0
TikTak 4 czerwca 2015 08:52
Image

Popołudnie trzeba zarezerwować na Klasztor Sera.
Klasztor słynie z publicznych debat mnichów a te odbywają się już
raczej po obiedzie i wyglądają trochę jak bijatyka.
To dlatego, że prowadzone są nie tylko werbalnie ale i przy użyciu
ustalonych tradycją gestów.
Nima zapewniał, że to faktyczna debata, a klasztorna szkoła, to najwyżej
notowana uczelnia buddyzmu tybetańskiego.
Niestety, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że to trochę cepelia.
Ale może jednak, na szczęście, to tylko impresja cynika z Europy.

Image
Image
Image

Pogoda w Lhasie okazała się nadzwyczaj zmienna.
Rano - słonecznie ale chłodno i bez kurtki ani rusz, potem - zdecydowanie
nic poza krótkim rękawem.
Kiedy natomiast, już po odwiedzinach u rozdyskutowanych mnichów, chcemy
ruszyć w miasto i znaleźć miejsce, gdzie dają coś jadalnego - rozpoczyna się
śnieżyca.
Śnieg wali tak gęsto, że zaczynamy obawiać się o nasze plany na najbliższe dni.
Od jutra mieliśmy ruszyć przez Tybet autem, trasa praktycznie cały czas przez góry,
po drodze kilka wysokich, w okolicy 5000m przełęczy.
Jeżeli to wszystko zamarznie i oblodzi się - będziemy mieli kłopot.
Mają tu piaskarki?

Ranek powitał nas jednak słońcem i rozterki duchowe typu " a co będzie jak się
nie da dojechać do Kodari?" powędrowały na bok.
Niestety.
Niespełna 3o km od Lhasy samochody zaczęły stopniowo zwalniać,
by w końcu zatrzymać się w bliżej nieznanych rozmiarów kolejce.
Na co czekamy?
Aż śnieg stopnieje!
Choć wkoło nas piękna pogoda, bezchmurnie i ciepło, dalej droga zaczyna
stromą wspinaczkę ku przełęczy.
A tam zrobiło się niebezpiecznie ślisko i policja rozstawiła szlabany w pobliskim
miasteczku, całkowicie wstrzymując ruch.
ImageHe, he - "adres wymówić albo napisać po chińsku" - mission impossible :D

W oczekiwaniu, aż słońce zmieni lód na drodze w wodę i pojedziemy dalej -
rozważania na temat choroby wysokościowej.

==============
Chyba każde tybetańskie biuro podróży na swoim portalu zamieszcza informacje,
jak sobie z chorobą wysokościową radzić.
W większości hoteli są też zainstalowane punkty medyczne mające wspierać tych,
którzy mimo rad jednak sobie nie poradzili.
Skoro tak, uznaliśmy, że coś na rzeczy musi być i ewentualność ślęczenia
w jakimś szpitalu zamiast zwiedzania trochę nas straszyła.

Z perspektywy spędzonego w Tybecie tygodnia - wygląda to jednak nie tak strasznie.
W zeszłym roku byliśmy w Andach i tutaj wszystko działało niemal identycznie.
Do wysokości 4000m (Lhasa 3600m) specjalnie nie ma się czym przejmować.
Wiadomo, wchodząc po tysiącu schodkach do pałacu Potala o zadyszkę
znacznie łatwiej, trzeba też liczyć się z migreną.
Natomiast w okolicy 5000m następuje przeskok.
Kilka szybszych kroków wywołuje kołatanie serca, brak tlenu wymusza co chwilę
konieczność długiego i głębokiego wdechu.
Na szczęście nie ma to istotnego wpływu na samopoczucie w trakcie jednej,
dwóch godzin przebywania w wyższej okolicy.

Ważne jest natomiast - gdzie się śpi.

Dobrze się jednak składa i dla najwyższego noclegu - w Mount Everest Base Camp jest alternatywa.
W razie problemów można zjechać do Old Tingri i przespać się na na 4300.

Można też wspierać się farmakologicznie.
Nasza lekarka rodzinna akurat osobiście rok temu Tybet odwiedziła i zasugerowała,
żeby zażywać diuramid (diamox).
Wcinaliśmy zatem te tabletki na wszelki wypadek i rzeczywiście - nikomu z nas
kompletnie nic nie dolegało.
====================

Po niemal dwóch godzinach śnieg stopniał.
Kolejka samochodów ruszyła powoli.
Kilometr dalej każdy pojazd musiał zatrzymać się przy zaimprowizowanym
na drodze stoliczku z policjantem.
Po chwili kierowca wrócił trzymając jakiś dokument, z którego był wyraźnie niezadowolony.
- Mandat?
- Nie. Dostaliśmy strasznie długi limit.
Limit oznacza, że gdzieś tam, hen, hen, za górami, stoi drugi taki podobny stoliczek
z innym policjantem i gdy będziemy przejeżdżali obok, ten policjant sprawdzi
zalecony nam minimalny czas przejazdu.
Jeśli przyjedziemy za szybko, to znaczy, że jechaliśmy brawurowo i nieostrożnie -
i wtedy to już mandat będzie.

Do Shigatse, gdzie mieliśmy przenocować, dotarliśmy przed zmierzchem.
O ile wczoraj oglądaliśmy zabytki cywilizacji, o tyle dzisiaj - niemal wyłącznie przyroda.

Widoki z kolejnych przełęczy - warte trudu podjazdu.
Image
Image
Image
Image
Image

Szczególnie ładnie prezentowała się okolica jeziora Yamdrok.
Jezioro jest bardzo duże, a wszystko co szczególne - wielkie, wysokie albo głębokie tutaj uznawane jest za święte.
Tak też jest i z Yamdrok.
Nima, głęboko religijny, kilkakrotnie przypominał nam, że w związku z tym trzeba w jeziorze
zanurzyć ręce.
A potem, na wszelki wypadek, osobiście dopilnował, żeby nikt z nas sobie o tym nie zapomniał.
Image
Image
Image

Po drodze, przy okazji obiadu, trafiła się okazja do pooglądania małomiasteczkowej rzeczywistości
w Tybecie.
Odnosiło się wrażenie sielskiego spokoju, połączonego ze względnym dobrobytem.
Przy okazji - gdyby ktoś poszukiwał tu szczęścia swojego życia, to panie z fartuszkami - to mężatki,
bez fartuszków - można stawać w konkury.
Image
Image
Image

O Gyantse tylko trochę zahaczyliśmy.
Image

Hotel w Shigatse przywitaliśmy z radością - całodzienna podróż wyciągnęła z nas całą energię.
Z zewnątrz wyglądał całkiem przyzwoicie i w środku też taki się okazał.
Image
ImageDzięki! :)

Następny dzień rozpoczął się trochę nietypowo.
Do tej pory startowaliśmy zaraz po śniadaniu, bo "szkoda czasu".
Tym razem Nima stwierdził, że musi udać się do magistratu po kolejne
pozwolenia i przepustki dla nas.
A ponieważ, jak mówił, urzędnicy są gnuśni i pracują jak się im podoba,
zejdzie mu najpewniej co najmniej do 11.

Wolny czas wykorzystaliśmy na szukanie czegoś do jedzenia po drodze.
Najłatwiej zaopatrzyć się a później nawet i zjeść chińską interpretację
drożdżówki - jest z reguły ok, choć strasznie słodka.
Chcieliśmy jednak jakiegoś urozmaicenia.
Odnieśliśmy w tej materii znaczący sukces - cukierki "White Rabbit", takie
chińskie toffi, bardzo dobrze wchodziły.
Niestety, była też i porażka - kupiona herbata znowu była wymieszana
z jaśminem.

Nima wrócił z lekkim opóźnieniem, na temat wydających przepustki powiedział
parę słów po tybetańsku, a że słońce było już wysoko a droga przed nami
daleka, zadał podchwytliwe pytanie z nutką nadziei w głosie:
- A do klasztoru Tashilhumpo w sumie to chcecie?
Nie daliśmy się zwieść tkwiącej w tonie sugestii, że nie , że to powtórka
z tego co już było - i chcieliśmy.

No i bardzo dobrze - klasztor chyba najbardziej malowniczy ze wszystkich po drodze.
A mnisi najbardziej pragmatyczni - zamiast wieszać zakazy fotografowania
(chodzi o wnętrza), kasują dodatkowe pieniądze przy każdej okazji.
Grób religijnego dostojnika, głoszącego za życia pogardę dla bogacenia się,
zrobiony z 15 ton srebra, pół tony złota i sterty drogocennych kamieni, to
całkiem godny widok dla obiektywu i niejeden turysta się skusi na ekstra
wydatek.

Image
Image
Image
Image
Image
Image

Z tym zdaje się, jak Chiny długie i szerokie, jest nieustający problem.
Nie pomogły nawet surowe kary wymyślone przez Mao.
Image


W świątyniach Nima ma z nami problem.
Przed każdym liczniej odwiedzanym buddyjskim przybytkiem stoją
przenośne "kantory", które wymieniają junany na juany.
Dajesz banknot np. 100 juanów a w zamian otrzymujesz 90 jednojuanówek.
Po co?
A no w świątyni jest pełno skarbonek przed wizerunkami bóstw dobrych albo złych,
taka domieszka hinduizmu.
Każde bóstwo jest na swoim rozrachunku, więc nic dziwnego, że woli dostać
swój własny pieniądz.
Te dobre bóstwa można sobie w ten sposób zjednać, a tym złym powiedzieć,
żeby poszukały kogoś innego i na nim skupiły swoją uwagę i talent.
My, mimo powtarzanych sugestii przewodnika, w tym, jak by nie patrzeć,
przekupnym procederze nie chcemy brać udziału.

- A co będzie jak mi się pochorujecie, albo pogubicie? desperuje Nima.

Uspokaja się, gdy tłumaczymy, że jesteśmy katolikami i na nas to nie działa.
A gdy żona wyjmuje z torebki różaniec, przecież bardzo podobny do jego
paciorków mala, twarz przewodnika promienieje.

W ogóle - dużo czasu spędzamy w samochodzie, więc jest okazja na pogaduchy.
Nima stara się wytłumaczyć mi, po co i do kogo modlą się buddyści, skoro ich
religia zakłada nieobecność Boga.
Ja z kolei, próbuję wyjaśnić podstawy religii katolickiej.

Podobno cudzym zwyczajom nie powinno się dziwić, tylko próbować zrozumieć.
Ale czasem przychodzi mi to z trudem.
Już nie pamiętam, co skłoniło mnie do zadania tego pytania:
- A co robicie ze zmarłymi? Kremujecie?
- No, no. We put them to eagles!
- Dajecie ptakom???!!!
- Nie, takim byle jakim ptakom to nie. Orłom!

Słyszałem o tej praktyce w Tybecie ale sądziłem, że ma ona charakter marginalny.
Tymczasem Nima zapewniał, że to powszechnie stosowana forma pogrzebu.Shigatse to drugie pod względem wielkości miasto w Tybecie.
Potem, bardziej na zachód tereny są już mniej ludne.
Ma to istotne znaczenie praktyczne - nie za bardzo można sobie
pogrymasić w kwestii "a gdzie by tu zjeść obiad?".

Przekonałem się, że najlepiej jednak zaufać w tej sprawie przewodnikowi.
Wiadomo, że zawiezie nas tam, gdzie mu za to zapłacili, ale otruć nas
też raczej nie powinien chcieć, bo to kłopot i dla niego.

Miejsce w którym zatrzymaliśmy się, po kolejnej przełęczy, na posiłek
zupełnie na restaurację nie wyglądało a założenie, że cokolwiek tam
będzie się konsumować, od razu przyprawiało o ból żołądka.

Image

Image

Nima zawołał właścicielkę, która poganiała właśnie jaka w obejściu.
Pani przyszła, umyła ręce, a za pół godzinki był obiad - gorący i smaczny.
Image

Dobrze, że nie grymasiliśmy.
Potem jechaliśmy już tylko do góry, do góry, aż do przełęczy Gyatsola, najwyżej położonego
miejsca, jakie dane nam było w Tybecie odwiedzić.
Żadnych osad ani restauracji po drodze już do późnego popołudnia nie było.

Ilość chorągiewek zdaje się tu być proporcjonalna do wysokości npm.
Image

Mieliśmy nocować w New Tingri, ale przewodnik stwierdził, że w Old Tingri hotel też
jest do niczego, za to widoki fajne.
Potwierdzam jedno i drugie, to znaczy widoki i to, że w hotelu nie chciałem położyć plecaka
na podłodze, żeby się nie pobrudził.
Stan bramy oddaje mniej więcej urodę Snow Leopard Guesthouse :)
A na wprost - Cho Oyu.
Image

Jeżeli tylko trochę wystawić głowę za słupek z lewej - widać Mount Everest.
Image

Łóżko było jednak szerokie, wygodne i czyste.
Miało też zainstalowany wspaniały patent - elektrycznie ogrzewany materac.
Dzięki temu, choć w pokoju temperatura progu 10 stopni raczej przekroczyć nie chciała, to
spało się całkiem fajnie.

No i przed spaniem bajka na dobranoc:
ImagePrzymusowe korzystanie z usług biur turystycznych w Tybecie ma też
i dobre strony.
Poza pytaniem "a ile to dziś będzie kosztował obiad" - żadne inne
sprawy bytowe nie muszą nas martwić.
O wszystko dba Nima, o wszelkie bilety wstępu też.

Image

A tu Snow Leopard Guesthouse w całej okazałości:

Image


Odkąd pod Mt. Everest podciągnięto autostradę, biznes turystyczny
rozkwitł tu jak konwalie w maju.
Dzisiaj jest wyjątkowo gwarno.
Wprawdzie lokatorzy tych wszystkich luksusowych hoteli, zaraz u podnóża
góry, pewnie jeszcze nie powychodzili z łóżek a pole golfowe czynne będzie dopiero
za godzinę ale niemal jednocześnie przyjechało kilkanaście autobusów.
Kolejka linowa na szczyt od dawna jest przeciążona i planuje się budowę drugiej,
ale znacznie nowocześniejszej.
Na szczęście spora część turystów woli spędzić czas w wesołym miasteczku.
Tam, choć karuzele i rollecoaster są z tych najnowocześniejszych, największą
frajdę dziatwie szkolnej sprawia celowanie "kulami śniegu" ze styropianu
do gumowych Yeti.

BRRR ..., koszmar senny.
Albo ten elektryczny materac za bardzo grzeje albo tlenu mało.
Kiepski sen to podobno częsty skutek przebywania na dużej wysokości.

Image

Rano, wszyscy raczej niewyspani, dostajemy dość surrealistyczne śniadanko:
jajko na twardo z naleśnikiem i w drogę - do Mount Everest Base Camp.
Przy zjeździe z asfaltu posterunek, w którym trzeba znowu wylegitymować się
permitami, paszportami i dodatkowo biletem wstępu do "Chomolungma area".
Dalej droga przechodzi stopniową ewolucję, zaliczając kolejne fazy:
* RegularnieRozsypaneKamienie
* UmiarkowaneWertepy
* WielkieWertepy
* WertepyTakieŻeWiększeByćNieMogą

Osiemdziesiąt kilometrów jazdy, przekłada się tu trzy, cztery godziny w samochodzie.
Czas się bardzo nie dłuży - za oknem krajobrazy ciekawe, choć rozmawiać trudno,
bo wszystko się tłucze i podskakuje.

Image

Niespodziewanie na pustkowiu, gdzie kierunek wyznaczają ślady kół poprzednika,
ni stąd ni zowąd wyrasta przed nami ogromna ciężarówka, a za nią następna.
A potem jeszcze jedna, buldożer i dwa spychacze.
Przed mijanymi maszynami otwiera się widok na rozległy plac budowy.
- No, gdybyście przyjechali za rok, to już nie będziemy się tłukli po wybojach,
stwierdza Nima.
- Budują autostradę do Rongbuk, prawie pod same namioty w Base Camp !!!

Kawałek dalej otwiera się panorama na Mt. Everest.

Image

Do Rongbuk prace budowlane i cała ta nowoczesność jeszcze nie dojechała.

Image
Image

-- 12 Cze 2015 21:08 --

W rejon, gdzie rozstawione są namioty himalaistów spędzających czas
na aklimatyzacji - można dojechać tylko kursującym wahadłowo busikiem.
Wszystkie inne pojazdy muszą zostać na parkingu, wokół którego
stoją jurty, mające zapewnić nam nocleg.

Image

Wokół kręci się spore stado jaków.
Przewodnik twierdzi, że to w związku z mającą lada moment wyruszyć wyprawą

Image

Wnętrze namiotu-hotelu okazuje się zaskakująco ciepłe i przytulne a gospodyni
częstuje świeżo upieczonymi podpłomykami.

Image
ImagePo kolejnym dniu specjalnie wiele sobie nie obiecywaliśmy.
Miała to być po prostu przeprowadzka z Chin do Nepalu.
W tym celu należało dojechać do granicy Autostradą Przyjaźni
a następnie pieszo ją przekroczyć, maszerując przez Most Przyjaźni.

Autostrada Przyjaźni to wyjatkowo długa trasa.
Zaczyna się w Szanghaju i tutaj, w Kodari, na granicy z Nepalem - kończy.
Korzystaliśmy z niej już od momentu opuszczenia Lhasy, czasem tylko trochę
zbaczając, np. w stronę Mt. Everest Base Camp.
Droga z autostradą nic wspólnego nie ma, miejscami owiec i jaków jest na niej więcej
niż pojazdów, nie mniej jednak pełni tu rolę strategiczną i dzięki temu jest
bardzo dobrze utrzymana.

Wbrew oczekiwaniom, na drzemkę w samochodzie nie było okazji.
Najpierw za sprawą kolejnych przełęczy, gdzie krajobrazy zachęcały do
większego niż przeciętnie zużycia pamięci z karty aparatu fotograficznego.

Image
Image
Image
Image

Potem rozpoczął się zjazd w dół.
O ile od strony Chin pociąg przez dwa dni wspinał się stopniowo na Wyżynę Tybetańską,
tutaj trzeba było znaleźć windę, która szybko opuści nas 3 km niżej.
Wygląda to tak, że doliny od strony Nepalu wrzynają się długimi jęzorami w masyw
Tybetu, tworząc, na oko, bezdenne wąwozy a rolę windy spełnia droga położona
na półkach skalnych, wyciosanych w ich ścianach.

Jazda, wydawałoby się, niekończącymi się serpentynami trwa blisko trzy godziny.
Droga, od czasu do czasu, przeskakuje przez most zawieszony nad przepaścią na
półkę po drugiej stronie wąwozu.
Wtedy też jest okazja, żeby popatrzeć sobie z dalsza - "a którędy to przed chwilą jechaliśmy?"
i najczęściej wydaje się, że to niewiarygodne, że tam jest droga, że można tamtędy
jechać i nie zlecieć w dół.
Tymczasem w trakcie pokonywania kolejnych zakrętów, dzięki zamontowanym barierkom
ochronnym poczucia zagrożenia nie ma, więc nawet, gdy ktoś cierpi na lęk wysokości,
powinien sobie tu dać radę.

Image

Przejście graniczne ma charakter nieco jednostronny, to znaczy - kontrolę sprawują wyłącznie
Chińczycy.
Tutaj żegnamy się z kierowcą i przewodnikiem, który asystuje nam aż do momentu, gdy
w paszportach mamy przybity stempel wyjazdowy.
Od tej pory kończy się nam tybetańska łatwizna i musimy zacząć o siebie dbać samodzielnie.
Na razie jest to nietrudne, bo Nima zadzwonił do znajomego, zajmującego się transportem
od granicy do Kathmandu i Nepalczyk już na nas czeka, praktycznie przy wyjściu
z budynku odpraw.

Gdyby jednak komuś trafiło się tu działać samodzielnie, to zgubić się nie sposób.
Przechodzimy przez most, w razie potrzeby chętnych do niesienia bagażu jest co niemiara.
A za mostem są już samochody do wynajęcia, które zawiozą nas do Kathmandu.
Jedyna rzecz, którą można przeoczyć, to uzyskanie wizy Nepalskiej.
Nikt nas do tego nie zmusza i trzeba samemu wypatrzeć kantorek, gdzie za 25 USD dostaniemy
potrzebną naklejkę w paszporcie.
Przypuszczam zresztą, że w razie czego wynajęty kierowca przypomni nam o sprawie i pokaże,
gdzie kupić wizę - wprawdzie na granicy Nepalczycy niczego nie kontrolują, ale później, po drodze
są posterunki policji, które sprawdzają dokumenty podróżnych.

Droga, zwłaszcza w rejonie przygranicznym jest zdecydowanie terenowa i tylko
terenowe samochody nadają się do w miarę wygodnego jej przebycia.
Cena jaką trzeba zapłacić za wynajęcie takiego samochodu waha się od 100 do 120 USD,
zależnie od ilości jadących osób.

Winda Tybet-Nepal przenosi nas do innego świata.

Zmienia się i kultura i klimat.
O ile kilka godzin wcześniej było mroźne powietrze i potrzebne były kurtki, polary,
czapki i rękawice, teraz tylko t-shirt, bo jest gorąco i parno a wkoło las deszczowy.

Image

Dodaj Komentarz

Komentarze (16)

tiktak 6 czerwca 2015 23:51 Odpowiedz
Wszyscy turyści, którzy odwiedzają Lhasę, jak jeden mąż zwiedzająPałac Potala, potem Jokhang, w rejon którego zajrzeliśmy już wczoraj,bez opieki przewodnika.No i nie ma co się dziwić - obydwa miejsca są fascynujące.Budowle wraz ze swoją wyjątkową architekturą i urokiem - to jedno.Drugie, a w zasadzie pierwsze - to pielgrzymi odwiedzający swoje świętości.Postąpiliśmy zgodnie z utartym schematem - i nie żałujemy.Popołudnie trzeba zarezerwować na Klasztor Sera.Klasztor słynie z publicznych debat mnichów a te odbywają się jużraczej po obiedzie i wyglądają trochę jak bijatyka.To dlatego, że prowadzone są nie tylko werbalnie ale i przy użyciuustalonych tradycją gestów.Nima zapewniał, że to faktyczna debata, a klasztorna szkoła, to najwyżejnotowana uczelnia buddyzmu tybetańskiego.Niestety, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że to trochę cepelia.Ale może jednak, na szczęście, to tylko impresja cynika z Europy.Pogoda w Lhasie okazała się nadzwyczaj zmienna.Rano - słonecznie ale chłodno i bez kurtki ani rusz, potem - zdecydowanienic poza krótkim rękawem.Kiedy natomiast, już po odwiedzinach u rozdyskutowanych mnichów, chcemyruszyć w miasto i znaleźć miejsce, gdzie dają coś jadalnego - rozpoczyna sięśnieżyca.Śnieg wali tak gęsto, że zaczynamy obawiać się o nasze plany na najbliższe dni.Od jutra mieliśmy ruszyć przez Tybet autem, trasa praktycznie cały czas przez góry, po drodze kilka wysokich, w okolicy 5000m przełęczy.Jeżeli to wszystko zamarznie i oblodzi się - będziemy mieli kłopot.Mają tu piaskarki?
pbr 7 czerwca 2015 00:32 Odpowiedz
Quote:* taksówki można sobie zamawiać przez Internet, wtedy przyjadą i zabiorą nas skąd będziemy chcieli i dokąd zapragniemy.Chińczykom się to doskonale sprawdza.W naszym wydaniu, zważywszy koszty roamingu komórkowego, przejazd taksówką stałby się droższy niż podróż na biegun,poza tym nie znamy chińskiego w którym był zrobiony portal do zamawiania - więc nie próbowaliśmy.Może ktoś bardziej obyty z Chinami wie jak sobie z tym radzić?Najwygodniej korzystajac z np. Didi Dache (http://en.wikipedia.org/wiki/Didi_Dache) dostepnej np. w chinskim App Store na iOS (rowniez na Androida). W teorii nalezy dodac srodek platnosci, w praktyce natomiast nic nie stoi na przeszkodzie w zaplaceniu kierowcy w gotowce. Obsluga bardzo intuicyjna nawet bez znajomosci chinskiego (choc adred docelowy nalezy wymowic / napisac po chinsku), ale podobno ostatnio pojawiaja sie starania, zeby uniemozliwic taksowkarzom korzystanie z tego typu aplikacji.
zloty 7 czerwca 2015 13:52 Odpowiedz
Z niecierpliwością czekam na dalszy ciąg!Wysyłane z mojego iPad przy użyciu Tapatalk HD
kara 21 czerwca 2015 18:43 Odpowiedz
@TikTakDziękuję i również pozdrawiam. Do tej pory tylko czytałam, podziwiałam zdjęcia i klikając na "Lubię", już czekałam na więcej, więcej, więcej! :-) Bardzo mi się podoba i relacja, i sama wyprawa. Wyrazy uznania dla uczestników za hart ducha (bo: serpentyny, trzy próby i trzęsienie ziemi).Ciekawa jestem, co się Wam przydarzyło w Indiach... :-)
tiktak 22 czerwca 2015 22:28 Odpowiedz
Indie okazały się oazą spokoju i do końca podróży nic nadzwyczajnegojuż się nie działo.No najwyżej ewakuacja hotelu stanowiła pewne urozmaicenie, ale o tym później. :P Planując podróż, początkowo, mieliśmy przylecieć do Delhi, przespać się i - do domu.Potem doszliśmy do wniosku, że Agra jest blisko, więc Taj Mahal nie zobaczyć, to byłby grzech.Gdy zaczęliśmy zgłębiać co jak i za ile, okazało się, że do kompletu trzeba jeszcze odwiedzićJaipur, trzy miasta stanowią tzw. "Złoty Trójkąt".Biur chętnych do organizacji zwiedzania w tym rejonie jest pełno. Po kilku mailach zdecydowałem się na: http://www.glimpsesofindia.comO co tylko nie zapytałem lub poprosiłem, dostawałem odpowiedź "no problem".Chcę w trzy dni objechać trasę którą zwykle robi się w cztery ? - no problem.Chcę wynieść się z hotelu nie przed 14.00 tylko dziesięć godzin później, przed północą ? - no problem.Zawiozą nas w nocy na lotnisko ? - no problem.Cena - to jedyny problem jaki z nimi miałem, ale bynajmniej nie taki całkiem typowy.Za cztery noce w hotelach, ze śniadaniami, indywidualny transport klimatyzowanym autem na trasie Delhi-Jaipur-Agra-Delhi, zwiedzanie z przewodnikami, kierowcę, przejażdżkę na słoniach i riksze w Delhi zażyczyli sobie 145 USD od osoby.Aha, mieli nas jeszcze w tych pieniądzach odebrać z lotniska a na koniec eskapady tam odstawić.Wydawało mi się to podejrzanie tanio ale dla hecy zapytałem ile musiałbym dopłacić, gdyby hotelemiały być czterogwiazdkowe.Cena urosła do 164 USD/os. i trzeba było wpłacić zaliczkę, równowartość 600 PLN za całą czwórkę.Zaryzykowałem, przekazałem pieniądze, ale szczerze mówiąc, nie bardzo wierzyłem, że ktośbędzie na nas na lotnisku czekał.Gdy zatem za barierką dla oczekujących na lotnisku w Delhi zobaczyliśmy Astousha z umówionątabliczką "Mr Thomas" - zdziwienie było podwójne.My dziwiliśmy się, że widzimy Astousha a Astoush dziwił się, że widzi nas, bo nie spodziewał się,że uda się nam wydostać Kathmandu.Po horrorze trzęsienia ziemi kusiło nas trochę, żeby przerwać podróż i wracać do domu.Doszliśmy jednak do wniosku, że gdy zaczniemy zmieniać rezerwacje, czekają nas na pewnododatkowe godziny pokuty w lotniskowych poczekalniach.Zapakowaliśmy się zatem do przeznaczonej dla nas Toyoty Innova.I w drogę do Jaipur.I było wygodnie ...I dobre jedzenie po drodze ...I na koniec dnia PRYSZNIC !!!
kara 27 czerwca 2015 21:41 Odpowiedz
Mam nadzieję, że Pani TikTakowa da się jeszcze kiedyś namówić na - przynajmniej - mierzenie sari. To świetna zabawa i bardzo kobiecy strój. Najbliższe dobrze zaopatrzone sklepy - w Londynie. ;-)Czekam na c.d. i cieszę się, że w Jaipurze nie męczą słoni przez cały dzień.
kara 28 czerwca 2015 15:31 Odpowiedz
"Bal przebierańców" chyba nie prowokuje najlepszych skojarzeń. ;-) Lepiej mogłaby zadziałać "romantyczna kolacja/ impreza urodzinowa w stylu Bollywood".Kluczem do rozwikłania sekretu kłapiących butów są dwa słowa: okobo i koonago. Obie koncepcje rzekomo działają na wyobraźnię japońskich mężczyzn. I wygląda na to, że tylko japońskich.Czekam na korzystny układ gwiazd dla kolejnych odcinków i również pozdrawiam.
tiktak 29 czerwca 2015 22:36 Odpowiedz
We wniosku wizowym o Tybecie ani słowa - tak nam poradziła tybetańska agencja organizująca objazd.Gdy natomiast przekroczymy granicę Chin i do głowy przyjdzie nam wybrać się w stronę Lhasy, tu wspomnianemu przepisowi (polskie biuro i minimalna ilość osób) już nie podlegamy, więcwszystko odbywa się w miarę legalnie.Biuro z którym mieliśmy do czynienia sprawiło się bardzo dobrze.Wszystko co jest potrzebne do rozpoczęcia podróży można otrzymać pocztą elektroniczną.Prawdopodobnie, jak i my, dostaniecie tylko numer rezerwacji biletów.Trzeba je odebrać w kasie osobiście (jedno z okienek jest przeznaczone dla pasażerówanglojęzycznych, jeśli pamiętam chyba nr 16, jest wyraźna informacja).Poproście agencję, żeby wysłali Wam napisany po chińsku dokument w rodzaju:"Nazywam się ...., mam rezerwację na pociąg do Lhasy, proszę o wystawienie biletu ..."Nam się taka kartka przydała.Żeby wsiąść do pociągu a potem w Lhasie przejść kontrolę "graniczną" trzeba miećtybetańskie wizy przy sobie a z przedstawicielem biura kontakt będzie możliwydopiero później.Na szczęście wystarczy ich kolorowa kopia, zatem najprościej poprosić o przesłanie skanówjeszcze przed wyjazdem.Z kim jedziecie? Dołączacie do grupy? :) Tomek
andrews4 29 czerwca 2015 23:13 Odpowiedz
dziękuje za informacje. Jedziemy z Sichuan China Int Travel Service (Cichuan CITS) www.tibettravel.org i dołączamy do grupy 5 innych osób. A pokazanie biletów lotniczych w ambasadzie? Powrót mamy z KTM...
tiktak 30 czerwca 2015 09:43 Odpowiedz
Mieliśmy podobną sytuację, tylko nie KTM a Delhi.Do wizy nie jest konieczna kopia biletu, wystarczy rezerwacja.Nie wiem, czy ostatecznie było to konieczne, ale na jednym z portali lotniczychzrobiłem rezerwację na lot Pekin-Delhi, wydrukowałem ją a później anulowałem.Dzięki temu oszczędziłem może jakiemuś chińskiemu urzędnikowi dywagacji na temat jak ja do tego Delhi dotrę i czy nie przypadkiem przez Tybet.Odniosłem wrażenie, że wiekszą wagę przywiązują oni do weryfikacji czy rzeczywiścienie jesteśmy dziennikarzami, wojskowymi albo politykami.Biura podróży wielokrotnie zaznaczają, że gdy zataimy ten fakt i w związku z tym wycieczka nie dojdzie do skutku - to nie ich wina.A skoro tak, to pewnie takie zdarzenia miewają miejsce.
yourfashion1991 19 listopada 2015 15:10 Odpowiedz
Całkowicie inna kultura, zapewne to niesamowite przeżycie zobaczyć tak piękne miejsca :)
dewuska 14 grudnia 2015 17:37 Odpowiedz
super relacja! współczuję przeżyć w Nepalu...
pawel-szlaskiewicz 17 lutego 2016 22:18 Odpowiedz
andrews4 napisał:Jedziemy z Sichuan China Int Travel Service (Cichuan CITS) http://www.tibettravel.org i dołączamy do grupy 5 innych osób. Czym się sugerowaliście przy wyborze?
andrews4 18 lutego 2016 09:10 Odpowiedz
korespondowałem z kilkoma agencjami z Chin, Tybetu i Nepalu (mogło być ich z 10). We wrześniu tylko CITS przeprowadził jeden wyjazd do zachodniego Tybetu. Były problemy z permitami.
pawel-szlaskiewicz 22 lutego 2016 00:20 Odpowiedz
andrews4 napisał:korespondowałem z kilkoma agencjami z Chin, Tybetu i Nepalu (mogło być ich z 10). We wrześniu tylko CITS przeprowadził jeden wyjazd do zachodniego Tybetu. Były problemy z permitami.Ile Wam wyszła kwota za permity i wycieczkę z przewodnikiem na 1 osobę? I na ile dni?
tiktak 15 maja 2016 18:48 Odpowiedz
Kotlet trochę odgrzewany, bo relacja nienowa.Ułożyłem z wyjazdu relację wideo:4-LhasaMoże przyda się przy planowaniu wyjazdu. :)