Tak jak wspominałem wcześniej — nocuję w Casa Blanca Tu Casa, i był to strzał w dziesiątkę. Przesympatyczna doña pomaga mi się oswoić z miastem, poleca co zobaczyć, gdzie iść i zapewnia, że sytuacja bezpieczeństwa poprawia się praktycznie z dnia na dzień.
Zostawiam rzeczy, ubrania do prania i idę do centrum. Tam, gdzie Google Maps oznacza na pomarańczowo „stare miasto”.
Miasto zostało podbite przez Hiszpanów w latach 1530–1540, ale większość budynków, które widzimy dziś, pochodzi z XVIII wieku — choć i tak tego dawnego kolonialnego stylu zostało niewiele.
W końcu docieram do Parque Libertad , serca miasta. To tutaj znajdują się wszystkie główne „atrakcje”.
Przed zwiedzaniem — szybka torta na lunch — i zaczynam spacer wokół placu w poszukiwaniu ciekawostek.
Jedną z nich jest neoklasycystyczny, zielony budynek Teatru Narodowego Santa Any z 1910 roku.
Obok stoi neogotycka Katedra Matki Bożej Świętej Anny (Catedral de la Señora Santa Ana), odbudowana w połowie XX wieku w miejscu pierwszej, XVI-wiecznej świątyni.
Oczywiście, jak w każdym kościele w Salwadorze, znajduje się tu obraz świętego arcybiskupa Óscara Arnulfo Romero y Galdámeza. W czasie wojny domowej był obrońcą praw człowieka, otwarcie krytykował prawicowych dyktatorów i wspierane przez nich szwadrony śmierci, które mordowały i torturowały lokalną ludność. 24 marca 1980 roku został zastrzelony podczas odprawiania mszy w kaplicy szpitalnej w stolicy. Po latach, w 2018 roku, został kanonizowany w Rzymie podczas Synodu Biskupów.
Bardzo pozytywne zaskoczenie — w katedrze sporo bezpańskich psów odpoczywa na chłodnej posadzce i nikt nie robi z tego problemu. Ogromny plus!
Szybkie spojrzenie na ratusz, Palacio Municipal de Santa Ana Centro
oraz na Casino Santaneco.
Mając wszystkie główne miejsca „odhaczone”, a że była dopiero 15:30–16:00, zapytałem w Informacji Turystycznej, co jeszcze można zobaczyć. Po chwili zastanowienia pracowniczka poleciła… jedną z najnowszych atrakcji: hipermarket Walmart.
Nie mając nic lepszego do roboty, pojechałem tam, licząc na tanie pamiątki (jak w meksykańskim Playa del Carmen) albo dobry, tani rum. Niestety — ani to, ani tamto.
Zaczęło się ściemniać, więc wracam do noclegu, przechodząc jeszcze przez cmentarz, żeby zobaczyć dekoracje po Dniu Zmarłych. Po drodze kupuję krafciki na kolację i idę spać, bo rano czeka mnie wycieczka na jedną z najważniejszych atrakcji Santa Any — wulkan o tej samej nazwie.Doña idealnie zaplanowała zwiedzanie wulkanu Santa Ana – Ilamatepec. Pobudka o 7:00, śniadanie o 7:15, a o 7:30 wyjście z domu, żeby złapać autobus 248 o 7:45 spod CPN. Prościej się nie dało – i faktycznie, co do minuty autobus 248 podjechał na miejsce. Jedziemy do Parku Narodowego Cerro Verde.
Pierwszy rzut oka na pasażerów i pierwszy raz widzę tylu gringos w jednym miejscu. Czyli trafiłem w dobrym autobusie. Nadrabiam zaległości w podcastach i zerkam na widoki wulkanicznego regionu.
Do bramy parku docieramy o 9:30 i od razu krzyczą, że zaczyna się wycieczka. Sprzedawczyni – o dziwo – mówi po angielsku. Informuje, że koszt to 4 USD za przewodnika, 0,50 USD za przekroczenie prywatnej posesji lokalnego „górala” (Zakopane style), plus 3 USD za wejście do parku. Do tego klasyczne info o zakazie posiadania broni, papierosów, szklanych butelek i alkoholu. A na koniec gwóźdź programu psujący zabawę: silne wiatry i brak możliwości wejścia na krater, bo jakiś „turysta” wlazł mimo zakazu i się przewrócił.
No ale skoro wstałem tak wcześnie, to mój ostatni dzień w Salwadorze… YOLO, idziemy.
Grupa się zebrała, przekraczamy teren „górala” i poznajemy naszego przewodnika. Przewodnik habla tylko po kastylijsku, a w grupie tylko ja mówię i po kastylijsku, i po angielsku. Zapowiada się wesoło — ale nie pierwszy raz na tym wyjeździe.
Dostajemy podstawowe informacje o wulkanie:
Wulkan Santa Ana, położony 2381 m n.p.m., jest najwyższym wulkanem w Salwadorze. Ostatnie erupcje miały miejsce w latach 1904, 1920 i 2005.
Przewodnik mówi, że trek może być ciężki. Dobrze, że wytrenowałem się na siłce, w maszynie „chodzenie po schodach”.
Częściowo przewodnik rozmawia przez krótkofalówkę o pogodzie, częściowo ze mną, był zachwycony, że „Grek” idzie z nim. Jarał się jak wulkan na Santorini w starożytnej Grecji.
Sam trek wcale nie był ciężki. Nawet ja, gdzie worek kartofli obok mnie miewa więcej energii, dawałem radę bez problemu.
Widoki dodawały mocy. Po drodze widać wulkan Izalco (Salwador ma ok. 100 wulkanów, z czego 20 aktywnych). Izalco, najmłodszy, znany z częstych erupcji w przeszłości, nosi przydomek „Latarni Morskiej Pacyfiku”.
I wtedy pada najpiękniejsze zdanie dnia, od naszego przewodnika: „Panie i panowie, mamy zgodę na wejście na krater. Jest pogodne okienko. Zero przerwy, idziemy na 150% możliwości!”
No to idziemy. Szybkim krokiem docieramy na krater. Policja i strażnicy lasu sprawdzają dokumenty i pozwalają wejść.
Jezioro kraterowe ma ponad 1,5 km długości, a kolor wody świadczy o wysokiej zawartości siarki. Do 2005 roku (ostatnia erupcja wyrzuciła skały wielkości samochodów na ponad 1,5 km, zabijając dwie osoby) można tu było… pływać. Odważni ludzie.
Z powodu silnego wiatru i oparów nie możemy zostać na górze długo, ale i tak jestem bardziej niż zadowolony, że się udało.
W drodze w dół marzyłem o zimnym piwie, do momentu gdy słyszę od przewodnika: „¡Cuidado! ¡Serpiente de cascabel!” Słowa cascabel nie znałem, ale serpiente już bardzo dobrze. Oglądam się na boki — i widzę, jak obok mnie przechodzi grzechotnik. Pierwszy raz od dawna miałem taką gęsią skórkę… Taka jest natura.
Schodzimy dalej, autobus podjeżdża, wracamy do Santa Anny, podziwiając jezioro Coatepeque.
Szybki prysznic w hotelu, guilty pleasure w postaci burgerka w lokalnej wersji KFC, Pollo Campestre,
i ponowne podziwianie pięknej katedry.
Wracając do noclegu,
widzę obok Hotel Santorini. Mój drugi grecki akcent w Salwadorze (pierwszy był dzień wcześniej, gdy w markecie jakiś Grek mnie obrażał, bo myślał, że jestem Latino). Po zrobieniu fotki zostałem jednak pogoniony — to lokalny sex hotel.
Pakuję się, szybki kraft, ostatnia kolacja — pupusy przy akompaniamencie ulubionego albumu Genesis – Live in Rome — i spać. Bo kolejnego dnia czekają mnie cztery kontrole paszportowe, ponowne zahaczenie o Gwatemalę i kilka przypałów.
Znów poranna pobudka, ale nie aż tak brutalna jak wczoraj. Dziś w planach przejazd z Santa Any do Copán Ruinas w Hondurasie. 190 km, cztery kontrole graniczne, przejazd przez Gwatemalę. W normalnych warunkach (czyli np. w Europie) zajęłoby to 4–6 godzin komunikacją publiczną. Ja założyłem margines 12 godzin na cały przejazd. I szczerze? Bardzo dobrze oszacowałem czas.
Po śniadaniu żegnam się z doñą, wręczając jej jeden z magnesów z Aten, które miałem w zapasie, i ruszam na dworzec autobusowy.
Jak to w tym regionie świata — stojąc w chicken busie robisz wrażenie na lokalsach, a jeszcze większe, gdy przewyższasz ich o 30 cm.
Dojeżdżam na „dworzec”, czyli stację benzynową, znajduję autobus do kolejnego punktu: Metapán, największego miasta przy granicy z Gwatemalą i Hondurasem. Logika podpowiadałaby, że jadąc do Hondurasu, najlepiej przekroczyć granicę Salwador–Honduras. Ale droga przez Gwatemalę jest lepsza i bezpieczniejsza. Za to kierowca ma świetny gust muzyczny — leci sam rock. Przy wyjściu dziękuję mu za podróż i za playlistę.
W Metapánie wsiadam do autobusu z napisem Fronterai numerem 211. Wszystko się zgadza.
No… nie tym razem.
Zawsze pytam, czy autobus jedzie tam, gdzie chcę. Tym razem wsiadłem „na pewniaka”. Po 20 minutach odpalam GPS, coś mi nie pasuje. Pytam współpasażera, czy to autobus do granicy. — No, no, señor. Otro bus.
Szybko do kierowcy z pytaniem, czy może mnie wysadzić jak najszybciej. Wysadza mnie… wśród lasu i plantacji. Środek niczego. Idealnie.
Nie mając lepszego pomysłu, łapię stopa. I ku mojemu zdziwieniu (oraz fartowi) zatrzymuje się… szkolny autobus pełen dzieci wracających z wycieczki. Kierowca nie chce żadnych pieniędzy, gdy opowiadam mu, jak tu trafiłem. W ramach podziękowania dostaje krówki z Polski, a ja staję się atrakcją dla całego autobusu.
Klasyczne pytania: skąd jestem, co tu robię, czy mam żonę, dzieci, rodzinę. Pytam, czy znają Grecję, cisza. Pytam o Polskę, od razu Lewandowski. A jak rozdaję naklejki Lewego, to radość na cały autobus.
Kierowca robi wszystko, żeby tym razem wsadzić mnie do właściwego busa na przejście graniczne Anguiatú. I tym razem się udaje.
Droga dobra, po drodze pozdrawiam w gestykulacjach korporacje odpowiedzialne za największe wojny w regionie,
a kierowca wysadza mnie dokładnie przy granicy.
Kontrola po stronie Salwadoru, szybka i przyjemna. Pytanie klasyczne: dlaczego greckie imię i nazwisko oraz polski paszport. Odpowiadam, a on mówi, że jego córka fascynuje się Grecją i jej krajobrazami. Daję kolejny magnes, a on tak ucieszony, że najchętniej by mnie wziął na barana i przerzucił przez granicę do Gwatemali.
Kontrola w Gwatemali również szybka, z moim ulubionym pytaniem: „pan wchodzi czy wychodzi?”. Od razu przypomina mi się słynne „idę – nie idę”.
Próbuję doładować gwatemalską kartę SIM (dzięki @marcino123), ale idzie to topornie, nie rozumieją, że już mam kartę i nie chcę nowej. Poddaję się i zaczynam szukać busa do Chiquimuli.
Tutaj nie jest już tak prosto. Brak przystanków, brak oznaczeń jak w Salwadorze. Widzę radiowóz, więc pytam policję. Błąd. Proszą o paszport i zaczyna się mini-przesłuchanie: po co Chiquimula, skoro jadę do Hondurasu, a bliżej jest z Salwadoru. W końcu sami przyznają, że nie mają pojęcia.
Na szczęście właścicielka baru, zaniepokojona, że policja zatrzymała gringo, podchodzi i pomaga. Okazuje się, że autobus to szary Transit, bez numeru i nazwy, z otwartymi drzwiami, kursuje co chwilę. Kupuję lokalnego sikacza, Galo, i po chwili pakuję się do busa.
Jedziemy przez wszystkie wioski, trąbiąc na przyjazd (jak Family Frost), łapiąc i wypuszczając pasażerów. Oczywiście szybko staję się atrakcją, konduktor zagaduje klasyczne: skąd, dokąd, po co. Przy okazji częstuje mnie chichą: sfermentowanym napojem z kukurydzy, cynamonu, melasy i owoców.
W Chiquimuli kierowca znów się mną przejmuje i wysadza mnie na skrzyżowaniu, skąd jadą busy do przejścia El Florido. Nawet nie zdążyłem się rozejrzeć, a bus już podjechał. Wciskam plecak między nogi i jedziemy. Myślę: „super, szybko do granicy”.
I wykrakałem.
Ledwo wyjechaliśmy z miasta, bus padł. Wysiadamy wszyscy w środku niczego. Kierowca spokojny jak zawsze — mówi, że zaraz przyjedzie kolejny i się zmieścimy. Godziny szczytu, koniec pracy. Nasz poprzedni bus był zapchany — następny jeszcze bardziej. Dla mnie jedyna opcja: stać na zewnątrz busa, trzymając się rury, przy 50–60 km/h, z kierowcą oglądającym TikToki z kotami. Czarne myśli krążyły, ale po 10 minutach stwierdziłem: co ma być, to będzie. Po pół godziny zwalnia się miejsce i do Jocotánu dojeżdżam już względnie normalnie.
Oczywiście robią mnie w konia — ten bus jednak nie jedzie do przejścia El Florido (a ja już zapłaciłem). Przesiadka do kolejnego, który podrzuca mnie pod granicę. Godziny szczytu, autobus pełen dzieci wracających ze szkoły i polsko-grecki maruda marzący o piwie.
Kierowca wysadza mnie przy kolumnie ciężarówek i macha, żebym szedł obok, trafię na przejście.
Szybka wymiana 10 USD na honduraskie lempiry po fatalnym kursie, szybkie kontrole: najpierw Gwatemala, potem Honduras. Płacę 3 USD podatku.
Bienvenidos a Honduras.
Teoretycznie już z górki. W praktyce, nie do końca.
Ostatni bus do Copán uciekł mi sprzed nosa. Zmartwieni żołnierze szukają mi transportu i ostatecznie pakuję się na pakę pick-upa Straży Granicznej, która podwozi mnie prosto pod hostel.
Po długich targach, bo nie chcieli pieniędzy, kupuję im po sześciopaku piwa i życzę spokojnej nocy.
Check-in, zostawiam plecak i lecę do knajpy, która według Reddita ma krafty. Niestety typowo turystyczna: 90% ludzi mówi tylko po angielsku, kelnerka zdziwiona, że proszę o menu po hiszpańsku i zamawiam w tym języku. Típico Copán z grillowaną wołowiną, blond ale,
szybki spacer po graffiti,
wypad do marketu po krafty i wreszcie powrót do hostelu na zasłużony sen.Wczesna pobudka i ruszam do miasta w poszukiwaniu śniadania.
To, co króluje w Copán, to malowidła przedstawiające symbol narodowy Hondurasu, papugę arę (macaw).
Jest ona tak popularna, że znajdziemy ją nawet na banknocie 200 lempir.
Pierwsze wrażenie miasteczka o poranku jest bardzo pozytywne. Czysto, sporo emerytów na wakacjach i policja z solidnym uzbrojeniem pilnująca porządku. Być może właśnie dlatego tylu starszych turystów wybiera to miejsce.
Znajduję lokalną knajpę, zamawiam po raz kolejny śniadanie típico i chyba był to ostatni raz, kiedy zjadłem taki posiłek na śniadanie. Ale o tym później.
Do wejścia do muzeum archeologicznego jest tylko krótki spacer. Tuktuki oferują mi podwiezienie, ale dziękuję, pogoda dopisuje, a kilka kroków dobrze zrobi.
Jest tak wcześnie, że nawet stoiska z pamiątkami są jeszcze zamknięte, co dobrze wróży.
Kupuję bilety wstępu do parku i do tuneli, i zaczynam zwiedzanie.
Pierwszych „lokalsów” spotykam już po chwili, to oczywiście papugi ary, które mieszkają tutaj przed wypuszczeniem ich do tropikalnego lasu.
Są tablice informujące o zakazie karmienia oraz o ich historii.
Ciekaw jestem jak obecnie wygląda wejście na wulkan
;) w 2023 wchodziło się w grupie z ochroną z uwagi na potencjalne napady. Na górze niestety mocno poganiali
;)
Można było wejść bez przewodnika, ale cena była tak niska ze wolałem z nim. Na początku mówili nam ze nie wejdziemy na szczyt z powodu silnych wiatrów (i parę dni temu jakiś debil się przewrócił tam) ale udało nam się na 20-30 minut.Także wzdłuż szlaku była policja/jakaś straż gdzie pod koniec musieliśmy się legitymować
Tak jak wspominałem wcześniej — nocuję w Casa Blanca Tu Casa, i był to strzał w dziesiątkę. Przesympatyczna doña pomaga mi się oswoić z miastem, poleca co zobaczyć, gdzie iść i zapewnia, że sytuacja bezpieczeństwa poprawia się praktycznie z dnia na dzień.
Zostawiam rzeczy, ubrania do prania i idę do centrum. Tam, gdzie Google Maps oznacza na pomarańczowo „stare miasto”.
Miasto zostało podbite przez Hiszpanów w latach 1530–1540, ale większość budynków, które widzimy dziś, pochodzi z XVIII wieku — choć i tak tego dawnego kolonialnego stylu zostało niewiele.
W końcu docieram do Parque Libertad , serca miasta. To tutaj znajdują się wszystkie główne „atrakcje”.
Przed zwiedzaniem — szybka torta na lunch — i zaczynam spacer wokół placu w poszukiwaniu ciekawostek.
Jedną z nich jest neoklasycystyczny, zielony budynek Teatru Narodowego Santa Any z 1910 roku.
Obok stoi neogotycka Katedra Matki Bożej Świętej Anny (Catedral de la Señora Santa Ana), odbudowana w połowie XX wieku w miejscu pierwszej, XVI-wiecznej świątyni.
Oczywiście, jak w każdym kościele w Salwadorze, znajduje się tu obraz świętego arcybiskupa Óscara Arnulfo Romero y Galdámeza. W czasie wojny domowej był obrońcą praw człowieka, otwarcie krytykował prawicowych dyktatorów i wspierane przez nich szwadrony śmierci, które mordowały i torturowały lokalną ludność. 24 marca 1980 roku został zastrzelony podczas odprawiania mszy w kaplicy szpitalnej w stolicy. Po latach, w 2018 roku, został kanonizowany w Rzymie podczas Synodu Biskupów.
Bardzo pozytywne zaskoczenie — w katedrze sporo bezpańskich psów odpoczywa na chłodnej posadzce i nikt nie robi z tego problemu. Ogromny plus!
Szybkie spojrzenie na ratusz, Palacio Municipal de Santa Ana Centro
oraz na Casino Santaneco.
Mając wszystkie główne miejsca „odhaczone”, a że była dopiero 15:30–16:00, zapytałem w Informacji Turystycznej, co jeszcze można zobaczyć. Po chwili zastanowienia pracowniczka poleciła… jedną z najnowszych atrakcji: hipermarket Walmart.
Nie mając nic lepszego do roboty, pojechałem tam, licząc na tanie pamiątki (jak w meksykańskim Playa del Carmen) albo dobry, tani rum. Niestety — ani to, ani tamto.
Zaczęło się ściemniać, więc wracam do noclegu, przechodząc jeszcze przez cmentarz, żeby zobaczyć dekoracje po Dniu Zmarłych. Po drodze kupuję krafciki na kolację i idę spać, bo rano czeka mnie wycieczka na jedną z najważniejszych atrakcji Santa Any — wulkan o tej samej nazwie.Doña idealnie zaplanowała zwiedzanie wulkanu Santa Ana – Ilamatepec.
Pobudka o 7:00, śniadanie o 7:15, a o 7:30 wyjście z domu, żeby złapać autobus 248 o 7:45 spod CPN. Prościej się nie dało – i faktycznie, co do minuty autobus 248 podjechał na miejsce. Jedziemy do Parku Narodowego Cerro Verde.
Pierwszy rzut oka na pasażerów i pierwszy raz widzę tylu gringos w jednym miejscu. Czyli trafiłem w dobrym autobusie.
Nadrabiam zaległości w podcastach i zerkam na widoki wulkanicznego regionu.
Do bramy parku docieramy o 9:30 i od razu krzyczą, że zaczyna się wycieczka. Sprzedawczyni – o dziwo – mówi po angielsku. Informuje, że koszt to 4 USD za przewodnika, 0,50 USD za przekroczenie prywatnej posesji lokalnego „górala” (Zakopane style), plus 3 USD za wejście do parku. Do tego klasyczne info o zakazie posiadania broni, papierosów, szklanych butelek i alkoholu.
A na koniec gwóźdź programu psujący zabawę: silne wiatry i brak możliwości wejścia na krater, bo jakiś „turysta” wlazł mimo zakazu i się przewrócił.
No ale skoro wstałem tak wcześnie, to mój ostatni dzień w Salwadorze… YOLO, idziemy.
Grupa się zebrała, przekraczamy teren „górala” i poznajemy naszego przewodnika. Przewodnik habla tylko po kastylijsku, a w grupie tylko ja mówię i po kastylijsku, i po angielsku. Zapowiada się wesoło — ale nie pierwszy raz na tym wyjeździe.
Dostajemy podstawowe informacje o wulkanie:
Wulkan Santa Ana, położony 2381 m n.p.m., jest najwyższym wulkanem w Salwadorze. Ostatnie erupcje miały miejsce w latach 1904, 1920 i 2005.
Przewodnik mówi, że trek może być ciężki. Dobrze, że wytrenowałem się na siłce, w maszynie „chodzenie po schodach”.
Częściowo przewodnik rozmawia przez krótkofalówkę o pogodzie, częściowo ze mną, był zachwycony, że „Grek” idzie z nim. Jarał się jak wulkan na Santorini w starożytnej Grecji.
Sam trek wcale nie był ciężki. Nawet ja, gdzie worek kartofli obok mnie miewa więcej energii, dawałem radę bez problemu.
Widoki dodawały mocy. Po drodze widać wulkan Izalco (Salwador ma ok. 100 wulkanów, z czego 20 aktywnych). Izalco, najmłodszy, znany z częstych erupcji w przeszłości, nosi przydomek „Latarni Morskiej Pacyfiku”.
I wtedy pada najpiękniejsze zdanie dnia, od naszego przewodnika:
„Panie i panowie, mamy zgodę na wejście na krater. Jest pogodne okienko. Zero przerwy, idziemy na 150% możliwości!”
No to idziemy. Szybkim krokiem docieramy na krater. Policja i strażnicy lasu sprawdzają dokumenty i pozwalają wejść.
Jezioro kraterowe ma ponad 1,5 km długości, a kolor wody świadczy o wysokiej zawartości siarki. Do 2005 roku (ostatnia erupcja wyrzuciła skały wielkości samochodów na ponad 1,5 km, zabijając dwie osoby) można tu było… pływać. Odważni ludzie.
Z powodu silnego wiatru i oparów nie możemy zostać na górze długo, ale i tak jestem bardziej niż zadowolony, że się udało.
W drodze w dół marzyłem o zimnym piwie, do momentu gdy słyszę od przewodnika:
„¡Cuidado! ¡Serpiente de cascabel!”
Słowa cascabel nie znałem, ale serpiente już bardzo dobrze. Oglądam się na boki — i widzę, jak obok mnie przechodzi grzechotnik. Pierwszy raz od dawna miałem taką gęsią skórkę… Taka jest natura.
Schodzimy dalej, autobus podjeżdża, wracamy do Santa Anny, podziwiając jezioro Coatepeque.
Szybki prysznic w hotelu, guilty pleasure w postaci burgerka w lokalnej wersji KFC, Pollo Campestre,
i ponowne podziwianie pięknej katedry.
Wracając do noclegu,
widzę obok Hotel Santorini. Mój drugi grecki akcent w Salwadorze (pierwszy był dzień wcześniej, gdy w markecie jakiś Grek mnie obrażał, bo myślał, że jestem Latino). Po zrobieniu fotki zostałem jednak pogoniony — to lokalny sex hotel.
Pakuję się, szybki kraft, ostatnia kolacja — pupusy przy akompaniamencie ulubionego albumu Genesis – Live in Rome — i spać.
Bo kolejnego dnia czekają mnie cztery kontrole paszportowe, ponowne zahaczenie o Gwatemalę i kilka przypałów.
Znów poranna pobudka, ale nie aż tak brutalna jak wczoraj.
Dziś w planach przejazd z Santa Any do Copán Ruinas w Hondurasie. 190 km, cztery kontrole graniczne, przejazd przez Gwatemalę. W normalnych warunkach (czyli np. w Europie) zajęłoby to 4–6 godzin komunikacją publiczną. Ja założyłem margines 12 godzin na cały przejazd. I szczerze? Bardzo dobrze oszacowałem czas.
Po śniadaniu żegnam się z doñą, wręczając jej jeden z magnesów z Aten, które miałem w zapasie, i ruszam na dworzec autobusowy.
Jak to w tym regionie świata — stojąc w chicken busie robisz wrażenie na lokalsach, a jeszcze większe, gdy przewyższasz ich o 30 cm.
Dojeżdżam na „dworzec”, czyli stację benzynową, znajduję autobus do kolejnego punktu: Metapán, największego miasta przy granicy z Gwatemalą i Hondurasem. Logika podpowiadałaby, że jadąc do Hondurasu, najlepiej przekroczyć granicę Salwador–Honduras. Ale droga przez Gwatemalę jest lepsza i bezpieczniejsza. Za to kierowca ma świetny gust muzyczny — leci sam rock. Przy wyjściu dziękuję mu za podróż i za playlistę.
W Metapánie wsiadam do autobusu z napisem Fronterai numerem 211. Wszystko się zgadza.
No… nie tym razem.
Zawsze pytam, czy autobus jedzie tam, gdzie chcę. Tym razem wsiadłem „na pewniaka”. Po 20 minutach odpalam GPS, coś mi nie pasuje. Pytam współpasażera, czy to autobus do granicy.
— No, no, señor. Otro bus.
Szybko do kierowcy z pytaniem, czy może mnie wysadzić jak najszybciej. Wysadza mnie… wśród lasu i plantacji. Środek niczego. Idealnie.
Nie mając lepszego pomysłu, łapię stopa. I ku mojemu zdziwieniu (oraz fartowi) zatrzymuje się… szkolny autobus pełen dzieci wracających z wycieczki. Kierowca nie chce żadnych pieniędzy, gdy opowiadam mu, jak tu trafiłem. W ramach podziękowania dostaje krówki z Polski, a ja staję się atrakcją dla całego autobusu.
Klasyczne pytania: skąd jestem, co tu robię, czy mam żonę, dzieci, rodzinę. Pytam, czy znają Grecję, cisza. Pytam o Polskę, od razu Lewandowski. A jak rozdaję naklejki Lewego, to radość na cały autobus.
Kierowca robi wszystko, żeby tym razem wsadzić mnie do właściwego busa na przejście graniczne Anguiatú. I tym razem się udaje.
Droga dobra, po drodze pozdrawiam w gestykulacjach korporacje odpowiedzialne za największe wojny w regionie,
a kierowca wysadza mnie dokładnie przy granicy.
Kontrola po stronie Salwadoru, szybka i przyjemna. Pytanie klasyczne: dlaczego greckie imię i nazwisko oraz polski paszport. Odpowiadam, a on mówi, że jego córka fascynuje się Grecją i jej krajobrazami. Daję kolejny magnes, a on tak ucieszony, że najchętniej by mnie wziął na barana i przerzucił przez granicę do Gwatemali.
Kontrola w Gwatemali również szybka, z moim ulubionym pytaniem: „pan wchodzi czy wychodzi?”. Od razu przypomina mi się słynne „idę – nie idę”.
https://youtu.be/LjrF_hJxt4Y
Pieczątka. Bienvenidos a Guatemala.
Próbuję doładować gwatemalską kartę SIM (dzięki @marcino123), ale idzie to topornie, nie rozumieją, że już mam kartę i nie chcę nowej. Poddaję się i zaczynam szukać busa do Chiquimuli.
Tutaj nie jest już tak prosto. Brak przystanków, brak oznaczeń jak w Salwadorze. Widzę radiowóz, więc pytam policję. Błąd. Proszą o paszport i zaczyna się mini-przesłuchanie: po co Chiquimula, skoro jadę do Hondurasu, a bliżej jest z Salwadoru. W końcu sami przyznają, że nie mają pojęcia.
Na szczęście właścicielka baru, zaniepokojona, że policja zatrzymała gringo, podchodzi i pomaga. Okazuje się, że autobus to szary Transit, bez numeru i nazwy, z otwartymi drzwiami, kursuje co chwilę. Kupuję lokalnego sikacza, Galo, i po chwili pakuję się do busa.
Jedziemy przez wszystkie wioski, trąbiąc na przyjazd (jak Family Frost), łapiąc i wypuszczając pasażerów. Oczywiście szybko staję się atrakcją, konduktor zagaduje klasyczne: skąd, dokąd, po co. Przy okazji częstuje mnie chichą: sfermentowanym napojem z kukurydzy, cynamonu, melasy i owoców.
W Chiquimuli kierowca znów się mną przejmuje i wysadza mnie na skrzyżowaniu, skąd jadą busy do przejścia El Florido. Nawet nie zdążyłem się rozejrzeć, a bus już podjechał. Wciskam plecak między nogi i jedziemy. Myślę: „super, szybko do granicy”.
I wykrakałem.
Ledwo wyjechaliśmy z miasta, bus padł. Wysiadamy wszyscy w środku niczego. Kierowca spokojny jak zawsze — mówi, że zaraz przyjedzie kolejny i się zmieścimy. Godziny szczytu, koniec pracy. Nasz poprzedni bus był zapchany — następny jeszcze bardziej. Dla mnie jedyna opcja: stać na zewnątrz busa, trzymając się rury, przy 50–60 km/h, z kierowcą oglądającym TikToki z kotami. Czarne myśli krążyły, ale po 10 minutach stwierdziłem: co ma być, to będzie. Po pół godziny zwalnia się miejsce i do Jocotánu dojeżdżam już względnie normalnie.
Oczywiście robią mnie w konia — ten bus jednak nie jedzie do przejścia El Florido (a ja już zapłaciłem). Przesiadka do kolejnego, który podrzuca mnie pod granicę. Godziny szczytu, autobus pełen dzieci wracających ze szkoły i polsko-grecki maruda marzący o piwie.
Kierowca wysadza mnie przy kolumnie ciężarówek i macha, żebym szedł obok, trafię na przejście.
Szybka wymiana 10 USD na honduraskie lempiry po fatalnym kursie, szybkie kontrole: najpierw Gwatemala, potem Honduras. Płacę 3 USD podatku.
Bienvenidos a Honduras.
Teoretycznie już z górki. W praktyce, nie do końca.
Ostatni bus do Copán uciekł mi sprzed nosa. Zmartwieni żołnierze szukają mi transportu i ostatecznie pakuję się na pakę pick-upa Straży Granicznej, która podwozi mnie prosto pod hostel.
Po długich targach, bo nie chcieli pieniędzy, kupuję im po sześciopaku piwa i życzę spokojnej nocy.
Check-in, zostawiam plecak i lecę do knajpy, która według Reddita ma krafty. Niestety typowo turystyczna: 90% ludzi mówi tylko po angielsku, kelnerka zdziwiona, że proszę o menu po hiszpańsku i zamawiam w tym języku. Típico Copán z grillowaną wołowiną, blond ale,
szybki spacer po graffiti,
wypad do marketu po krafty i wreszcie powrót do hostelu na zasłużony sen.Wczesna pobudka i ruszam do miasta w poszukiwaniu śniadania.
To, co króluje w Copán, to malowidła przedstawiające symbol narodowy Hondurasu, papugę arę (macaw).
Jest ona tak popularna, że znajdziemy ją nawet na banknocie 200 lempir.
Pierwsze wrażenie miasteczka o poranku jest bardzo pozytywne. Czysto, sporo emerytów na wakacjach i policja z solidnym uzbrojeniem pilnująca porządku. Być może właśnie dlatego tylu starszych turystów wybiera to miejsce.
Znajduję lokalną knajpę, zamawiam po raz kolejny śniadanie típico i chyba był to ostatni raz, kiedy zjadłem taki posiłek na śniadanie. Ale o tym później.
Do wejścia do muzeum archeologicznego jest tylko krótki spacer. Tuktuki oferują mi podwiezienie, ale dziękuję, pogoda dopisuje, a kilka kroków dobrze zrobi.
Jest tak wcześnie, że nawet stoiska z pamiątkami są jeszcze zamknięte, co dobrze wróży.
Kupuję bilety wstępu do parku i do tuneli, i zaczynam zwiedzanie.
Pierwszych „lokalsów” spotykam już po chwili, to oczywiście papugi ary, które mieszkają tutaj przed wypuszczeniem ich do tropikalnego lasu.
Są tablice informujące o zakazie karmienia oraz o ich historii.