0
TikTak 4 czerwca 2015 08:52
Image

Jedynym elementem łączącym te dwa światy są reguły ruchu drogowego a raczej,
w oczach Europejczyka - ich zupełny brak.
Choć po dłuższej obserwacji, wydaje mi się jednak, ża dadzą się one jakoś i tutaj
skodyfikować.
Opisałbym to tak:
* jedziemy sobie przed siebie i niczym się nie martwimy,
* jeżeli ktoś lub coś nam przeszkadza, to zatrzymujemy się i trąbimy i wcale
się przy tym nie denerwujemy,
* jeżeli ktoś na nas trąbi, to wcale się tym nie przejmujemy, a tym bardziej nie
denerwujemy, tylko jedziemy jak jechaliśmy,
* jeżeli sobie trochę potrąbimy na zapas, to jest fajnie i nie ma co sobie tej
przyjemności żałować
* ponieważ piesi nie trąbią, nie należy zwracać na nich specjalnej uwagi,
no najwyżej w drodze wyjatku.Jak wspomniałem, wraz z pożegnaniem z Nimą skończyły się tybetańskie wygody,
gdzie nas wozili, nocowali i karmili - i o nic nie trzeba było martwić się samemu.
Dlatego teraz parę słów na temat spraw bytowych w Kathmandu.

Nepal jest niedrogi.
Tanie są hotele, taksówki, wstępy, posiłki w restauracjach.
Nie ma też najmniejszego problemu z ich dostępnością a po angielsku
można porozumieć się niemal wszędzie.
Dzięki temu każdy sobie tu bez problemu poradzi a ewentualna wpadka
będzie co najwyżej polegała na tym, że za taksówkę zapłaci się 10 USD,
choć można było tylko 5.

W Kathmandu proponuję zamieszkanie w dzielnicy Thamel.
Thamel wygląda tak:

Image

a czasem tak:

Image

Zamieszkaliśmy w hotelu "Nepalaya", dostepnym przez booking.com.
Za dwuosobowy pokój z DOBRYM śniadaniem chcą tutaj niewiele ponad równowartość 100 PLN.
Do środka wchodzi się z takiej właśnie zatłoczonej uliczki pełnej sklepów, knajpek i wszelkiego rodzaju
ruchu.
Hotel luksusowy nie jest ale czysty, obsługa bardzo uczynna i miła a na dachu ma fajną restaurację.

Image

Kathmandu było kiedyś mekką dzieci-kwiatów i coś z tego zostało do dzisiaj.
Na ulicy często można spotkać podstarzałych hippisów, którzy chyba nie zauważyli, że trochę czasu
od ich młodości już upłynęło.
Kręci się jednak też niemało młodych następców dla kadry z pokolenia Lennona a marihuana w doniczkach
niezmiennie rośnie.

ImageA teraz o zwiedzaniu.
W Dolinie Kathmandu trzeba koniecznie znaleźć czas nie tylko na
samą stolicę ale też na Bhaktapur i Patan.
Formalnie to oddzielne miasta ale tak na dobrą sprawę można popatrzeć
na nie, jak na dzielnice Kathmandu.
Do Bhaktapur taksówka za 10-20 USD dostarczy nas w nieco ponad pół godziny,
do Patan - w kwadrans.
Jeżeli ktoś nie nasycił oczu himalajskimi widokami, powinien też bladym świtem wybrać
się do odleglejszego Nagarkot i popatrzeć o wschodzie na "zapalanie szczytów".
Jest zatem co zrobić z czasem i w moim odczuciu, jeżeli nie spędzimy tu przynajmniej
trzech dni, to szkoda było pieniędzy na samolot.

W Kathmandu z rana dobrze jest wybrać się do Pashupatinath.
To zespół hinduistycznych świątyń bezpośrednio nad rzeką Baghmati, a że dopływa
ona do Gangesu, to też tak jak i Ganges jest święta.
Uczyniło to z Pashupatinath nepalskie Varanasi.

Image
Image

Pełno pielgrzymów, sądząc po strojach, z różnych zakątków kraju.
Niezliczone kramy z hinduskimi dewocjonaliami.

Image
Image
Image

Przede wszystkim uwagę zwracają położone bezpośrednio przy nabrzeżu ghaty, na których odbywają się
kremacje zwłok.
Z jednej strony wejścia - brzydkie i z zardzewiałymi daszkami - ogólnie dostępne.
Po drugiej stronie, w pobliżu mandiru Shiwy - dla co znaczniejszych albo lepiej płacących obywateli.
Widoczny na pierwszym zdjęciu ogień, to właśnie trwający pochówek jakiegoś vip-a, a poniżej
miejsca dla pozostałych:

ImageŻeby nie marnować czasu i pieniędzy, z Pashupatinath trzeba pojechać
prosto do Boudhanath.
Stupa jest odległa tylko o 10 min. jazdy taksówką, na północ od hinduistycznej świątyni.
A Boudhanath pominąć nie można, bo to jakby nieformalne godło Nepalu.

Image

Budowla jest ogromna, wypełnia sobą spory plac okolony kamieniczkami, którego obrzeżami wcale
nie jest tak łatwo przejść, bo buddyjscy wyznawcy, podobnie jak w Tybecie, odprawiają Korę
wokół świątyni.

Image

Podobnie jak przy Pashupatinath także tutaj za dostęp do zabytku cudzoziemcy muszą zapłacić.
Dokładnych cen nie pamiętam, ale w Nepalu szkoda się kosztami wstępów specjalnie przejmować.
Z reguły to opłaty, w przeliczeniu, 10-15 PLN, więc jeśli ktoś zapłacił za samolot, to i te wydatki nie powinny boleć.

Skwapliwie skorzystaliśmy z okoliczności, że Thamel nie jest daleko a taksówki majątku nie kosztują
i na obiad pojechaliśmy do naszego hotelu.
Na popołudnie został Durbar Square.
Do placu jest tylko niewiele ponad kilometr i można śmiało wybrać się tam na piechotę,
zwłaszcza, że ze względu na specyfikę ruchu, taksówką wcale szybciej nie będzie.
A ze względu na rozliczne i cokolwiek głębokie dziury w jezdni - wygodniej i przyjemniej - też nie.
Typowa uliczka miejska prezentuje się jako dość poważne wyzwanie, tak dla kierowców jak
i pieszych:

Image

Wyobraźcie sobie sztachetę od płotu, na której ktoś postanowił wyrzeźbić drzewa.
Na tych drzewach każdy listek - jak żywy.
Wokół drzew spacerują, też wyrzeźbione słonie, latają ptaszki, a nad drewnianą rzeką czyha smok.
Teraz wystarczy tylko pomyśleć o tysiącach takich desek misternie ze sobą splecionych
w rozmaite budowle - i obraz Durbar Square w Kathmandu gotowy.

Image
Image
Image

Tutaj podobno, jeszcze w XVII w. składali ofiary z ludzi.
Nadal to wyjątkowo święte miejsce i dlatego wchodzić tam nie wolno.

Image

Nie wolno też zaglądać niewiernym do wnętrza domu żywej bogini Kumari.
Do wnętrza - nie, ale na dziedziniec - jak najbardziej:

Image
Image

Szwagier, któremu przydarzyło się zwiedzać Kathmandu rok temu, stwierdził, że tutejszy Plac Durbar
w sumie był najmniej ciekawy w porównaniu z pozostałymi miastami doliny.
Zachodziliśmy więc w głowę co też jeszcze można wymyślić i tym bardziej byliśmy ciekawi
jutrzejszego Bhaghtapur.

ImagePisałem o koronkowej pracy budowniczych - w Bhaktapur pobrałem próbki:

Image
Image

Wszystkie budowle są tak zrobione - żadna belka, łata, krokiew czy najzwyklejsza deska
nie może się poskarżyć, że ktoś o niej zapomniał i nie ozdobił jej jak należy.

Bhaktapur jest inny niż starówka w Kathmandu.
Teren zabudowany świątyniami i pałacami zdecydowanie bardziej rozległy.
Całość jest uporządkowana, na bieżąco sprzątana a wjazd dla samochodów
i jednośladów - zabroniony.
Widać rękę gospodarza, który dba o niezwykłe zabytki, tymczasem w Kathmandu można
było odnieść wrażenie, że wszystko zostało pozostawione samemu sobie.

Image
Image
Image

Z Durbar Square wąskimi, dość zadbanymi jak na nepalskie warunki uliczkami, można przejść
do Placu Taumadhi.
W mijanych sklepikach, których są dziesiątki, jeśli nie setki warto pokupić pamiątki.
Są trochę inne niż te na Thamelu.
Ręcznie wyrzeźbione filigranowe repliki drewnianej architektury, jak na swoją urodę
i pracochłonność wytworzenia kosztują bardzo niewiele, w innych miejscach już takich
nie spotkałem.
Za to grające mosiężne miski, we wszelkich możliwych rozmiarach są wszędzie.
Ozdobą Taumadhi jest Nyatapola, w sumie kształtem podobna do innych mandirów ale
wysokością bije konkurencję na głowę.

Image
Image

Ten elegancki pojazd to pamiątka niedawno odbywanej uroczystej procesji.
Niebawem zostanie zdemontowany a części zmagazynowane do następnego roku,
tutaj będzie to 2073.

Image
Image
ImagePo południu - Swayambhunath albo inaczej "Małpia Świątynia" w Kathmandu.

Miejsce również jest nieodległe od Thamelu ale okazuje się, że tylko na mapie.
Droga tam jest baaardzo pod górkę, dziurawa, często bez nawierzchni.
No i na dodatek - wszechobecne bałaganiarstwo.
Tu i ówdzie, gdy ktoś doszedł do wniosku, że samochody jeżdżą za blisko jego chałupy
albo sklepiku, przytaszczył kilka wielkich kamieni, a z daleka taszczyć nie musiał,
i położył na środku drogi i tak już zostało.
Zatem nie tylko nie jest łatwo przejść ale przejechać - też.

Suma sumarum : DO SWAYAMBHUNATH JEDŹCIE TAKSÓWKĄ!

Gdyby jednak ktoś się łudził, że na tym trudności się kończą, to NIC Z TEGO.
Kiedy już wysiądziemy z taxi zobaczymy coś takiego:

Image

To tylko końcóweczka długich, długich, długich i stromych schodów.
Można je jednak pokonać uporem, cierpliwością, a kiedy zadyszka nie
pozwala posuwać się w górę równie żwawo jak co chwilę wyprzedzająca
nas młodzież wcale nie trzeba się dekonspirować z marną kondycją.
Wystarczy udawać, że zatrzymaliśmy się, żeby przyglądać się
harcom małpek, których tutaj rzeczywiście pełno.

Zaliczyliśmy zatem dwie próby:
* próbę drogi
* próbę schodów
a wiadomo, że wstępu do różnych niezwykłych miejsc zawsze bronią PRÓBY TRZY
(por. "Indiana Johns" i tym podobne).

Trzecia próba czekała nas na szczycie.
Kiedy z językami na brodzie pokonywaliśmy już ostatnie schodki, na drodze stanął
zadowolony z siebie młodzieniec i kiwając paluszkiem odwołał nas na bok.
- Ticket, Sir please, You must buy a ticket.
Okienko kasowe przymusowo oferowało karteczki warunkujące wstęp dalej,
z nadrukowanym ładnym obrazkiem świątyni i napisem: 200 NPR, czyli dwieście
rupii nepalskich.
Wysupłałem zatem dwa dolary, bo wszędzie taki zamiennik był akceptowany.
Wszędzie - ale nie tu.
- Only rupias, Sir, WE DO NOT TAKE OTHER CURRENCIES.
Rupie niestety, właśnie mi się skończyły, a wymiana była możliwa na dole ...

Zatem, podobnie jak i w filmach, trzecia próba była najtrudniejsza.
Ale i ją ostatecznie przeszliśmy.

A całkiem już na serio: w sklepach, taksówkach, hotelach bez problemu
zapłacimy dolarami.
Rzadko zdarza się, żeby ktoś próbował stosować nieuczciwy przelicznik.
Jeżeli nawet, to szkoda z tym się zmagać, bo straty z tym związane
nie będą godne uwagi.
Natomiast tam, gdzie administracja państwowa lub lokalna wzięła sprawy
w swoje ręce, czyli np. bilety do zabytków, bywa, że przyjmują wyłącznie
nepalską walutę.

Ze wzgórza świątynnego widok jest na całe miasto, nazwijmy go "rozległy",
bo słowo "wspaniały" trzeba chyba oszczędzić tu na inne miejsca i panoramy.
Na przykład na Swayambunath właśnie.
Świątynia jest jeszcze inna niż wcześniej oglądane i na pewno warta
przejścia trzech prób.

Image
ImageW ostatnim nepalskim dniu miał być Nagarkot a po południu Patan.
Ale co tu ukrywać, lenistwo zapanowało wśród nas, nikomu nie chciało zrywać
się do dnia i pod pretekstem, że niby powietrze mało przejrzyste i Himalaje będzie
kiepsko widać - rano spaliśmy w najlepsze, podczas gdy w Nagarkot słońce
zapalało kolejne szczyty.
Zatem został sam Patan.

Jak zdążyliśmy się już przyzwyczaić, wszystko okazało się być tu ładne i ciekawe.
Pewnie to takie czary związane z miejscem.
W Wenecji zacieki na ścianach i odpadający przy wodzie tynk wygląda fajnie,
a tutaj nawet kwitnące na zielono bajoro ma swój urok.

Image

Starówka lepiej zorganizowana i zadbana niż w Kathmandu, bardziej zaludniona i naturalna
niż w Bhaktapur i ostatecznie tutaj podobało mi się najbardziej.

Image
Image

Właśnie zapłaciliśmy za cappucino w kawiarence przy północnej pierzei rynku, wymienili baterię
w aparacie i z ochotą zabraliśmy się za dalsze zwiedzanie.
Pogoda, mimo nieciekawych prognoz meteo dopisała, nieliczne chmury tylko z lekka przysłaniały słońce.

Do biegu poderwał nas łopot setek skrzydeł.
Razem z chmurą niezliczonej ilości gołębi, sami nie wiedzieć czemu, goniliśmy na oślep.
Basowe dudnienie zdominowało okrzyki ludzi i zwierząt, a falujący chodnik zwalił nas
z nóg.

Sekundy i myśli zaczęły płynąć w zupełnie innym tempie.
Powoli.
- tak, to chyba trzęsienie ziemi,
- siedzimy / leżymy? przy krawędzi placu, no to chyba dobrze, bo
nie ma tu niczego, co mogłoby się zawalić,
- eee tam, to Himalaje, więc pewnie to nic szczególnego, na pewno
od czasu do czasu trochę potrzęsie, postraszy - i tyle.

Dudnienie ustało.
Przerażone ptaki nadal całą gromadą krążyły w powietrzu a przebłyskująco
wesoło słońce zakryła chmura pyłu.
Kilkupiętrowy mandir, przy którym, przed kwadransem, robiliśmy sobie z żoną fotki -
zmienił się w kupę gruzu, a inny stracił dach i widać, lada moment może podzielić los
sąsiada.

Pod gruzami niewątpliwie musieli zostać ludzie.
Ruch dzisiaj był niemały a turyści chyba ze wszystkich zakątków świata
wtykali swoje nosy i aparaty fotograficzne gdzie się tylko dało.

Kanadyjczyk otrzepujący się z pyłu zapytał mnie, czy aby to co widać nie jest
jego sennym koszmarem.
Niestety, nie było.

Kwadrans wcześniej:
Image

i kilka minut po pierwszym wstrząsie:
Image
Kamienny mandir, który jest widoczny na wcześniejszym zdjęciu przetrwał bez większego uszczerbku, tutaj poza kadrem.

Chwilę później pierwszy szok mija.
Nieliczni próbują samodzielnie rozbierać gruzowisko, żeby ratować przysypanych.
Większość sprawia wrażenie jakby uspokojonych - było, przeszło, miałem szczęście,
mnie nic się nie stało.
W stronę placu zaczynają nawet ściągać ciekawscy gapie.

Image

Image

Wygląda na to, że raczej tylko nieliczni przeczuwają, iż problemy dopiero się zaczęły.

Tymczasem trzęsienie ziemi jest jak buldog przyczajony w kącie pokoju - warczy złowrogo
i nie wiadomo, czy na tym poprzestanie, czy rzuci się do ataku.

Warczy - dosłownie.
Co chwilę czuć leciutkie, bardzo delikatne wstrząsy i słychać towarzyszące im pomruki ziemi.

Okolice Durbar Square to wąskie uliczki otoczone wysoką, kilkupiętrową starą zabudową.
Postanawiamy dostać się do najbliższej arterii drogowej - tam powinno być szeroko i - jeżeli iść
środkiem, nic na głowę nie powinno runąć.
Do pokonania jest tylko jedna taka wąska i niebezpieczna w związku z tym ulica.

Idziemy w miarę możliwości jak najszybiej.
Przed mijanym złowrogo wyglądającym wizerunkiem hinduskiego bóstwa palą się
złożone, chyba przed chwilą, ofiary.
Gdy już, już jesteśmy przy końcu ulicy - buldog atakuje.
Image

Biegniemy.
Z tyłu, w oddali osuwa się jakaś ściana, nieco bliżej spada z góry parę cegieł.
Przerażony nastolatek, który wybrał przeciwny kierunek ucieczki, niż my - wpada na Elę.
Zarobiony siniak na policzku, to pierwsze i na szczęście ostatnie obrażenia, jakich doświadczamy.

Po chwili buldog wraca do swojego kąta, a my jesteśmy na otwartej przestrzeni.
Wstrząsy były dwa razy i wszyscy już wiedzą, że trzeba spodziewać się kolejnych.
Dużo ludzi skupiło się na trawniku, na środku ronda, część rozpoczęła marsz środkiem drogi.Kara! Pozdrawiam! :D

Tutaj mamy już pewność, że skala nieszczęścia jest duża.
Nawet nowe, nowocześnie wyglądające budynki często noszą ślady uszkodzeń.

Image

Śladów paniki nie widać.
Dwa strumienie ludzkie środkiem szerokiej ulicy podążają w swoje strony - jeden na północ,
drugi na południe.
Cały nasz dobytek został w hotelu, na Thamelu, więc wybieramy północ, do przejścia jest jakieś
siedem kilometrów.

Nieco zamieszania powstaje na skrzyżowaniach.
Policja i ochotnicy starają się tam zorganizować wolną drogę dla transportu rannych,
robią to trochę nieudolnie, ale i tak dobrze, że są.
Musimy nieco zmodyfikować zaplanowaną drogę - ulica, którą zamierzaliśmy przejść została
zamknięta przez wojsko - stojący przy niej wielopiętrowy budynek został poważnie uszkodzony
i w każdej chwili może runąć.

Mijamy właśnie zielone tereny wokół stadionu.
Zmieniły się one, trochę spontanicznie, trochę za sprawą policji - w miejsca rozśrodkowania
ludności.
Co chwilę ktoś, chcemy, czy nie, próbuje kierować nas w to bezpieczne miejsce.
Musimy zatem sporo się nagimnastykować, żeby nie dać się oderwać od założonego kierunku.

W zasadzie, to nie ma powodu, żeby się gdziekolwiek śpieszyć.
Gdy trafiamy na otwartą jeszcze jakimś cudem ciastkarnię - postanawiamy się najeść.
Wprawdzie dwukrotnie kolejne wstrząsy przerywają posiłek i w panice wybiegamy na
zewnątrz - pomysł z najedzeniem się, to strzał w dziesiątkę.
Następna okazja ku temu była dopiero blisko 24 godziny później, w samolocie.

Po drodze śmiertelnym zagrożeniem okazują się niewinnie wyglądające słupki i murki ogrodzeniowe.
W przeciwieństwie do ścian budynków nie są dociążone stropem i przewracają się z łatwością,
nawet przy niewielkich wstrząsach.

Image

Dwie godziny później wydaje się, że już po wszystkim.
Odważamy zapuścić się w wąskie uliczki Thamelu i docieramy do naszego hotelu.
Pusto.
Popękane ściany, zgubione i porozrzucane w pośpiechu najrozmaitsze przedmioty, recepcja
z kompletem kluczy zostawiona na pastwę losu, rozsypane na podłodze towary z hotelowego
sklepiku.
Po chwili znajdujemy wszystkich w pobliskim podwórku.
Trochę tu więcej miejsca i dzięki temu można się poczuć bezpieczniej.
Jednak wstrząsy znowu powracają.
Choć tym razem nie są już tak silne, za każdym razem, gdy tylko ziemia zadrży ludzie z płaczem i krzykiem skupiają
się na środku placyku, oby jak najdalej od okalających ścian.

Obsługa hotelu troszczy się o nas nawet tutaj.
Przynoszą nam wodę i kilka paczek zdobytych gdzieś herbatników.
O zabraniu bagażu z pokoju mowy jednak być nie może - piąte piętro, popękane ściany
no i nie wiadomo, kiedy znowu zacznie trząść.
Ostatecznie zawieramy z kierownikiem hotelu umowę - jeżeli przez cztery godziny żadne silniejsze wstrząsy
nie pojawią się - możemy wejść na górę i zabrać walizki.

Cztery godziny później zmierzamy w stronę lotniska.
Idąc z Patan zorientowaliśmy się zawczasu które drogi są przejezdne a które nie.
Dzięki temu walizki holujemy niecały kilometr a później za jakąś astronomiczną cenę łapiemy
taksówkę.

Teren wokół lotniska jest już dość ciasno wypełniony ludźmi i ich bagażem.
Będą tu chyba ze dwa tysiące osób a ciągle przybywają nowi.

Niestety, musimy pozostać na zewnątrz, wstępu do środka terminala bronią wojskowi.
Brak jakichkolwiek informacji na temat pracy lotniska.
Próbuję rozmawiać z jednym z żołnierzy, twierdzi, że dzisiaj żadnych lotów już nie będzie,
czego spodziewać się jutro - on nie wie, po czym każe odsunąć się od pilnowanych przez
siebie drzwi.

Tłum przed wejściem do terminala stopniowo zagęszcza się a amosfera robi nieco nerwowa.
Chwilę później podjeżdża kilka drogich limuzyn a uzbrojeni w broń automatyczną żołnierze
torują przejście ich pasażerom.
Gdzie ja to widziałem? Gdzie ja to widziałem?
Aaa, już wiem.
W kinie - "2012"
Po chwili słychać silniki startującego samolotu.

Na dobrą sprawę zupełnie nie ma gdzie się podziać, trawnik, chodniki są zajęte przez
koczujących, niedoszłych pasażerów.
Nagle dokonujemy odkrycia!
Gdzie w obecnej sytuacji powinno być najmniej ludzi? No gdzie?
W hali przylotów!
Znajdujemy ją na drugim końcu długiego budynku terminala, jest niemal pusta.
Anektujemy rząd krzeseł i rozkładamy swój czteroosobowy biwak.

Pomysł ten przychodzi do głowy widać nie tylko nam, bo poczekalnia z czasem
wypełnia się.

Lista powinności linii lotniczych wobec pasażerów jest dość długa,
niestety, na jej końcu, małymi literami pisze, że wszystko diabli biorą
w wypadku klęski żywiołowej lub wojny.
I linie lotnicze skwapliwie z tego wyłączenia skorzystały.

Indigo Air wywiesiło karteczkę, że w przyszłym tygodniu można zgłosić się
po zwrot pieniędzy za bilet.
China Airlines na podobnym świstku poinformowała, że jej loty są odwołane
a dalsze informacje można otrzymać w biurze w ... Pekinie.
Quatar odesłał niedoszłych pasażerów do placówki dyplomatycznej
swojego kraju, nie pamiętam już w jakim mieście.
Jet Airways, który miał nas wieźć nazajutrz rano nie zdobył się nawet na tyle.

Jedynie Ehtiad stawił czoła sytuacji.
Ich przedstawicielka zza zaimprowizowanego przy chodniku biureczka, jak
mogła starała się wspomagać swoich i nie swoich pasażerów.

W hali przylotów mamy zdecydowanie lepsze warunki, niż ludzie
oczekujący na zewnątrz, gdzie nocny chłód daje się trochę we znaki.

Przebywanie pod dachem ma też jednak i ujemne strony.
Co godzinę, dwie ludzie podrywają się z krzeseł, rozesłanych posłań
i z krzykiem wybiegają przed budynek - nawet niewielkie wstrząsy
wywołują trwogę.
Za każdym razem, na szczęście, kończy się tylko na strachu, choć jedna z arabek,
uciekając w klapeczkach na obcasie - skręca nogę.

Tłoku nie ma - sypiący się z sufitu kurz i stopniowo powiększająca rysa pod nogami
na posadzce powodują, że co chwilę ktoś wyprowadza się na trawnik.

My wierzymy w opinię Zbyszka, który na konstrukcjach żelbetowych się zna i twierdzi,
że nasz budynek nie powinien się poskładać.

Przed zamkniętymi drzwiami terminala jeszcze wieczorem ustawiła się niekończąca kolejka.
Potem druga - konkurencyjna a jeszcze później - trzecia i czwarta.
W efekcie ludzie tłoczą się wokół kompletnie zakorkowanego wejścia, dochodzi do kłótni i przepychanek.
Zastanawiamy się, czy też nie powinniśmy ustawić się w takiej "kolejce" ale nie widzimy
jakiegokolwiek sensu takiego działania.

Przeraża mnie jednak perspektywa poranka - nawet gdyby jakimś cudem, jak obiecuje jeden z żołnierzy,
lotnisko ruszyłoby o ósmej a nasz samolot przyleciał, to nie ma najmniejszej szansy przedarcia się
do środka terminala przez szczelnie otaczający go, coraz bardziej nerwowy tłum.

Już około siódmej słychać silniki samolotu, zatem jest nadzieja, że lotnisko rzeczywiście zacznie
pracę.
Pierwszy zabiera pasażerów na pokład pozarozkładowy samolot Air India do Kalkuty,
wygląda to na lot przeniesiony z wczoraj.

Ponieważ wejście do terminala jest zablokowane przez napierający tłum, przedstawiciel linii w asyście
dwóch policjantów czy żołnierzy próbuje wywoływać osoby posiadające odpowiednią rezerwację.
Cały czas głośno woła "Kalkuta, Air India, Kalkuta, Air India ...".
W odpowiedzi co chwilę gdzieś w tłumie podnosi się ręka z biletem.
Tak wyposażoną osobę nawet najbardziej agresywni kolejkowicze przepuszczają.

Wykorzystujemy tą obserwację.
Gdy godzinę później, teoretycznie przynajmniej, powinien zacząć się check-in dla
naszego lotu, wbijamy się w tłum i zaczynamy się drzeć "Delhi, Jet Airways, Delhi, Jet Airways, Delhi Jet Airways ..."
Zawołanie od razu podchwytują inni, którzy też mają bilety od Jet Airways.
Zadziałało.
Powstaje strumień, który wsysa nas do środka.

Samolotu wprawdzie nie ma, ale też obsługa lotniska nie otrzymała żadnych innych specjalnych dyrektyw,
więc działa na podstawie zwykłych zasad: check-in zacząć na trzy godziny przed odlotem.
Dalej zatem wszystko przebiega najnormalniej w świecie, dostajemy karty pokładowe i trafiamy do
poczekalni.

Widać tu, że wstrząsy lotniska też nie oszczędziły - pęknięcia na ścianach a marmurowa posadzka
w niektórych miejscach mocno zdemolowana.
Wszyscy w napięciu czekają na samolot - przyleci po nas czy nie?
W końcu koła Boeinga z dużym napisem "Jet Airways" dotykają lotniska a w poczekalni rozlegają
się brawa.

Gdy dwie godziny później lądujemy w Delhi, dowiadujemy się, że lotnisko w Kathmandu znów nie pracuje.
Kolejne wstrząsy, które wystąpiły wkrótce po naszym wylocie, były tak silne, że mogło nastąpić
uszkodzenie pasa startowego, więc do czasu zbadania jego stanu, żadne starty ani lądowania
nie będą możliwe.Wygląda na to, że po Brytyjczykach został w Indiach nie tylko ruch lewostronny
ale również resztki ich arystokratycznego blichtru.
Vinod, nasz kierowca, za każdym razem, gdy któreś z nas próbuje dotknąć
klamki samochodu wyskakuje zza kierownicy i rzuca się do otwierania drzwi.
Poza tym ma uniform i jest poprawny aż do bólu.

Na szczęście po godzinie trochę wrzuca na luz, chętnie opowiada o sobie,
bardzo też interesuje się tym, jak żyje się u nas.
"Yes, Sir" jednak zostało aż do końca objazdu.

Hotel w Jaipur jak i późniejsze noclegi, okazał się rzeczywiście czterogwiadkowy,
nie tylko z nazwy, więc biuro z którym związaliśmy się mogę szczerze i bez
żadnych "ale" wszystkim polecić.

Image
Image
Image
Image

Zwiedzanie Jaipuru trzeba zacząć rano od Amber Fort.
Przez okalające wzgórza ciągnie się mur obronny, na oko wygląda jak gdyby mógł
konkurować z Murem Chińskim a główne zabudowania fortu też w dolinie położone nie są.
W związku z tym, trzeba się nieco wspiąć.
Można w tym celu użyć osobistych nóg, ale praktycznie wszyscy pokonują
trasę na grzbiecie słonia.
A że słoniom później jest gorąco, zabawa kończy się przed południem.
Spóźnialscy słoni nie zobaczą.

Image

Jaipurski Pałac na Wodzie na zdjęciach wygląda bardzo malowniczo.
W oryginale - też.
Zwiedzania jednak żadnego tu nie ma, ot postój na fotki.

Image

Pałac Miejski odwiedzić warto.
Jest to rozległy kompleks zabudowań, tutejszy maharadża nadal tu mieszka.
Architektura specjalnych wrażeń nam nie przysporzyła, ale ominąć byłoby szkoda.


Dodaj Komentarz

Komentarze (16)

tiktak 6 czerwca 2015 23:51 Odpowiedz
Wszyscy turyści, którzy odwiedzają Lhasę, jak jeden mąż zwiedzająPałac Potala, potem Jokhang, w rejon którego zajrzeliśmy już wczoraj,bez opieki przewodnika.No i nie ma co się dziwić - obydwa miejsca są fascynujące.Budowle wraz ze swoją wyjątkową architekturą i urokiem - to jedno.Drugie, a w zasadzie pierwsze - to pielgrzymi odwiedzający swoje świętości.Postąpiliśmy zgodnie z utartym schematem - i nie żałujemy.Popołudnie trzeba zarezerwować na Klasztor Sera.Klasztor słynie z publicznych debat mnichów a te odbywają się jużraczej po obiedzie i wyglądają trochę jak bijatyka.To dlatego, że prowadzone są nie tylko werbalnie ale i przy użyciuustalonych tradycją gestów.Nima zapewniał, że to faktyczna debata, a klasztorna szkoła, to najwyżejnotowana uczelnia buddyzmu tybetańskiego.Niestety, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że to trochę cepelia.Ale może jednak, na szczęście, to tylko impresja cynika z Europy.Pogoda w Lhasie okazała się nadzwyczaj zmienna.Rano - słonecznie ale chłodno i bez kurtki ani rusz, potem - zdecydowanienic poza krótkim rękawem.Kiedy natomiast, już po odwiedzinach u rozdyskutowanych mnichów, chcemyruszyć w miasto i znaleźć miejsce, gdzie dają coś jadalnego - rozpoczyna sięśnieżyca.Śnieg wali tak gęsto, że zaczynamy obawiać się o nasze plany na najbliższe dni.Od jutra mieliśmy ruszyć przez Tybet autem, trasa praktycznie cały czas przez góry, po drodze kilka wysokich, w okolicy 5000m przełęczy.Jeżeli to wszystko zamarznie i oblodzi się - będziemy mieli kłopot.Mają tu piaskarki?
pbr 7 czerwca 2015 00:32 Odpowiedz
Quote:* taksówki można sobie zamawiać przez Internet, wtedy przyjadą i zabiorą nas skąd będziemy chcieli i dokąd zapragniemy.Chińczykom się to doskonale sprawdza.W naszym wydaniu, zważywszy koszty roamingu komórkowego, przejazd taksówką stałby się droższy niż podróż na biegun,poza tym nie znamy chińskiego w którym był zrobiony portal do zamawiania - więc nie próbowaliśmy.Może ktoś bardziej obyty z Chinami wie jak sobie z tym radzić?Najwygodniej korzystajac z np. Didi Dache (http://en.wikipedia.org/wiki/Didi_Dache) dostepnej np. w chinskim App Store na iOS (rowniez na Androida). W teorii nalezy dodac srodek platnosci, w praktyce natomiast nic nie stoi na przeszkodzie w zaplaceniu kierowcy w gotowce. Obsluga bardzo intuicyjna nawet bez znajomosci chinskiego (choc adred docelowy nalezy wymowic / napisac po chinsku), ale podobno ostatnio pojawiaja sie starania, zeby uniemozliwic taksowkarzom korzystanie z tego typu aplikacji.
zloty 7 czerwca 2015 13:52 Odpowiedz
Z niecierpliwością czekam na dalszy ciąg!Wysyłane z mojego iPad przy użyciu Tapatalk HD
kara 21 czerwca 2015 18:43 Odpowiedz
@TikTakDziękuję i również pozdrawiam. Do tej pory tylko czytałam, podziwiałam zdjęcia i klikając na "Lubię", już czekałam na więcej, więcej, więcej! :-) Bardzo mi się podoba i relacja, i sama wyprawa. Wyrazy uznania dla uczestników za hart ducha (bo: serpentyny, trzy próby i trzęsienie ziemi).Ciekawa jestem, co się Wam przydarzyło w Indiach... :-)
tiktak 22 czerwca 2015 22:28 Odpowiedz
Indie okazały się oazą spokoju i do końca podróży nic nadzwyczajnegojuż się nie działo.No najwyżej ewakuacja hotelu stanowiła pewne urozmaicenie, ale o tym później. :P Planując podróż, początkowo, mieliśmy przylecieć do Delhi, przespać się i - do domu.Potem doszliśmy do wniosku, że Agra jest blisko, więc Taj Mahal nie zobaczyć, to byłby grzech.Gdy zaczęliśmy zgłębiać co jak i za ile, okazało się, że do kompletu trzeba jeszcze odwiedzićJaipur, trzy miasta stanowią tzw. "Złoty Trójkąt".Biur chętnych do organizacji zwiedzania w tym rejonie jest pełno. Po kilku mailach zdecydowałem się na: http://www.glimpsesofindia.comO co tylko nie zapytałem lub poprosiłem, dostawałem odpowiedź "no problem".Chcę w trzy dni objechać trasę którą zwykle robi się w cztery ? - no problem.Chcę wynieść się z hotelu nie przed 14.00 tylko dziesięć godzin później, przed północą ? - no problem.Zawiozą nas w nocy na lotnisko ? - no problem.Cena - to jedyny problem jaki z nimi miałem, ale bynajmniej nie taki całkiem typowy.Za cztery noce w hotelach, ze śniadaniami, indywidualny transport klimatyzowanym autem na trasie Delhi-Jaipur-Agra-Delhi, zwiedzanie z przewodnikami, kierowcę, przejażdżkę na słoniach i riksze w Delhi zażyczyli sobie 145 USD od osoby.Aha, mieli nas jeszcze w tych pieniądzach odebrać z lotniska a na koniec eskapady tam odstawić.Wydawało mi się to podejrzanie tanio ale dla hecy zapytałem ile musiałbym dopłacić, gdyby hotelemiały być czterogwiazdkowe.Cena urosła do 164 USD/os. i trzeba było wpłacić zaliczkę, równowartość 600 PLN za całą czwórkę.Zaryzykowałem, przekazałem pieniądze, ale szczerze mówiąc, nie bardzo wierzyłem, że ktośbędzie na nas na lotnisku czekał.Gdy zatem za barierką dla oczekujących na lotnisku w Delhi zobaczyliśmy Astousha z umówionątabliczką "Mr Thomas" - zdziwienie było podwójne.My dziwiliśmy się, że widzimy Astousha a Astoush dziwił się, że widzi nas, bo nie spodziewał się,że uda się nam wydostać Kathmandu.Po horrorze trzęsienia ziemi kusiło nas trochę, żeby przerwać podróż i wracać do domu.Doszliśmy jednak do wniosku, że gdy zaczniemy zmieniać rezerwacje, czekają nas na pewnododatkowe godziny pokuty w lotniskowych poczekalniach.Zapakowaliśmy się zatem do przeznaczonej dla nas Toyoty Innova.I w drogę do Jaipur.I było wygodnie ...I dobre jedzenie po drodze ...I na koniec dnia PRYSZNIC !!!
kara 27 czerwca 2015 21:41 Odpowiedz
Mam nadzieję, że Pani TikTakowa da się jeszcze kiedyś namówić na - przynajmniej - mierzenie sari. To świetna zabawa i bardzo kobiecy strój. Najbliższe dobrze zaopatrzone sklepy - w Londynie. ;-)Czekam na c.d. i cieszę się, że w Jaipurze nie męczą słoni przez cały dzień.
kara 28 czerwca 2015 15:31 Odpowiedz
"Bal przebierańców" chyba nie prowokuje najlepszych skojarzeń. ;-) Lepiej mogłaby zadziałać "romantyczna kolacja/ impreza urodzinowa w stylu Bollywood".Kluczem do rozwikłania sekretu kłapiących butów są dwa słowa: okobo i koonago. Obie koncepcje rzekomo działają na wyobraźnię japońskich mężczyzn. I wygląda na to, że tylko japońskich.Czekam na korzystny układ gwiazd dla kolejnych odcinków i również pozdrawiam.
tiktak 29 czerwca 2015 22:36 Odpowiedz
We wniosku wizowym o Tybecie ani słowa - tak nam poradziła tybetańska agencja organizująca objazd.Gdy natomiast przekroczymy granicę Chin i do głowy przyjdzie nam wybrać się w stronę Lhasy, tu wspomnianemu przepisowi (polskie biuro i minimalna ilość osób) już nie podlegamy, więcwszystko odbywa się w miarę legalnie.Biuro z którym mieliśmy do czynienia sprawiło się bardzo dobrze.Wszystko co jest potrzebne do rozpoczęcia podróży można otrzymać pocztą elektroniczną.Prawdopodobnie, jak i my, dostaniecie tylko numer rezerwacji biletów.Trzeba je odebrać w kasie osobiście (jedno z okienek jest przeznaczone dla pasażerówanglojęzycznych, jeśli pamiętam chyba nr 16, jest wyraźna informacja).Poproście agencję, żeby wysłali Wam napisany po chińsku dokument w rodzaju:"Nazywam się ...., mam rezerwację na pociąg do Lhasy, proszę o wystawienie biletu ..."Nam się taka kartka przydała.Żeby wsiąść do pociągu a potem w Lhasie przejść kontrolę "graniczną" trzeba miećtybetańskie wizy przy sobie a z przedstawicielem biura kontakt będzie możliwydopiero później.Na szczęście wystarczy ich kolorowa kopia, zatem najprościej poprosić o przesłanie skanówjeszcze przed wyjazdem.Z kim jedziecie? Dołączacie do grupy? :) Tomek
andrews4 29 czerwca 2015 23:13 Odpowiedz
dziękuje za informacje. Jedziemy z Sichuan China Int Travel Service (Cichuan CITS) www.tibettravel.org i dołączamy do grupy 5 innych osób. A pokazanie biletów lotniczych w ambasadzie? Powrót mamy z KTM...
tiktak 30 czerwca 2015 09:43 Odpowiedz
Mieliśmy podobną sytuację, tylko nie KTM a Delhi.Do wizy nie jest konieczna kopia biletu, wystarczy rezerwacja.Nie wiem, czy ostatecznie było to konieczne, ale na jednym z portali lotniczychzrobiłem rezerwację na lot Pekin-Delhi, wydrukowałem ją a później anulowałem.Dzięki temu oszczędziłem może jakiemuś chińskiemu urzędnikowi dywagacji na temat jak ja do tego Delhi dotrę i czy nie przypadkiem przez Tybet.Odniosłem wrażenie, że wiekszą wagę przywiązują oni do weryfikacji czy rzeczywiścienie jesteśmy dziennikarzami, wojskowymi albo politykami.Biura podróży wielokrotnie zaznaczają, że gdy zataimy ten fakt i w związku z tym wycieczka nie dojdzie do skutku - to nie ich wina.A skoro tak, to pewnie takie zdarzenia miewają miejsce.
yourfashion1991 19 listopada 2015 15:10 Odpowiedz
Całkowicie inna kultura, zapewne to niesamowite przeżycie zobaczyć tak piękne miejsca :)
dewuska 14 grudnia 2015 17:37 Odpowiedz
super relacja! współczuję przeżyć w Nepalu...
pawel-szlaskiewicz 17 lutego 2016 22:18 Odpowiedz
andrews4 napisał:Jedziemy z Sichuan China Int Travel Service (Cichuan CITS) http://www.tibettravel.org i dołączamy do grupy 5 innych osób. Czym się sugerowaliście przy wyborze?
andrews4 18 lutego 2016 09:10 Odpowiedz
korespondowałem z kilkoma agencjami z Chin, Tybetu i Nepalu (mogło być ich z 10). We wrześniu tylko CITS przeprowadził jeden wyjazd do zachodniego Tybetu. Były problemy z permitami.
pawel-szlaskiewicz 22 lutego 2016 00:20 Odpowiedz
andrews4 napisał:korespondowałem z kilkoma agencjami z Chin, Tybetu i Nepalu (mogło być ich z 10). We wrześniu tylko CITS przeprowadził jeden wyjazd do zachodniego Tybetu. Były problemy z permitami.Ile Wam wyszła kwota za permity i wycieczkę z przewodnikiem na 1 osobę? I na ile dni?
tiktak 15 maja 2016 18:48 Odpowiedz
Kotlet trochę odgrzewany, bo relacja nienowa.Ułożyłem z wyjazdu relację wideo:4-LhasaMoże przyda się przy planowaniu wyjazdu. :)