wiem.
Dalej idziemy na przełaj, wśród mniej istotnych kurhanów. W ramach kompletnie nieistotnych ciekawostek: nazwę tego obszaru, Nosjeomdeul, tłumacz przetłumaczył na… Mosiężne kropki. Pisząc te słowa nasunęło mi się odkropkowe skojarzenie, że za podkład muzyczny do widzianych wtedy obrazków, całkiem całkiem nadałyby się utwory Legendary Pink Dots. Tajemnicze, nieco zagmatwane, może trochę straszne. Spoglądając za siebie, ku zachodowi, wieczorne słoneczne czerwienie zdecydowanie kładły się na bliskich kopcach i odległych górach, a cienie kurhanów tworzyły wielkie, wpadające w czerń plamy niby-pustki. Powoli w tym wszystkim zaczęli pojawiać się ludzie, raczej miejscowi. Zakochani, rodzice z dziećmi i spacerowicze z psami. A na końcu tej łąki z kopcami docieramy już do turystycznego tygla. I znowu mamy korki, brak miejsc parkingowych i, chociaż zrobiło się już ciemno, bardzo dużo ludzi.
Nosjeomdeul
Pętla zamyka się na polu, czy tam łące, a może w parku Cheomseongdae, czyli koło obserwatorium. Wraz z nocą do głosu dotarły światła. Przede wszystkim oświetlone zostały kopce. Do tego pojawili się sprzedawcy oferujący migające kule i rury. Wisienką na torcie było oświetlenie samego obserwatorium, w wielu, zmieniających się, kolorach.
Zmęczenie i późna pora przekonały nas do udania się na spoczynek... można też to ująć, do bliskiego spotkania z podłogą. W planach był wprawdzie jeszcze szeroko polecany, szczególnie nocą, ze względu na piękne oświetlenie, pałac Donggung nad stawem Wolji. Ten jednak zostawiliśmy na kolejny wieczór… i to był błąd.
Wiyeonjae Hanok Stay – okolica już śpi
.Bulguksa i deszcz
Gdy po nocy przespanej na podłodze budzi deszcz, nastrój możesz mieć niezbyt optymistyczny. Gdy po pierwszej nocy w Gyeongju widzimy szare, mokre niebo, uśmiech wprawdzie nie gości na naszych twarzach, ale dzielnie zbieramy się, by stawić czoła temu dniu. Po słabiutkim śniadaniu dobywamy parasolek i idziemy na przystanek autobusowy. Na szczęście nie leje jakoś bardzo, ot, tak sobie kapie. Gdy wsiadamy do miejskiego autobusu deszcz ustaje… aby wznowić swą aktywność w momencie, gdy po pół godziny wysiadamy z pojazdu.
Z przystanku do świątyni Bulguksa, bo ta jest celem wycieczki, idzie się nieco pod górę. Od przystanku najpierw przekracza się parking. Potem, po paru krokach i odejściu kilkunastu metrów od ulicy, rześkie, świeże, mokre powietrze zaczyna mieszać się z intensywnym, wwiercającym się w nozdrza zapachem smażonych larw jedwabnika. To znak, że wkraczamy w strefę straganów. Można się posilić… choć zapach nie zachęca, kupić pamiątki, albo parasolkę. Szybko opuszczamy tą strefę. Wyżej jeszcze obszerny, kolejny zresztą, parking i już wchodzimy na teren świątynny. Większość zajmuje duży park. W siąpiącym deszczu ciężko jest cieszyć się jego urokami, nieszczególnie zresztą imponującymi. Ot, park, jak park. Ciekawie zaczyna się robić, gdy dochodzimy do pierwszych architektonicznie „tamtejszych” obiektów. W buddyjskich klasztorach chyba pewną regułą jest, że na wejściu musi być brama. Przy czym chodzi tu o symbolikę, a nie o konstrukcję umożliwiającą fizyczne przedostanie się z jednej strony na drugą. Bramę Cheonwangmun, bo o niej mowa, można obejść, ale nie o to chodzi. Chodzi o to, żeby przechodząc przez nią przejść z jednego świata, świeckiego, codziennego, w inny, bardziej duchowy. U nas, nie wywołując żadnych, poza estetycznymi, odczuć duchowych, brama pozostała ciekawym i ładnym zabytkiem. Tłumacz koreańską nazwę interpretuje jako „Brama Niebiańskiego Króla”. Po angielsku doszukałem się określeń „Heavenly Kings Gate” oraz „Four Heavenly Kings Gate”. Cztery wymalowane wewnątrz bramy postacie wojowników pełnią tam swoją konkretną rolę. Ze swoimi wyłupiastymi oczami i groźnymi minami, mają chronić świątynię przed złymi duchami.
brama Cheonwangmun
!!! Bulguksa czy Pulguksa, Busan czy Pusan, spotyka się obie formy i obie są do przyjęcia oraz, na swój sposób, poprawne. Koreański rząd przeprowadził w 2000 r. reformę mającą ułatwić zapisywanie w alfabecie łacińskim koreańskich nazw, jedną z jej części była zamiana łacińskiego zapisu znaku ㅂ z „p” na „b”… ale w wielu miejscach, poza oficjalnie, wciąż używa się „p”, czyli można powiedzieć, że to coś podobnego do zamiany w pisanym niemieckim „ß” na „ss” – z naszego punktu widzenia, można się tym nie przejmować.
Kolejną „ważką kwestią” jest sposób zapisywania w naszych literach – nie jestem językoznawcą, więc opisowo nazwę to po mojemu – „końcówek wskazujących na rodzaj rzeczy” (nie mylić z rodzajnikiem). Przykładowo Daeung-jeon, Daeungjeon, pawilon Daeung i pawilon Daeungjeon to wszystko jedno i to samo… no może ta ostatnia forma, to trochę masło maślane. Samo jeon znaczy pawilon, czy tam hala. Z pewnych – nie ukrywam – nieznanych mi względów, czasem pisze się to łącznie, a czasem z dywizem. Podobną pisownię można spotkać w przypadku innych, popularnych w Korei, typach miejsc, czy rzeczy. Przykładowo -san to góra (Namsan, Nam-san), -gu to dzielnica, -ro to ulica, -sa to świątynia, -tap to pagoda. Przypuszczam, że jedyna przyczyna takiego stanu rzeczy, to chęć ułatwienia czytelnikowi przeczytania tych wszystkich dziwnych nazw. Tak czy siak, powstaje przy tym trochę bałaganiku… i będę go kultywował.
Po prawej mijamy muzeum świątynne. Nie mamy ochoty jednak tam skręcać, ciągnie nas do samej świątyni. Może ze 100 metrów dalej za bramą, mamy już plac, za którym dostojne schody prowadzą do głównej świątyni. Nie są one jednak w użytku, nie ze względu na ich stan, ale ze względu na ich znaczenie. Jeszcze wrócimy tutaj, aby bliżej poznać to miejsce, jednak wpierw skręcamy w prawo aby podejść nieco pod górkę i w ten sposób, z boku, dostać się na zasadniczy teren świątyni. Po drodze nawiedzamy jeszcze „pokój odpoczynku” – jakoś zawsze śmieszyło mnie mówienie na toaletę restroom. Poza aspektem, że tak powiem, utylitarnym, tenże wucet, sam w sobie nie stanowiący wartości artystycznej, krajobrazowej, czy żadnej innej, może się pochwalić tym, że jest toaletą pięknie wkomponowaną w bambusowy las.
Chwilę dalej bocznym wejściem wchodzimy na, otoczony krużgankami, główny plac świątynny. Na nim znajduje się oczywiście świątynia, ale pierwsze w oczy rzucają się dwie zabytkowe pagody, koreańskie skarby narodowe nr. 20 i 21. Tak, Korea Południowa ma listę „skarbów narodowych”, u nas może bardziej przyjęła by się nazwa lista dziedzictwa narodowego czy po prostu lista zabytków narodowych. Wchodzą w nią zarówno nieruchomości, większe i mniejsze, takie jak na przykład bramy, pagody, jak też ruchomości, takie jak kosztowności, złote ozdoby, czy manuskrypty. Dabotap, Pagoda Wielu Skarbów, została zbudowana w połowie VIII w. Mierzy 10 m wysokości, jest dosyć ozdobna. Na jej drugim poziomie jest ładny, rzeźbiony lew, widać, że solidnie już nadgryziony zębem czasu. Kiedyś były tam cztery lwy, każdy z jednej strony. Drugi z lwów ponoć znajduje się w Londynie, w British Museum (kiedy indziej byłem w tym muzeum prawie cały dzień, ale nie pamiętam żadnego lwa w dziale koreańskim). Kolejne dwa zaginęły. Wizerunek tej pagody zdobi monetę o nominale 10 KRW (tak to wygląda).
pagoda Dabo
Seokgatap, druga pagoda na placu, jest zgoła inna niż pagoda Dabo. Jest mega prosta, niemal całkowicie pozbawiona elementów ozdobnych. Jest taka, jakby to ująć, typowa. W trakcie jej rekonstrukcji, w środku dokonano kilku znaczących odkryć. Miedzy innymi wydobyto najstarsze drewniane klocki drukarskie, najstarszą, jeszcze istniejącą, wydrukowaną sutrę (z 704 r.). Oryginał tejże nie jest nigdzie wystawiony na widok publiczny, ale w Muzeum Narodowym w Seulu można oglądać kopię. Z pagodą związana jest smutna legenda. Jej konstruktor, mistrz Asadal, na pracach spędził parę lat i nie koncentrował się w tym czasie na niczym innym. Tęskniąca za nim żona, Asanyo, udała się do świątyni, ale nie została wpuszczona do środka i dopuszczona do męża. Ten miał opuścić świątynię dopiero po ukończeniu prac. Żonie polecono żarliwą modlitwę, która miała, przy wystarczająco wysokim zaangażowaniu, umożliwić chociaż ujrzenie odbicia męża w tafli jeziora. Gdy jednak dzień po dniu, nie udawało się to, Asanyo rzuciła się w toń wody. Gdy Asadal ukończył wreszcie swoją robotę, powiedziano mu, że żona czeka nad jeziorem. Po przybyciu tam, zastał tylko buty żony. Zrozumiał, co się stało… po czym sam skończył żywot rzucając się w głębię.
pagoda Seokga
Na środku placu zlokalizowano główną świątynię, pawilon Daeungjeon. Tłumaczeń doszukałem się różnych: Sala Wielkiego Oświecenia, Sala Wielkiego Bohatera, Klejnotowa Sala Wielkiego Bohatera. W środku ładne, ozdobne malowania i delikatne rzeźbienia. Wszystko jednak dosyć wytarte, wyblakłe. Ogólne wrażenie, choć pamiętajcie, że ma się tu do czynienia z dziełami o wielkiej wartości historycznej, ważnej dla całej ludzkości… to powtórka z rozrywki. Detale i wykończenie wprawdzie są inne niż w Haedong Yonggungsa, ale idea taka sama. Inna sprawa, że wszystko było tu, spłycając, ładne. Wręcz bardzo ładne, czuć było, że ma się do czynienia z dziełami kulturowego dziedzictwa światowego formatu.
Daeungjeon
Naprzeciwko wejścia do Daeungjeon, w krużganku okalającym plac, umieszczono bramę Jahamun. Z jednej strony prowadzi ona na główny plac świątynny, a z drugiej na wspomniane już schody, na które nie wolno wchodzić, ale na które z góry mamy bardzo ładny widok… ale do schodów jeszcze wrócimy.
brama Jahamun – widok na schody Cheongun i Baegun
Pozostajemy jeszcze na chwilę w obrębie głównego placu. W rogu, w jego południowo-zachodniej części, na krużganku stoi bardzo ładny, zdobiony bęben, podtrzymywany przez rzeźbionego w drewnie żółwia. Mimo jego zabytkowej zapewne wartości bardzo dziwi, nawet nie to, że jego malowanie jest trochę już wyblakłe, ale to, że pokryty jest grubą warstwą kurzu zlepionego z brudem. Na bokach bębna, a także na nisko umiejscowionym żółwiu nie widać tego tak bardzo, ale na górze bębna jest to już kwintesencja syfu. Nie wiem z czego to wynika, czy po prostu nie chce im się wziąć drabiny i jakiejś nieszkodliwej dla zabytku szmaty czy szczoty, czy może chodzi o coś innego?
bęben na żółwiu
W północnej części głównego placu znajduje się kolejny pawilon, Museoljeon. Przemykamy do niego krużgankami, chroniąc się w ten sposób przed deszczem. Architektonicznie wszystko w nim jest podobne do całości założenia, ale sam w sobie zachwytu nie budzi. W środku akurat prowadzono zajęcia z tworzenia lampionów.
Pozostajemy na tym samym poziomie, dokładniej, prawie na tym samym, bo schodzimy na kolejny plac kilka schodów niżej. Na tymże dziedzińcu, na jego środku, jest kolejny pawilon z posągiem Buddy w środku – Geuknakjeon (Sala Najwyższej Błogości). Na południu zaś placu w krużganek wmontowana jest brama Anyangmun, od której w dół schodzą kolejne schody o wybitnym znaczeniu zabytkowym – nie można na nie wchodzić. Największą jednak uwagę na tym placu przyciąga do siebie nie hala z Buddą, nie brama z widokiem na grubo ponad tysiącletnie schody, ale… świnka. Mały posążek świnki postawiono tu w 2007 r. z okazji Roku Świni, a w zasadzie z okazji Roku Złotej Świni. Rok świni jest co 12 lat, ale złotej świni już tylko co 60 lat… choć spotkałem się też z wersją, że co 600. Zapewne w jakiś sposób świnka ma przynosić jakiegoś rodzaju benefity, lub ogólnie, szczęście, bo chętnie jest przez wszystkich miziana. W Chinach i Korei panuje przekonanie, że dzieci urodzone w roku złotej świni będą miały w życiu szczęście i bogactwo. Jeśli jesteście z 2007 rocznika, konkretnie chodzi o osoby urodzone miedzy 18.02.2007, a 06.02.2008 – bo to chiński kalendarz – to macie, ponoć, fart i jesteście w czepku urodzeni. W tym miejscu jeszcze obserwacja. Łażąc po dziedzińcu dane było zobaczyć dwie spore grupy, które także obrały za cel świnkę, celem jej wygłaskania i zrobienia fotki. Najpierw byli, jak sądzę, Koreańczycy. Równo stali sobie w rządku i po kolei każdy głaskał, strzelał selfie, po czym ktoś jeszcze robił pozującej przy świni osobie, kolejne naście zdjęć w różnych pozach… i tak grzecznie jeden za drugim. Ale potem dane było widzieć grupę z Chin (przewodnik miał chorągiewkę z ich flagą). Tutaj proces dokonywania tej samej czynności głaskaniowo-fotkowej przebiegał zgoła inaczej, rzekłbym, może nieco przewrotnie, że bardziej spontanicznie. Żadnej kolejki nie było, za to było troszkę tłoku. Mniej więcej takie „kupą, mości panowie”. Co ciekawe, im też jakoś sprawnie to szło, bardziej chaotycznie, ale też sprawnie.
Omijając kałuże wracamy na poprzedni, główny dziedziniec, aby stromymi schodami udać się z niego nieco na zaplecze, do mniejszego pawilonu, do Gwaneumjeon. Mniejszy nie znaczy gorszy. Wręcz przeciwnie, ten, i następny, o którym za chwilę, jakoś najbardziej nam się spodobały, z wszystkich pawilonów w Bulguksa. W pawilonie Gwaneum stoi posąg Bodhisattwy Współczucia (Gwanseeum-bosal). To samo bóstwo było też w górnej części terenu świątyni Haedong Yonggungsa w Busan, i też była to bardzo ładna rzeźba. Tutaj, za smukłym posągiem jest mural z „tysiącem rąk”, które są symbolem wyciagnięcia ręki do każdego potrzebującego. Wyglądało mi to bardzo lekko, ładnie i… orientalnie.
Bodhisattwa Współczujący (Gwanseeum-bosal) w Gwaneum-jeon
Na „zapleczu” głównej części świątyni Bulguk, oprócz Gwaneumjeon jest też, kilka stromych schodów niżej, kolejny niewielki pawilon – Birojeon. W nim mamy posąg Buddy – ten tu to Wajroczana, względnie Wajroćana, Vairochana lub Mahavairocana (na Wiki więcej o nim). Mi zdawało się, że nie ten pawilon i nie znajdujące się w nim przedstawienie Buddy zdaje się być rzeczą, która na tym placyku jest najważniejsza i najbardziej wartościowa. Bardziej zabytkowe wrażenie robi bowiem stupa, czy może raczej mini pagoda, nazywana Saritap. Pochodzi ona mniej więcej z X w. i jest już mocno nadgryziona zębem czasu. Mówi się, że w jej środku są doczesne szczątki mnicha, czy mnichów, albo nawet jakiejś królowej z okresu Silla. Internety jednak nie podzielają aż tak bardzo mojego entuzjazmu względem Saritap i koncentrują się na wspomnianej rzeźbie Buddy. Bądź co bądź pozłacany brąz, robota z IX w., to jednak musi być coś. I stupa, i pozłacany Budda, znajdują się na liście Skarbów Narodowych Korei.
Saritap
Birojeon, Wajroczana
Kolejny, ostatni już pawilon, któremu poświęcimy uwagę, to Nahanjeon. To najmniejszy pawilon na świątynnym terenie. Mieści on, oprócz posążka Buddy, szesnaście drewnianych Nahanów. Byli to uczniowie Buddy, którzy potem nieśli w świat jego nauki. W porównaniu do poprzednich wystrój pawilonu, choć przecież niezły, wypadł tak sobie. Za to sam domek bardzo fajny. W sam raz by się nadał na jakąś altaneczkę na działeczce, albo na chatkę letnią gdzieś nad morzem… Japońskim na przykład.
Nahanjeon
Kierujemy się powoli ku wyjściu. Nawiedzamy jeszcze sklep z pamiątkami i kawiarnię (w obu ceny jakby zawyżone), po czym, po chwili znajdujemy się znowu przed świątynią, od strony jej frontu, przy tych zabytkowych schodach, o których wcześniej pisałem, że o nich to potem. Ach, co to za schody! Jeśli wcześniej cośkolwiek, gdziekolwiek dane było Wam spotkać się w medialnej przestrzeni z hasłem Bulguksa, czy Pulguksa, to na pewno spotkanie to było okraszone grafiką tych właśnie schodów. Jest to najstarsza część świątyni w jej obecnym kształcie (schody zbudowano w 751 r.), do tego zachowana w pierwotnym stanie... no może trochę tylko wytarta od używania. Są tam dwa ciągi schodów, patrząc na nie z dołu, po lewej, mniejsze, a po prawej większe. Każdy z nich podzielony jest na dwie części, dolną i górną, każda z nich ma własną nazwę. Te po lewej to most Yeonhwa-gyo (Most Kwiatu Lotosu), 10 schodów w dolnej części ciągu, oraz most Chilbo-gyo (Most Siedmiu Skarbów), 8 schodów w górnej części. Prowadzą one do bramy Anyangmun. Schody z mostem nie mają, od strony technicznej, zbyt wiele wspólnego. Chociaż pewnego „mostu” można się dopatrzeć. Podesty łączące dolne oraz górne części schodów podtrzymywane są łukami, jakie można spotkać w niektórych mostach. W przypadku mostów Yeonhwa i Chilbo, łuk jest ledwo zaznaczony, prawie płaski, do tego wąski i dosyć niski. W przypadku schodów po prawej, jest już konkretny, wysoki i idealnie łukowaty. Nazwanie tych schodów mostami, ma podkreślić przede wszystkim symboliczne przejście ze świata codziennego do świętego. Już za czasów ich powstania, nie były one dostępne dla zwykłych śmiertelników. Aby nimi wchodzić, trzeba było osiągnąć odpowiedni stopień wtajemniczenia lub statusu społecznego. Schody po prawej, te większe, to na dole Baegun-gyo (Most Białej Chmury, 18 schodów) i w górnej części Cheongun-gyo (Most Niebieskiej Chmury, 16 schodów). Prowadzą one do bramy Jahamun.
schody-mosty: Baegun-gyo (d.) i Cheongun-gyo (g.)
plan zasadniczej części świątyni (źródło: https://pl.m.wikipedia.org/wiki/Plik:Bulguksa-map.svg)
Korzystając z chwilowego osłabienia opadu deszczu, robię schodom ponadnormatywną liczbę zdjęć, po czym kierujemy się do wyjścia. W samą porę, bo gdy jesteśmy na przystanku autobusowym, deszcz nieprzyjemnie nasila się. Po kilkunastu minutach jedziemy już autobusem z powrotem do Gyeongju.
Jakie wrażenia, jakie obserwacje były wynikiem naszej wizyty w Bulguksa. Pierwsze powstało już przy przekraczaniu Bramy Niebiańskich Królów. Kolory malowideł, a w zasadzie znaczna część drewnianych powierzchni była nimi pokryta, czy to w formie wzorów, czy jako naniesione wizerunki postaci, były jakieś takie trochę wytarte, wyblakłe. Szczególnie odczuwało się to mając w pamięci żywą, kolorową, świątynię nad morzem w Busan. To wrażenie utrzymało się przez cały czas i okazało się niestety trafioną obserwacją. Kolejną sprawą był sam koncept całego założenia świątynnego, podobny do świątyni Haedong Yonggungsa. Czy to dobrze, czy źle? W sumie, to wszystkie świątynie pełnią taką samą funkcję. Trudno byłoby oczekiwać, że rozwiązania techniczne w nich zastosowane, a przede wszystkim generalna ich idea, będą się jakoś od siebie różnić. Nie może więc dziwić to, że założenia i plany, na podstawie których zbudowano te buddyjskie świątynie, które dane nam było do tej pory zobaczyć, zdają się być wielce bliźniacze. Przed wyjazdem do Korei miałem odczucie, że to właśnie świątynia Bulguk jest najważniejszym zabytkiem, jaki dane nam będzie zobaczyć, zwiedzić, poczuć. W wielu miejscach jest ona wymieniana za doskonały przykład starej Korei, epoki Silla, za architektoniczny majstersztyk i bardzo ważne, o ile nie najważniejsze, miejsce koreańskiego Buddyzmu – taka koreańska wersja Jasnej Góry. Dla formalności dodam, że wraz z grotą Seokguram, miejsce to jest wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Nie dziwota, wszak świątyni nie można zarzucić braku klasycznego, starego stylu, a i poszczególne detale uznane zostały za skarby. Przemawia za tym też historia. Bulguksa powstała w poł. VI w., a w 2. poł. VIII w. dokonano przebudowy do stanu, w jakim mniej więcej widzimy ją dzisiaj. Zaznaczyć należy, że mamy niestety w wielkiej mierze do czynienia z rekonstrukcją z lat ’70 XX w., bowiem w XVI w. świątynia została zniszczona przez zamorskich sąsiadów, tych samych co lubowali się w odcinaniu uszu, nosów i w innych czynnościach z gatunku, można by je tak nazwać, tortur. Czy warto było przyjechać do Bulguksa i spędzić tam te kilka deszczowych godzin? Teraz jak najbardziej myślę, że było warto, że mimo deszczu i ograniczeń czasowych, czas poświęcony na Bulguksa był dobrze spożytkowany.
W pierwotnym planie było też zobaczenie groty Seokguram. Tyle tylko, że skutecznie zniechęcił do tego deszcz. Od górnego parkingu, tego przy wejściu na teren Bulguksa, do groty jest jeszcze 3 km przez las i 350 m pod górę. Wprawdzie jeździ tam autobus, ale rzadko. Z opisów, które wcześniej czytaliśmy, Budda w tej grocie odgrodzony jest wielką, zmatowiałą już szybą, i ponoć mocno osłabia ona ogólne wrażenie. Wziąwszy to pod uwagę… nie chciało się już nam.
Gdy dojeżdżamy do Gyeongju, fartownie, już nie padało. Nasze wnętrza, uduchowione przebywaniem w prawie nieziemskim miejscu, i ukulturalnione obcowaniem z grubo ponad tysiącletnimi dziełami sztuki i zabytkami z listy UNESCO, stwierdzają, że chcą zjeść coś konkretnego… w każdym bądź razie konkretniejszego niż zalewane zupki, kimbaby i stritfudy. Wiedzieni tą żądzą, omijamy burgerownię, liczne budy z ulicznym jedzeniem i przypadkiem trafiamy na coś, co przykuwa naszą uwagę. Jadłodajnia, prawie restauracja, nazywa się Daereungwon bonga (tutaj jest). Zwróciła naszą uwagę apetycznymi zdjęciami menu. Zamówiliśmy wołowe bulgogi (17 tys. wonów) i omlet z wodorostami i pędami zielonej cebulki (15 tys.). Wybór okazał trafiony. Do tego można było się zapoznać ze zwyczajami serwowania dań w tego typu obiektach. Przede wszystkim, zawsze jest darmowa woda do popitki. Do tego, w cenę wliczone są przystawki. W tym przypadku była to cała masa różności – tyle tego było, że miła pani przywiozła je na wózku, żeby nie latać z nimi po sto razy.
Chociaż dania nie były ogromne, to za 96 zł najedliśmy się pod sufit… czy tam pod korek. Była dopiero piąta wieczorem. Dopiero, bo to wiosna – jesienią byłaby inna gadka. Ruszamy więc dalej. Nieopodal znajduje się ogrodzony park, a może bardziej kompleks archeologiczny, o nazwie Daereungwon. Najpierw kierujemy się tamże, by potem, pewnie już nocą, udać się do pięknie oświetlonego pałacu Donggung odbijającego się w łagodnej tafli stawu Wolji. Jaki piękny plan.
strefa foto w parku Daereungwon… i grzeczna do niej kolejka
Na obszarze Daereungwon, w dość luźny sposób, rozłożone są kurhany, gdzieniegdzie rosną drzewa. Krajobraz nie jest jakoś specjalnie porywający. Ot, porośnięte trawą pagórki. Podobne widoki widzieliśmy dzień wcześniej. Różnice są dwie. W Daereungwon jest się zdecydowanie bliżej tych kurhanów, przechodzi się tuż obok. Poza tym do jednego można wejść, do środka. Wejście na teren parku jest bezpłatne, a bilet wstępu do grobowca Cheonmachong, jedynego kurhanu udostępnionego do zwiedzania, to koszt 3000 KRW. Z jednej strony nie chciało się czekać w kolejce do niego, szczególnie, że obsługa wyłożyła tabliczkę ostrzegawczą z napisem, jak sądzę, „czas oczekiwania 30 minut”. Z drugiej strony, skoro była aż tak spora kolejka, to nasuwało się pytanie, po co ci wszyscy ludzie w niej stoją, co tam jest do zobaczenia. Bo w końcu co takiego może być w takim grobowcu, trochę kamieni, kupa ziemi, może groty włóczni czy strzał i kilka niewyszukanych ozdób. Z trzeciej strony, pochmurne niebo zaczęło kaprysić i z góry zaczęło dosyć mocno ciurkać – może pod tym specyficznym „dachem” uda się ten stan przeczekać. Argumentacja w stosunku 2:1 przeważyła za wejściem.
Cheonmachong
Okazało się, że czekania było tylko 10 minut. Cheonmachong, czyli, spotkałem się z dwoma określeniami, „grobowiec niebiańskiego konia” (sky horse tomb), względnie „latającego konia” (flying horse), okazał się ciekawszy, niż się tego po nim spodziewałem. Najpierw przechodzi się koło, oddzielonej szybą, komory grobowej. Na szczęście pustej. Wyeksponowane są w niej ozdoby, zapewne zmarłego. Diadem, ozdoby szat i buty. Wszystko misternie zrobione ze złota – przynajmniej w oryginale, bo w grobowcu są kopie. Widać, że spoczywał tu ktoś znaczny – według stanu mojej wiedzy, archeolodzy nie ustalili kto, ale zakładają, że jakiś król. Obok grobu, w osobnej komorze, zdeponowano przyrządy, które miałyby się przydać po śmierci, w innym życiu – garnki, w założeniu pewnie z kimchi, miski i tym podobne. Przypuszczam, że eksponaty te zostały dołożone na potrzeby ekspozycji – są w zbyt dobrym stanie. Dalej przechodzimy do małej, ale zacnej, ekspozycji muzealnej. W niej uwagę przykuwa czaprak (okrycie końskie, które kładzie się pod siodło) z motywem wspomnianego wyżej niebiańskiego konia (przyjmijmy, że „niebiańskiego” – brzmi to bardziej patetycznie, niż jakiegoś tam „latającego”). Motyw ten dosyć często spotykany jest w Gyeongju. Jest też ozdobą hanoka, w którym spaliśmy. Cały ten sprzęt to wprawdzie replika, ale ładnie zrobiona. Oryginał szacuje się na V-VI w. Dalej mamy siodło z brązu i resztę końskiego rzędu, wszystko repliki. Całości dopełniają ozdobne stroje, złote czepeczka, korona, diadem, pas i buty. Wszystko to repliki… i wątpię, żeby zrobili je ze złota. Oryginały wyeksponowane są w Muzeum Narodowym w Gyeongju. Całości dopełniają wystawki z jakimś szkłami i pasami, mające podkreślić utrzymywanie przez dawnych Koreańczyków stosunków handlowych, za pośrednictwem Jedwabnego Szlaku, z dalekim światem.
grobowiec Cheonmachong
czaprak z niebiańskim koniem
Po wyjściu z kurhanu dalej pada, a po kilkunastu minutach wręcz wali już żabami. W obawie przed kompletnym przemoczeniem, wracamy do domu i odpuszczamy ten pałac nad stawem Wolji. Szkoda, że nie poszliśmy tam poprzednią nocą… to był błąd.
.Kierunek stolica
Wspominałem już, że przemieszczanie się po Korei w długie weekendy i w dni je okalające, może być utrudnione, a dostępne formy komunikacji, szczególnie dalekobieżnej, mogą być, ze względu na wyprzedanie, ograniczone. 6. maja było wolne za Dzień Dziecka i akurat wtedy jechaliśmy z Gyeongju do Seulu. Godzina odjazdu naszego autobusu nie była idealna, więc cały dzień spędziliśmy na transportowaniu się… Tym samym to tyle w tym odcinku, dziękuję za uwagę, do widzenia.
… no dobra, nie było idealnie, ale jakoś tam było. Już sam etap kupna biletów wymusił nieco kombinatoryki stosowanej. Bilety kupowałem dwa tygodnie przed przejazdem i niestety, większość miejsc na kursy w fajnych godzinach była „sold out”. Wziąłem to, co było, czyli wyjazd 10:50, przyjazd 14:20, autobus klasy ekonomicznej. Co do samego kupna, ostatecznie bilety kupiłem na Klook – o kupnie biletów na autobusy dalekobieżne jest na forum osobny temat, do którego odsyłam zainteresowanych („Autobusy w Korei Południowej”).
Autobus premium, a ekonomiczny, to w praktyce niebo, a ziemia. Szczególnie na dłuższych trasach różnica jest odczuwalna, w każdym w zasadzie wymiarze, a szczególnie dla rosłych Europejczyków. Zanosiło się na to, że rozkładowe trzy i pół godziny jazdy nie będzie należało do przyjemnych. Sytuację uratowała niepełna zajętość miejsc, dzięki czemu mogliśmy się rozłożyć na dwóch, per capita, siedzeniach. Podróż spędzamy, na zmianę, na oglądaniu krajobrazów za oknem, niestety w większości spowitych chmurami i skropionymi deszczówką, oraz na śnie.
takie widoki dominowały w znacznej części drogi
Gdy zbliżamy się już/wreszcie do Seulu, na autostradzie pojawiają się korki, im bliżej stolicy, tym większe. Dzięki buspasom, jedziemy jednak w miarę sprawnie i ostatecznie do Seoul Express Bus Terminal przybywamy z zaledwie 15-minutowym opóźnieniem. Do hotelu jeszcze jednak trochę trzeba było dojechać. Nasz dworzec autobusowy znajduje się na południowym brzegu rzeki Han, a nasz hotel, Hotel Amare, na południowych rubieżach dzielnicy Jongno, na północ od słynnego targu Myeongdong – dość mocno na północ – oraz na południe od najważniejszych seulskich pałaców. Na dostanie się do hotelu, zameldowanie i… próbę zrozumienia sedesu, schodzi jakoś z godzinę. Dopiero potem powoli zbieramy się i wychodzimy na miasto.
… od czego by tu zacząć
Gdy spacerowym krokiem dreptamy „już” ku rzeczce, czy tam strumieniowi, Cheonggyecheon, ciemne, pochmurne niebo wisi nad naszymi głowami, a ulice są mokre. Czekając na jednym ze skrzyżowań na światłach, w ciągu ulicy mamy widok na Namsan Tower, która magicznie wyłoniła się zza pierzyny mgły i chmur, by za chwilę znowu się nią przykryć.
N-Tower z Namdaemun-ro
Skoro już znaleźliśmy się nad brzegami strumyka Cheonggyecheon, kilka słów o nim. W zasadzie to taka mała, niepozorna, mizerna rzeczka. Ma za to swoją historię, całkiem ciekawą, przynajmniej jak na strumyk. Gdy dawno, dawno temu, Seul nabrał cech miasta stołecznego i zaczął się rozwijać, strumyk spełniał rolę odpływu ścieków, które okresowo, w trakcie wezbrań, wylewały. Zachowały się informacje, że aby temu zapobiec, na królewski rozkaz z 1406 roku, strumyk zaczęto ujarzmiać i regulować. Populacja cały czas jednak rosła, tak że po II wojnie światowej zamiast wody strumień składał się z wielkiego ścieku. Po wojnie domowej postanowiono zabudować strumień i górą puścić w jego miejscu autostradę, co też uczyniono. W 2003 r. postanowiono zlikwidować drogę jezdną, która zresztą zaczynała już wykazywać oznaki sporego zużycia, i odkryć strumień. Pochłonęło to astronomiczne kwoty, ale finalnie strumień został przywrócony. Wzdłuż niego powstał teren rekreacyjny, na który licznie wylegają mieszkańcy, którym spacerują turyści i na którym przerwy robią sobie białe kołnierzyki z okolicznych biurowców. A dołem z wolna płynie, pierwszy raz od setek lat, woda… a nie szambo.
Strumień urozmaicony jest różnego rodzaju ozdobnikami. Chyba najbardziej zapadającym w pamięć jest przedstawienie na ceramicznych kafelkach pochodu orszaku króla Jeongjo, który w 1775 r. udał się do Suwon aby odwiedzić grób ojca. Jeszcze za czasów króla przemarsz został uwieczniony na serii szkiców. A było co uwieczniać: całość świty liczyć miała 1799 ludzi, a do wydarzenia zaangażowano 799 koni.
orszak króla Jeongjo