+1
Raphael 7 marca 2025 16:55
Image
strumień Cheonggyecheon

Od strumienia odbijamy na południe. Naszym celem jest Lotte Department Store Main Store. W takich centrach handlowych w Korei, a raczej molochach handlowych, regułą jest dostępność mniej lub bardziej wyszukanych jadłodajni, a to było wtedy pierwszą rzeczą do odhaczenia. Na niskim poziomie znajdujemy całą halę z różnymi potrawami i zaspokajamy zarówno głód, jak też ochotę smakowania lokalnych potraw. Następnym etapem jest przejście po sklepach, tyle tylko, że okazuje się… iż zamykają o ósmej wieczorem. Tak więc wiele z zakupów nie wyszło. Kluczymy po korytarzach szukając wyjścia i na tym kończą się atrakcje naszego szóstego dnia w Korei.

.Kultura dworska

Hotel Amaro dużym hotelem jest. Ale stołówkę ma małą, w porównaniu do swojej wielkości dramatycznie małą. Oferta śniadaniowa nie jest wyszukana. Przyjęto zasadę jeden gość, jeden talerz, jedno jajko sadzone. Dzięki niej przemiał idzie sprawnie, a na konsumpcji spędzamy mocno minimalną ilość czasu… bo nie specjalnie jest co konsumować. Wprawdzie były jakieś tam dodatki, ale ileż można zjeść kimchi i chleba tostowego z dżemem.

Onego dnia temperatura miała osiągnąć 17 stopni, jednak niebo cały czas miało być pokryte chmurami. Mając to na względzie, przyjęty plan zakładał skoncentrowanie się na miejscach zadaszonych, zamkniętych. W miasto wychodzimy ani wcześnie, ani późno… w każdym bądź razie nie dramatycznie późno. Gdy koło 10 rano czekamy na autobus, jest ledwo 13 stopni. Podjeżdżamy w pobliże największego kompleksu pałacowego w Seulu. Jednak nie sam kompleks pałacowy Gyeongbokgung jest dziś naszym celem – ten we wtorki jest zamknięty. Idziemy do ulokowanego nieopodal National Palace Museum. Narodowe Muzeum Pałacowe eksponuje przedmioty powstałe w trakcie ponad pięćsetletniej historii dynastii Yi (okres Joseon). Wstęp jest darmowy, w środku dostępne są wygodne schowki do przechowywania małych bagaży.

Zwiedzanie zaczynamy od czasowej wystawy, bardziej może ekspozycji multimedialnej, „Into the Seven Jeweled Mountain: An Immersive Experience”. Niestety, czasowe wystawy mają do siebie to, że się kończą… więc nie ma już możliwości jej obejrzenia w Seulu. Na pocieszenie, jeśli będziecie w USA, to w Cleveland Museum of Art. do obejrzenia jest to duże (185x43 cm), powstałe pod koniec XIX w., jedwabne płótno, przedstawiające historię, legendę, Góry Siedmiu Klejnotów. Wcześniej wydawało mi się, że to kopia tego płótna była wystawiana w Muzeum Pałacowym, ale gdy teraz czytam zdjęcia zrobionych na miejscu opisów, to żadnej wzmianki „copy” nigdzie nie ma. Wygląda na to, że płótno zostało wypożyczone. Ale i tak to nie ono robiło robotę. Oprócz niego możliwe było przybliżenie sobie, na osobnej ścianie, do poziomu ekstremalnych szczegółów, każdego kawałka płótna, cyfrowo odzwierciedlonego. Można było prześledzić każdą pojedynczą kreskę tworzącą dany rysunek, a także zobaczyć samą fakturę płótna. Ale i nie to robiło największe wrażenie. W osobnej salce można bowiem było przycupnąć na ławeczce i obejrzeć animowany film. Zrobione to było wręcz genialnie, na każdym poziomie. Obraz padał na trzy ściany, dając przez to pewne złudzenie panoramy, czy krajobrazu. Sceny były żywe, pięknie oddano nie tylko ruch postaci, ale też, a w zasadzie przede wszystkim, naturę, jej zmienność. Szumiący wodospad, sypiący śnieg, padający deszcz genialnie wplatały się w historię bohaterów filmu, a efekty dźwiękowe, odgłosy natury, ale też sama ścieżka dźwiękowa, fantastycznie dobrana, robiły naprawdę mega wrażenie. Warto też dodać, że nagłośnienie, dbałość o jakość i przestrzeń dźwięku, były najwyższej jakości. Dla osób, które nie posługują się językiem koreańskim, były napisy po angielsku. Dość powiedzieć, że obejrzeliśmy to dwa razy z rzędu… a po obejściu całego muzeum dodatkowe dwa razy. Aż chciałoby się wcielić w bohaterów filmu i samemu, mozolnie wspiąć się na Górę Siedmiu Klejnotów, po drodze śpiąc w tradycyjnym, drewnianym domku w małej wiosce, chłonąć wyłaniające się zza mgły widoki, odpoczywać przy wodospadzie posilając się kimbabem i czuć tą magię na własnej skórze. Możliwość taka jest jednak raczej mocno ograniczona, bo wspomniana góra znajduje się w Korei Północnej.

Image
płótno „Seven Jeweled Mountain”

Image
można przybliżać cyfrowe zdjęcia płótna i uzyskiwać bardzo dokładne detale (link do próbki)

Image
największe wrażenie zrobił film

Image

Image
sceny z filmu

Na stronie Cleveland Museum of Art można obejrzeć dobrej jakości, duże zdjęcie płótna.

Po filmie zagłębiamy się w ekspozycje stałe. Na rozgrzewkę mamy dwie cesarskie limuzyny (roczniki 1914 i 1918). Potem przechodzimy do wystaw eksponujących różnego rodzaju przedmioty, za pomocą których pokazano życie pałacowe, głównie z okresu cesarstwa, które proklamowano w 1897 r. Eksponatem o wyższej wartości jest zapewne eojwa, czyli tron cesarza z 1902 r. Z opisu dowiadujemy się, że za czasów królestwa tron był koloru czerwonego. Za cesarstwa był już żółty. Teoretycznie tron powinien wzbudzać respekt, szacunek, podziw i świadczyć o potędze. Ten jednak sprawiał wrażenie… jakiejś skrzyni na graty. Nie licząc kilku ozdobnych elementów, bardzo skromnych, to… parę zbitych desek maźniętych farbą. Takie przynajmniej mam odczucie.

Image
tron cesarski

Dalej były i inne meble. Ładnie prezentowało się cesarskie krzesło, też żółte. Chociaż nie chciałbym na nim zbyt często siedzieć. Technicznie kojarzyło mi się z jakimś poddupnikiem dla wędkarzy.

Image
meble cesarza

Dalsze eksponaty to między innymi cesarskie pieczęcie, księgi i spisy urzędowe, ozdobnie malowane parawany, ubrania, lektyka i konny zaprzęg, ale także ekspozycja pokazująca implementowanie europejskiego stylu życia na dwór w Korei. Europejskie stoły, krzesła, zastawy i żyrandole u ciągnącej do „cywilizacji” elity cieszyły się znacznym uznaniem.

Image

Image
ozdobne parawany

Image
europejski zestaw bankietowy w Korei

Oprócz wystaw „dworskich”, muzeum ma też „techniczne”. Jedne, związane są z astronomią, prezentują głównie zegary słoneczne, ale też elementy zegara napędzanego wodą (tutaj zdjęcie jego schematu).

Nie ukrywam, że głównym powodem wyboru tego muzeum na rozpoczęcie dnia, była niemiła pogoda. Okazało się, głównie za sprawą filmu, że wizyta była bardzo udana i pozytywnie zapadła w pamięci.

Po zwiedzeniu Muzeum Pałacowego kierujemy się do National Folk Museum, po drodze licząc na obejrzenie uroczystej zmiany warty przed bramą Gwanghwamun. Zdziwieni brakiem tłumu, od policjanta dowiadujemy się, że w dniach gdy pałac Gyeongbokgung jest zamknięty, zmiany warty nie ma. Narodowe Muzeum Ludowe, podobnie jak muzeum pałacowe, leży obok terenów pałacu Gyeongbokgung. Nim tam dotarliśmy, spodziewałem się czegoś w rodzaju skansenu. Tymczasem ze skansenem ma to tylko trochę wspólnego. Muzeum bardziej niż na prezentowaniu starych lokalnych budynków, koncentruje się na pokazywaniu tradycji i życia codziennego na przestrzeni wieków. Choć przyznaję… najbardziej podobały się, nieliczne wprawdzie, eksponaty skansenowe typu stara chałupa.

Image
Muzeum Ludowe, stary dom

Image
królewski domek gościnny

Obok wejścia do muzeum, jego główną fasadę, właściwie tworzą monumentalne schody, wzorowane na schodach w świątyni Bulguk.

Image

Po wejściu do środka, na wystawy, robi się bardziej standardowo. Jest trochę strojów ludowych, są wystawy o ceremoniach związanych z poszczególnymi etapami życia, od narodzin do śmierci. Co ciekawe, jako eksponat muzealny jest wystawiony aparat fotograficzny, taki sprzed 20, może 30 lat. Pewnie po dziś dzień taki lub jemu podobne służą sporej ilości ludzi. Z drugiej strony, faktycznie, w dobie smartfonów to już rzadkość, a koreańska dzieciarnia pierwszy raz takie cudo może i ma okazję zobaczyć właśnie w muzeum.

Image
ceremonia „wykupienia” przyszłej żony

W ramach wystawy czasowej była wystawka o… kotach.

Image

Pomni doświadczeń poprzedniego dnia, część zwiedzaniową kończymy umiarkowanie wcześnie, aby zdążyć wreszcie zrobić większe zakupy. Jedziemy do tego samego centrum handlowego, w którym już byliśmy. Zanim jednak wsiądziemy do autobusu, widzimy, że opodal stoi sobie, rzeźba, instalacja… w każdym bądź razie coś takiego, co przewija się w wielu wzmiankach, blogach, vlogach, czy relacjach z Seulu. Wzbudza ta rzeźba pewne kontrowersje: co u licha oni robią?

Image
żabi skok

Wbrew jakimś sodomicznym skojarzeniom, rzeźba ta pokazuje popularną zabawę. Jedna grupa trzymając się blisko siebie tworzy most, a członkowie drugiej grupy rozpędzają się i na ten most wskakują. Rozrywka ta wydaje się być równie dziwną, co głupią i niebezpieczną… no ale istnieje. Nazywa się toto mal dduk back gi, dosłownie „wbijanie pala”, czy coś koło tego, względnie, bardziej po naszemu, żabi skok.

!!! w Korei nie jest tak, jak w Polsce, że muzea generalnie nie są czynne w poniedziałek – jest różnie. Planując zwiedzanie Seulu sprawdźcie na oficjalnych stronach dni, w których interesujące Was miejsca są (nie są) otwarte.

Gdy już jesteśmy w centrum handlowym Lotte, najpierw jemy w tej samej hali, co dnia poprzedniego. Potem przemierzamy wybrane piętra handlowego molocha. Ambitny plan aby przyjrzeć się wszystkim dostępnym sklepom szybko porzucamy. Wystarczyło spojrzeć na mapę, żeby zobaczyć, że to nierealne. 6 poziomów w jednej części wieżowca (Young Plaza), 10 w drugiej (Avenuel) i 14 w trzeciej ([/i]Department Store[/i]). Z rzeczy, na które była chrapka, mają tam świetne kołdry i poduszki… wypełnione drewienkami, chyba z cyprysa. Myślałem też o zakupie kijków trekingowych koreańskiej marki Kolon. A Koreańczycy uwielbiają wszelkiego rodzaju trekingi, spacery, wędrówki i aktywność na świeżym powietrzu, więc i oferta akcesoriów jest spora. Kijki były mega lekkie… ale też wysoce drogie, na nasze 400-700 zł za sztukę. Jeśli macie takie, dajcie znać, jak się używają i czy nie zrobiłem głupoty, że na nie poskąpiłem. Po przejściu przez wytypowane piętra kończymy w supermarkecie, z którego wychodzimy z pełnymi torbami, zawierającymi zarówno rzeczy, które weźmiemy do Polski, jak też artykuły pierwszej potrzeby, typu sok mandarynkowy z Jeju, wino ryżowe i kasztanówkę... rewelacyjne smaki.

.Wciągający pałac

Na ósmy dzień naszego pobytu w Korei zapowiadano piękną pogodę. I dobrze, bo klimaty deszczowe już się nam znudziły. Za sobą mieliśmy dwa dni deszczu i jeden szarówy. Chcieliśmy słońca.

Za pierwszy cel obieramy Jongmyo Shrine, które mamy na tyle blisko, że komunikacją publiczną byłoby tam dłużej niż pieszo. Pogoda dopisuje, jest cieplutko, ale nie gorąco. Gdy dochodzimy na miejsce, okazuje się, że na wejście musimy zaczekać 40 minut. Otóż tylko w niedziele można wejść bez przewodnika, a w pozostałe dni tylko z przewodnikiem, przy czym w soboty oprowadzanie jest tylko w języku koreańskim. W tygodniu oprowadzanie po angielsku o równych godzinach: 10, 12, 14, 16… chyba, że święto narodowe, wtedy tylko po koreańsku. Skoro już jesteśmy, to zaczekamy, szczególnie, że jesteśmy w ładnym parku, no może na wielkim skwerze, z sosnami. Kupujemy bilety, wycenione na symboliczne 1000 wonów, i czekamy, czas dzieląc na łażenie po parkowych alejkach, fotografowanie stojącego tam pomnika Lee Sang Je, koreańskiego patrioty z przełomu XIX i XX w., oraz na bezczynne siedzenie na ławce.

Image
Jongmyo Plaza Park

Image
Lee Sang Je

Sanktuarium Jongmyo to najstarsze dotychczas istniejące sanktuarium konfucjańskie. Służy uczczeniu pamięci członków koreańskiej dynastii Yi i zostało założone pod koniec XIV w. Pod koniec XVI w. najeźdźcy z Japonii spalili kompleks, który został odbudowany bardzo szybko, bo już w 1601 r. i generalnie zachował się on do dziś, chociaż był w międzyczasie jeszcze powiększany i rozbudowywany o nowe budynki. Po śmierci królów i królowych, i po zakończeniu 3-letniej żałoby, która po nich następowała, w najdłuższym budynku umieszczano mające ich upamiętniać, opisujące zasługi zmarłego, „tablice duchów”. Co roku, w pierwszą niedzielę maja, odbywają się tam uroczystości upamiętniające przodków, które gromadzą całkiem spore tłumy czynnych uczestników. Nie jest to więc cmentarz sensu stricto, a przenosząc ideę i znaczenie tego kompleksu na nasz rodzimy grunt, można by go porównać do czegoś pomiędzy Kryptą Wawelską, a Grobem Nieznanego Żołnierza… chociaż to mocno naciągane porównanie.

Zwiedzamy poszczególne obiekty, wszystkie z zewnątrz i bez możliwości zajrzenia do środka. W największym i najważniejszym budynku kompleksu, w pawilonie Jeongjeon, można chyba zajrzeć do środka i zobaczyć te „tablice duchów”, z których słynie sanktuarium, tyle tylko, że gdy tam byliśmy, budynek ten był w remoncie, z frontem szczelnie zasłoniętym płachtami materiału… i nijak do środka zajrzeć się nie dało. W momencie pisania tego odcinka, pawilon jest już, po 5-letniej renowacji, dostępny do zwiedzania.

Image
Sanktuarium Jongmyo – pawilon Eojaesil: tutaj królowie przygotowywali się do rytualnych obrzędów, przebierali się i wyciszali – środkowa część bruku przeznaczona jest wyłącznie dla duchów

Image
żeby zobaczyć, co kryje remontowany pawilon Jeongjeon, postawiono tablicę ze zdjęciami

Mimo początkowego niesmaku, że nie można wejść sobie samemu na teren sanktuarium, przejść się, pooglądać i lecieć dalej, w sumie to dobrze wyszło, że zwiedziliśmy ten kompleks w towarzystwie przewodnika. Historię miejsca i znaczenie poszczególnych elementów, budynków, a nawet kamieni na ścieżkach, pewnie można by wyczytać z różnych internetów, ale coś czuję, że ze słowa mówionego dotarło do nas więcej, a na pewno utrwaliło się więcej. Bardziej też dało się „poczuć” to miejsce, które samo w sobie, po obdarciu go z historii i znaczenia, pod względem architektonicznym nie powala jakoś szczególnie na kolana. W zasadzie, to pierwszym skojarzeniem, gdy zobaczyłem te najdłuższe i najważniejsze budynki kompleksu, było ich porównanie do jakiejś wielkiej stajni… a to przecież obiekt z listy UNESCO.

Po wyjściu z terenu sanktuarium, metrem udajemy się do pałacu Gyeongbokgung. Coś koło południa mamy już bilety i jesteśmy w środku. Cieszymy się, że mamy „dobry czas” i że szybko oblecimy ten najważniejszy, największy, najładniejszy, najpopularniejszy, najliczniej odwiedzany kompleks pałacowy w Seulu i w całej Korei, a potem zdążymy jeszcze na słynną zmianę warty przed główną bramą wejściową, o godzinie 14-stej. Acha…

Gyeongbokgung to najstarszy i największy pałac zbudowany przez dynastię królewską Joseon. Założono go pod koniec XIV w. i wiele razy coś w nim dobudowywano, przebudowywano, a także, dzięki Japończykom, którzy dwa razy niszczyli ten teren, odbudowywano. Odbudowywano do tego stopnia, że to, z czym mamy do czynienia dzisiaj, to w zasadzie jedna wielka rekonstrukcja. Nie zdziwiłbym się, gdyby się okazało, że to największa nieoryginalna rekonstrukcja wpisana na listę UNESCO. Wstęp kosztuje skromne 3000 KRW.

Patrząc na mapę, widać że Gyeongbokgung zajmuje obszar długi na jakieś 850 m i szeroki miejscami na 500 m. Na miejscu już od przejścia przez pierwszą bramę też czuć rozmach, widać ogromność. W bramie Heungnye-mun sprawdzane są bilety i przez nią dostajemy się ciut głębiej w pałacową tkankę, ale dopiero po przejściu przez 80-metrowy dziedziniec, zabudowany jedynie mostkiem nad rzeczką, wkraczamy, poprzez kolejną bramę, bliźniaczo do poprzedniej podobną, Geunjeong-mun, do świata jakiś konkretniejszych budowli.

Image
Gyeongbokgung – brama Heungnyemun

Image
brama Geunjeongmun

Dochodzimy do pałacu Geunjeongjeon. Geun’y, jeon’y i im podobne pewnie zaczynają się już mieszać i zmywać w jedną masę. W sumie wydaje się to naturalne, zresztą stylistyka ich wszystkich, utrzymana jest w takim samym klimacie. Geunjeongjeon jednak jest wśród tych wszystkich budynków kompleksu, mnogich jak miseczki przy koreańskim posiłku, wyjątkowy. Leży wyżej niż inne, aby się doń dostać trzeba pokonać serię schodów, jakby piąć się ku czemuś, co jest wyższe, ważniejsze. Okazuje się, że tym czymś jest, mówiąc po naszemu, sala tronowa. Miejsce to jest najbardziej zdobne w całym pałacowym założeniu, wszak za zadanie miało olśniewać i przytłaczać. Kumuluje też dużą liczbę ludzi na relatywnie małym obszarze. Żeby zrobić zdjęcie, trzeba wykazać się cierpliwością.

Image
Geunjeongjeon

Image
tron królewski

Image
także sufit dawał jasno do zrozumienia, że zasiada pod nim nie byle kto

Z głównej linii zwiedzania odbijamy w bok, w lewo, poza wewnętrzne mury, tam gdzie można zaspokoić podstawowe potrzeby turysty. Jedna to kawa, droższa niż bilet do pałacu (4500 KRW), a druga to WC, darmowe oczywiście, tak jak w całej Korei. Kafejka i kibelek są na pałacowym terenie jedynym miejscem, które pod względem popularności przebija budynek z królewskim tronem. Okolica jest bardzo klimatyczna, nieopodal usadowiony jest staw (Gyeonghoeji) z nadbudowanym nad nim pawilonem (Gyeonghoeru). Miejsce jest tak śliczne i tak… wręcz ikoniczne, że trafiło nawet, nieco podkolorowane, na zdjęcie ilustracyjne do promocji „Okazje milowe”, tyle, że w wersji z kwitnącymi wiśniami.

Image

Image
… mi tak pięknie cukierkowego efektu uzyskać się nie udało – zwalmy to na brak tych wiśni

Dzielnie zwiedzamy dalej, plac za placem, pawilon za pawilonem. Niektóre z nich wyglądają, jakby co dopiero ktoś zerwał z nich kartkę „uwaga, świeżo malowane”, a ktoś inny przybił ostatni gwóźdź i dokonał ostatnich poprawek, tak jakby były co dopiero wybudowane… no bo są.

Jeśli wpadacie nawet na bardzo krótko do Gyeongbokgung, nie omieszkajcie udać się na samą północ kompleksu. Jest tam kolejny staw, bardzo urokliwy, a na nim wysepka z małą altaną, także bardzo urokliwą. Było tak pięknie… że nawet nie zauważyliśmy, że przed zamkiem już trwa zmiana warty. Tym samym, programowo przechodzimy w tryb „nigdzie nam się nie śpieszy”, przysiadamy na chwilę w pałacowym parku, po czym obchodzimy wszystkie możliwe place i zakamarki kompleksu.

Image
Hyangwonjeong – pawilon na wyspie w płn. części pałacu

Według na bieżąco modyfikowanych planów, na Gyeongbokgung miał zająć niecałe dwie godziny. Wyszło, że zeszło nań trzy i pół. Wcale nie oznacza to, że nie jest możliwym sprężyć się i „zrobić to” w godzinę… bo w pół to już by była przesada – nawet Japończycy nie byliby w stanie. Ale nic to – jesteśmy na urlopie, a nie na Wielkiej Pardubickiej, a relacja nie bez przyczyny ma tytuł taki, jaki ma: na spokojnie.

Po powrocie na miasto, kontynuujemy tryb „na spokojnie”. Kolejne punkty programu to kawa i poszukiwanie bankomatu, bo wyszło mi, że z pozostałą ilością gotówki nie damy rady zabezpieczyć będących jeszcze przed nami przejazdów. Tak jakoś nam schodzi i schodzi, czas leci i leci. Trafiamy jeszcze do jakiejś nie szukanej i niewyszukanej jadłodajni, która przyciąga szeroki przekrój koreańskich warstw społecznych i oferuje także dania na wynos. Zjadamy coś, co w trakcie zamawiania wygląda ładnie na obrazku. Na zapas zabieramy ze sobą po kimbabie, do którego w sklepie kupujemy, na popitkę, wino ryżowe… i tak powoli kończy się dzień.

.Namsan

W Seulu budzimy się po raz ostatni (mam nadzieję, że nie po raz ostatni w ogóle). Kolejną noc spędzimy już bliżej lotniska. Po oddaniu gratów do przechowalni, która okazała się być zwykłym kawałkiem korytarza przy recepcji, udajemy się na zwiedzanie. Pałace, świątynie, może nie tyle, że już się nam przejadły, ale mając ostatni dzień, chcemy zobaczyć coś innego, coś współczesnego. Mając na ustach piosenkę Gangnam Style… nie udajemy się do Gangnam, ale na górę Namsan. Dostać tam można się na trzy sposoby. Można wejść pieszo, ale na to nie mamy ani czasu, ani ochoty. Można wjechać kolejką linową, ale ponoć zawsze jest tam tłok, a koszt tej opcji jest zdecydowanie wyższy niż koszt kolejnej. Można wjechać autobusem komunikacji miejskiej. Od przystanku przy naszym hotelu to 39 minut, 1 przesiadka, 1500 wonów – w tym miejscu trochę pozazdroszczę Koreańczykom tej aplikacji Navera. Precyzyjnie pokazuje możliwości dostania się z punktu A do B.

Image

Zgodnie z rozpiską z aplikacji, jak po sznurku trafiamy na górę. Już na poziomie szczytowego przystanku autobusowego, mamy punkt widokowy z częściową panoramą. Widać było, że przejrzystość powietrza odbiegała w tym dniu od ideału. Obawa o to, oraz ograniczenia czasowe, spowodowały, że z dwóch „wież” oferujących widok, wybraliśmy tą na Namsan. Druga, Lotte World Tower, była znacznie dalej – chyba z godzinę by zeszło, żeby dostać się do niej z hotelu. Lotte jest znacznie wyższa od wieży Namsan, ma bowiem 555 m wysokości, a N Seoul Tower „tylko” 236 m. Chociaż wieża Namsan, zwana też YTN Seoul Tower, stoi na górze, to Lotte sięga wyżej, jeśli chodzi o wysokość nad poziomem morza, mniej więcej o jakieś 80 metrów. Tak wiec stwierdziliśmy, że skoro z wyższego punktu widać dalej i więcej, to lepiej iść na niższy, bo i tak przez zamglenie nie będzie widać dalej i więcej… więc po co trwonić pieniądze i czas.

Taras widokowy tuż pod wieżą, oferuje oczywiście szersze widoki, niż ten na poziomie przystanku. Jest też zagospodarowany ławkami.

Image
taras widokowy pod wieżą Namsan

Image
N Seoul Tower

Bilety na wieżę nabywamy na dwa sposoby. Gdy przylatując do Korei, na lotnisku kupiliśmy kartę T-money, w pudełku z tąże otrzymaliśmy też mapę seulskiego metra, strasznie małą i, z tego względu, bardzo nieczytelną i kompletnie niepraktyczną. Jej zaletą były natomiast nadrukowane kupony zniżkowe na różne atrakcje w mieście, w tym na N Tower. Kupon oczywiście zużywam – jest 10% mniej od ceny przy okienku. Ale nie chcą mi sprzedać na jeden kupon dwóch biletów… skąpiradła. Drugi bilet kupuję więc przez apkę Klook, gdzie wyjściowo kosztował 18900 wonów, minus paręset KRW cashbacku za wcześniejsze zakupy na Klook. Bilet w kasie był, wyjściowo, po 21000 KRW, a ulgowy za 16000. Dzisiaj, już po ponad roku od opisywanego wyjazdu, bilety są po 26000/20000 wonów, to drożej aż o 23%!!!

Od zatiketowania się do wjazdu na górę schodzi trochę czasu. Do windy była kolejka, nie jakaś wielka, ale jednak. Oczekiwanie było przyjemne, ze względu na zapętlone animacje czterech pór roku wyświetlane na całej, pokrytej wielkimi ekranami, ścianie, na której są drzwi do windy (a może to było z rzutników?). Nie zmienia to faktu, że podejście z przystanku na górę, zdjęcia (masa zdjęć), kolejka do kasy, przeklikanie się przez Klooka, kolejka do windy… zajęły prawie godzinę.

Image
w oczekiwaniu na windę

A cóż mamy na górze smukłej wieży? Rzecz jasna widoki na każdą świata stronę. Najciekawszy widok, co oczywiście jest subiektywną opinią, jest w kierunku wschodnim, wzdłuż rzeki Han. Tam bowiem, daleko daleko za grzbietem góry Nam, z w miarę równego poziomu horyzontu, wyrasta wieża Lotte World Tower. Wyrasta i samotnie dominuje nad wszystkim.

Image
zamglony widok z Seoul Tower na rzekę Han i Lotte World Tower

Image
w inną stronę wyszło wyraźniej

Ale Korea nie byłaby Koreą, gdyby oprócz widoków wieża nie oferowała masy różnych innych atrakcji, dodatków. Jest kafejka, są dedykowane miejsce na zdjęcia, najfajniejsze chyba jest takie z kwitnącymi wiśniami… plastikowymi oczywiście.

Image

!!! na forum był też opisywany nocny spacer wzdłuż murów obronnych na górze Namsan – w miarę możliwości warto wziąć tą opcję pod uwagę

Patrząc na spokojnie, to nic super wielkiego na tej wieży nie ma, ale i tak godzina schodzi. Nie chcemy się już porywać na nic, co byłoby odległe, albo na co zeszłoby dużo czasu. Wracamy do hotelu, ale po drodze, już po dojechaniu na miejsce, wpadamy na chwilę do jednego, małego parku. Bo jest obok i bo myślimy, że chyba ma w sobie coś ciekawego. No i faktycznie miał. Mowa o parku Tapgol. Obcowanie z seulskimi parkami, nie wiem, czy ze wszystkimi, ale ze wszystkimi, w których byliśmy… czyli aż z dwoma, jest fajne ze względu na zdominowanie ich roślinności przez sosny. A nie dość, że lubimy sosny, to jeszcze stwarzały one tam wrażenie jakoś bardziej orientalne niż u nas. W Polsce mamy przede wszystkim sosnę zwyczajną, rosnącą prosto i rzekłbym, że raczej strzelistą. W Korei natomiast spotyka się inne gatunki, sosnę koreańską, w przekroju bardziej „pokręconą” oraz sosnę gęstokwiatową, o pokroju jakby parasolowatym. Park Tapgol jest miejscem bardzo spokojnym, prawie bez turystów. Widać, że przychodzą tu miejscowi, rozmawiają, odpoczywają. Doczytuję, że miejsce to ma znaczenie historyczne, związane jest z ruchem niepodległościowym. 01.03.1919 r. ogłoszono tu, a konkretniej w jakiejś knajpie przy placu, deklarację niepodległości względem Japonii. Wtedy nic to nie dało, poza krwawym stłumieniem ruchu, zabiciem kilku i uwięzieniem kilkudziesięciu tysięcy Koreańczyków. Z nowszych wydarzeń, na placu były kręcone sceny do jednego z odcinków serialu Squid Game, kultowego ponoć (nie oglądałem, to nie wiem).

Po wejściu do parku, na wprost mamy brązowy pomnik Euiam Son Byeong-huia, koreańskiego patrioty z przełomu XIX i XX w. Po zwróceniu się w prawo, po paru krokach dochodzimy do tablicy z treścią deklaracji niepodległości z 1919 roku. Jest też tłumaczenie na angielski. Wzdłuż ściany ciągnącej się po tej stronie parku jest spora liczba płaskorzeźb przedstawiających trudnie losy kraju w dwudziestym stuleciu. W razie deszczu, w centrum parku można się schronić pod dachem Palgakjeong, ośmiobocznego „pawilonu” bez ścian (bardziej bym to nazwał altaną). Szkoda, że pod jego zadaszeniem nie ma ławek.

Image
ogłoszenie deklaracji niepodległości (01.03.1919)

Image
Palgakjeong

Sam park dopiero w 1992 roku uzyskał swą obecną nazwę. Wcześniej był to park Pagody. Powodem tego było jego ulokowanie w miejscu, gdzie kiedyś stała świątynia Wongaksa. Nie zostało z niej zbyt wiele. Jedynie upamiętniająca wzniesienie świątyni, podtrzymywana przez wielkiego, kamiennego żółwia, stela z 1471 r. (Monument of Wongaksa Temple), oraz wspomniana pagoda. Ta liczy sobie 12 m wysokości i jest, stety niestety, obudowana szklaną konstrukcją zabezpieczającą. Niestety szkło nie jest już pierwszej świeżości, co nieco zakłóca odbiór zabytku. Jak to wyglądało przed jej zabezpieczeniem, można obejrzeć np. na Wiki.

Image
stela na żółwiu

Image
pagoda Wongaksa

Pozwiedzali, pooglądali, czas się zbierać. Coś koło czternastej odbieramy bagaże z hotelu i metrem udajemy się w stronę lotniska ICN. Następnego dnia czasu na zwiedzanie i tak już nie będzie, więc spać będziemy w czymś tańszym, a przy tym lepszym, a dodatkowo położonym blisko lotniska... a z owym lotniskiem juz od początku planowania wyjazdu wiązaliśmy pewien smaczny plan. To coś to Golden Tulip Incheon Airport Hotel & Suites, stojący sobie w Unseo, czyli w przylotniskowej dzielnicy Inczonu.

Hotel, mówiąc skrótowo, ma 4 gwiazdki i widać, że ma 4 gwiazdki. Jest tak, jak trzeba. Wygodne łóżka, duże pokoje, darmowy shuttle bus na lotnisko. Co do samego Unseo, to na pierwszy rzut oka, i na kolejne też, wyróżnia się… niczym. Chociaż mają tam coś, co zwróciło moją uwagę. Mówi się, że najsłynniejsze przejście dla pieszych to tokijskie skrzyżowanie Shibuya, gdzie przewalają się tłumy, a ruch pieszych odbywa się po pięciu zebrach, czyli w dziesięciu kierunkach naraz. W Unseo jest więcej! Mają przejście, gdzie zebr jest sześć, kierunków ruchu dwanaście jednocześnie, a do tego jest spora szansa, że… będziecie na tych sześciu zebrach jedyną osobą.

Wieczór w Unseo schodzi na zakupach. Wszak jak już człowiek raz na ruski rok leci z rejestrowanym, to nie będzie w nim woził powietrza. Na pierwszy ogień idzie koreańska sieciówka Daiso – słynny sklep z gatunku „wszystko i tanio”, choć nie zawsze w super jakości. Jakoś wcześniej na niego nie wpadliśmy. Po prawdzie wcześniej nie szukaliśmy go nigdzie, bo nie był dla nas priorytetem. W Unseo zaś napatoczył się sam. Myślałem, że uzupełnię tam skromny zapas pamiątek, magnesów i takich tam. Niestety nie mieli tam nic z tych rzeczy. Za to było wszystko inne. Bierzemy głównie maseczki (nie mylić z namordnikami), po 500, 1000 i wypasione po 1500 wonów za sztukę. Kolejny punkt to Lotte Mart, który to hipermarket jest dosłownie po drugiej stronie ulicy, na której jest nasz hotel. Interesuje nas spożywka. Do wózka wpadają, w sporych ilościach, koreański czerwony żeń-szeń do picia, cukierki żeńszeniowe, czekolada Ghana, chipsy z wodorostami vel glonami, a także same wodorosty w różnych formach, wagach i opakowaniach, pasta gochujang, sosy z ostryg i z krabów, a na koniec makaron ryżowy. Nie wiem, czy to autosugestia, czy prawda prawdziwa, ale ten przytargany z Korei smakuje mi jakoś lepiej niż to, co dostępne jest w Polsce. Ze szkieł wino ryżowe (bekseju), soju, którego fanem nie zostałem, oraz żeńszeniówka o mocy skromnych 19%, ale za to z solidnym korzeniem w butelce… którą, już w Polsce, po opróżnieniu zalałem czymś mocniejszym i bardzo ładnie się zmacerowało (ciekawe po ilu razach korzeń już się nie nada). Późny wieczór schodzi na zastanawianiu się jak to wszystko spakować, popijaniu makgeolli i zajadaniu kimbaba. A następnego dnia wylot.

.Powrót

Rano wstajemy relatywnie wcześnie. Wylot mamy wprawdzie o 11:20, ale na miejscu chcemy być nie za późno. Sprawnie dostajemy się na lotnisko. Golden Tulip w Inczonie ma dwa autobusy – każdy z nich jedzie na osobny terminal. Niestety trochę musimy jeszcze poczekać na odprawę bagażową. Czas ten schodzi jednak szybko. Samo łażenie po lotnisku jest przyjemne, dużo przestrzeni, ładny wygląd, ciekawa organizacja. Można się dowiedzieć, że kimchi należy pakować do rejestrowanego bagażu. Korzystamy też z kiosku do zwrotu podatku. Po paru dniach 5000 wonów wraca na konto Revolut i od razu je zamieniam na złote polskie.

Image

Image

Image
automaty tax refund

Image

Po szybkim przejściu na airside szukamy saloniku. Celujemy w polecany Sky Hub, a gdy do niego dochodzimy, trafiamy na kolejkę. No… w sumie to dobrze, że jest popularny, bo to dobrze o nim świadczy. Wchodzimy, rozglądamy się, siadamy, jemy, pijemy. Opinie o tym przybytku są jak najbardziej trafione. Faktycznie, nie ma tam zbyt dużo miejsca, nie ma jakiś specjalnych stref, gdzie można poleżeć, czy popracować. Nie ma nawet wucetu! Za to jedzenie jest bajkowe. Nadrabiamy wszystkie zaległości w zakresie lokalnych potraw.

Image

Image

Gdy już trzeba iść się zapokładować, wychodzimy najedzeni do syta, wręcz napchani. Z pewnością na Okęciu nie zaskoczą nas opłatami wjazdowo-wagowymi – wszak my wiemy juz, że każdy kilogram obywatela szczególnym dobrem narodu jest.

https://www.youtube.com/watch?v=a8IxJvezw9U

Po takich wrażeniach smakowych posiłek zaserwowany przez Lot zrobił na tyle obojętne wrażenie, że nawet nie uwieczniłem go na zdjęciu. Przelot przebiega spokojnie, chociaż dłuży się bardzo i dłuży. Mam jednak wrażenie, że lecąc „w lewo”, czyli na zachód, jetlag miałem nieco mniejszy, niż w przeciwnym kierunku. Niestety nie znaczy to, że go nie było w ogóle.

Jak oceniam wyjazd? Nie będę się podejmował werdyktu w skali od 0 do 10. Ale było dobrze, bardzo dobrze. Na miejscu czuliśmy się, nie licząc jetlagu, świetnie. To chyba pierwszy kraj, w którym miałem poczucie, że nikt nie chce mnie naciąć, oszukać, oszwabić, okraść, wytentegować. Transport: prosty i relatywnie tani. Jedzenie: świetne i przyzwoite cenowo, tyle, że ostre. Do tego ta magia tysiąca miseczek przy każdym posiłku! Sam pobyt na miejscu także pod względem organizacyjnym okazał się bardzo prosty. Oczywiście wpierw trzeba było poczynić pewne przygotowania, a najistotniejszym z nich – pomijając takie oczywistości jak rezerwacja hoteli i transportu, było – sam się w sumie teraz dziwię – naniesienie na mapową aplikację Navera punktów, które będą nas w trakcie pobytu interesować. No bez tego wprawdzie się też da, ale po co męczyć się z ichnimi krzakami i szukać na mapie miejsc w pół po omacku. Największym zaś dziwadłem był system sprzedaży biletów na międzymiastowe autobusy. Albo robicie to wcześniej, przez pośrednika, albo na miejscu, na dworcu autobusowym. Ich własne strony rezerwacyjne są dla turysty nieosiągalne (w zasadzie).

TRZY rzeczy inne niż u nas !!!
1. brak koszy na śmieci
2. darmowe toalety
3. darmowa woda do posiłku
(jest ich oczywiście więcej, ale powyższe uważam na najbardziej „inne”)


Co bym, wiedząc już więcej, zmienił jadąc tam pierwszy raz? Było Busan, Gyeongju, był Seul – ciężko coś tu pozmieniać, zakładając, że ma się te dziesięć dni. Najpewniej wydłużyłbym pobyt, może do dwóch tygodni, może do trzech. Szczególnie w Seulu zabrakło czasu na sporo ciekawych miejsc, ale i Busan był czasowo niedoszacowany

A co na następny raz? Nie wiem, czy w ogóle taki będzie. Wiecie, świat jest duży, a cena biletu jest wyznacznikiem kierunku. Gdyby się jakaś atrakcyjna oferta do Korei trafiła, to biorę. Najchętniej w klasie biznes. Zapełnienie wszelkich możliwych walizek jest tam bardzo proste. Kupiłbym sobie wtedy ichnią poduszkę, taką wypełnioną drewienkami, i kołdrę. Może też skusiłbym się na jakieś trekingowe sprzęty marki Kolon, najpewniej na kije, choć tanie rzeczy to nie są, a i nazwa sama w sobie nie brzmi zachęcająco.

A jaki byłby program wycieczki. Na pewno byłoby Jeju, po to by wypocząć i pozwiedzać jednocześnie. Po głowie chodzi też Sokcho i Seorak-san, górki koło Daegu i w ogóle zapuszczenie się gdzieś w głąb półwyspu. Do tego przydatne byłoby auto. Świetną relację ze zwiedzania Korei autem napisał @BarneyGF – z pewnością trzeba do niej powrócić przy następnym wyjeździe w tamte strony (link). Z zaciekawieniem spoglądam też na wyspę Ulleung, a zaciekawienie to wzrośnie, gdy wreszcie dokończą tam budowę lotniska. W ogóle większy nacisk położyłbym na przyrodę, na naturę. Ten segment zawsze ma jakieś perełki, czy to ukryte, czy powszechnie znane. Natomiast starą architekturą i historią można się w Korei dość szybko nasycić, tak myślę. W Europie możemy cieszyć się różnorodnością, jaką wygenerowały zmiany, które zaszły od strzelistych kolumn starożytności, z której już wprawdzie nie za dużo zostało, przez okrągłe, dostojne sklepienia bizantyjskie, przysadziste krągłości romańskie, ostre łuki gotyku, zdobną bogatość baroku, po klasycystyczne nawiązanie do starożytności. W Korei natomiast, mam takie wrażenie, brak jest jakiejkolwiek zmiany stylów architektonicznych. Wszędzie wszystkie historyczne, oraz stylizowane na historyczne, zabudowania, są z grubsza takie same. Mają takie same ozdoby, malowania, gzymsy, formy. Dlatego przyroda ma tam już dla mnie większy potencjał (choć na pierwszy raz nie można nie polecić aspektów architektonicznych i historycznych).

Podsumowując, jeżeli wahacie się nad tym kierunkiem, to nie wahajcie się. Korea Południowa to kraj, gdzie każdy znajdzie coś dla siebie. Do tego jest w miarę kompaktowy, przystępniejszy cenowo niż większość Europy i idealnie bezpieczny.

Kamsaida!

Dodaj Komentarz

Komentarze (3)

mayka 26 marca 2025 12:08 Odpowiedz
@Raphael dobrze się zapowiada! Z racji konstruowania spokojnego wyjazdu rodzinnego do Korei, czekam niecierpliwie na dalszą część :)
katka256 22 lipca 2025 17:08 Odpowiedz
Będzie jakiś ciąg dalszy co to koniec?
raphael 22 lipca 2025 23:08 Odpowiedz
@katka256 będzie, t.zn. myślę, że będzie - ostatnio zlatany trochę jestem, w tym miesiącu raczej nic dalej nie ruszę