Dodaj Komentarz
Komentarze (15)
gadekk
15 lipca 2015 17:42
Odpowiedz
DZIEŃ IIPo cudownej nocy, która trwała dla nas z przerwami od 18 do 6 rano, postanawiamy wracać do Saty, celem zdobycia drugiego z okolicznych jezior. Rano oczywiście poranna toaletka w zimnej rzece, szybkie małe śniadanie, ogólne przepakowanie rzeczy. Oczywiście namiot rozbiliśmy w takim miejscu, gdzie nie dochodziło słońce, więc rano wierzchnia jego warstwa była całkowicie zroszona. W takim stanie namiot zapakowaliśmy do torby, decydując, że czas na jego suszenie przyjdzie później. Wędrujemy brzegiem jeziora, a słońce, mimo wczesnych godzin porannych, daje nam się mocno we znaki. Swoje robią też dociążone plecaki. Po około 1,5 godziny spokojnego marszu, połączonego z robieniem zdjęć, docieramy do punktu, w którym wczoraj zaczynaliśmy wędrówkę. Kątem oka zauważamy, jak miejscowi korzystają z bieżącej wody, płynącej z domowej roboty kranu, który znajduje się obok ich domu. Tu decydujemy się na umycie włosów i lekkie ochłodzenie się.Niestety, nie widzimy możliwości złapania taxi, gdyż jest wczesny ranek, tak więc idziemy te 15km pieszo. Droga lekko schodzi w dół, więc nie jest to może super męczące, ale i tak daje nam się we znaki. W międzyczasie prawie zostaliśmy zaatakowani przez psa (na szczęście jego właściciel się nad nami zlitował), a mniej więcej w połowie drogi, po ok. 5 km, decydujemy się na krótki postój pod mostem. Jest to jedyne zacienione miejsce, do tego przyjemny chłód od bijący od wody. Zregenerowawszy siły, udajemy się w dalszą drogę. Nie jest to trasa super widokowa, do tego zdaje nam się, że jakoś się dłuży. Wreszcie, na horyzoncie dostrzegamy budkę strażnika. Jest to jakiś punkt odniesienia w stosunku do wioski. Tu również decydujemy się na małą przerwę i uzupełnienie płynów. Miejsce jest zacienione, i bogate w pewną pożądaną roślinę, tj. marihuanę. Rośnie sobie dokładnie naprzeciw budki, ciekawe, czy to do użytku własnego strażnika
;) Jesteśmy świadkami, jak jakiś człowiek na motorze próbuje dostać się do parku, gestykulując i mówiąc coś do tej mikrej babuszki. Po wszystkim decydujemy się z nim zapoznać. Okazuje się, że miły jegomość jest protetykiem z Rumunii, i obrał sobie za cel przyjazd do Kazachstanu motorem przez Ukrainę, a powrót przez Turcję. Dogadujemy się po angielsku, wymieniamy jakieś wskazówki co do dalszej trasy. Gość zapada nam w pamięć, gdyż na odchodne pyta: "czy czegoś nie potrzebujecie?/ czegoś wam nie brakuje"? To było bardzo miłe z jego strony.Dzień mija, zostało nam ok. 4 km do wioski. Droga robi się coraz bardziej płaska, ruch samochodowy się zwiększa. Wreszcie, wczesnym popołudniem, docieramy do sklepu, który był naszym punktem docelowym. Uzupełniamy zapasy wody/jedzenia, pytamy o możliwość podwiezienia na jezioro Kaindy. Pani chętnie wykonuje telefony, przyjeżdża miły Pan, i rzuca cenę: 2000 TG za przejazd tam i z powrotem. Decydujemy się bez wahania, gdyż wg przewodnika jezioro oddalone jest od wioski o ok. 17 km. Kazach zabiera nas do siebie do domu tłumacząc, iż musimy zmienić samochód, gdyż jego się nie nadaje (Subaru Forester). Jak się później okaże podczas kurtuazyjnej rozmowy, Pan jest lokalnym sejsmologiem, i posiada w domu całkiem nieźle wyposażone centrum sejsmologiczne. Pyta nas także, czy aby nie chcemy u niego przenocować. Pokazuje nam pokój, łazienkę z prysznicem, toaletkę w domu, kuchnię. W sumie jesteśmy chętni, tak więc czas zapytać o cenę. Rzuca 4000 TG za noc, co niezbyt nam odpowiadało. po krótkim namyśle rzucamy hasło: 2000 TG, na co gospodarz przystaje, tak więc obie strony są zadowolone. Zostawiamy rzeczy w pokoju, przychodzi czas na wyjazd nad jezioro. Okazuje się, że pojedziemy z synem gospodarza, i jego dziećmi, 3-letnim synem i 2-letnią córką. Naszym środkiem lokomocji będzie rozpadający się UAZ 452, lokalny minibus. Auta nie pali się kluczykiem, tylko korbką z przodu, albo poprzez wrzucenie biegu, podczas gdy auto toczy się w dół. Ot, taka ciekawostka. Jedziemy najpierw do wioski, gdzie czekamy pod pewnym domem ok. 20 minut. Po tym czasie przychodzą 4 dziewczęta, ubrane w najlepsze ciuchy, wyposażone w telefony z kijkami do selfie. Chcąc nie chcąc, zostaliśmy sponsorami wycieczki dla młodzieży z wioski nad jezioro.Wreszcie, po obkupieniu się w sklepie w Coca-colę i chipsy, lokalsi pozwalają nam wyruszyć w drogę. Oczywiście szlak nie jest w żaden sposób oznaczony, nie wyobrażam sobie pójścia bez mapy, czy tylko kogoś pytając. Po ok. 4 km pojawia się przeszkoda, a mianowicie: rzeka. Oczywiście pech chciał, że nasz UAZ wysypał się w samym jej środku, podczas jej pokonywania. Usilne próby kierowcy i jego przyjaciela, polegające na kręceniu korbą w wodzie po pas, oczywiście spełzły na niczym. Nam pozostała atrakcja w postaci zwiększającego się poziomu wody w UAZie, ale na nikim nie robiło to wrażenia. Na nasze szczęście, nieopodal znajdowało się domostwo, a tam Nowy Nissan Pathfinder z wyciągarką. Młody Kazach bez chwili zastanowienia nam pomaga. Poznajemy trzeci sposób na odpalenie UAZa, a mianowicie; ciągnięty przez nissana wrzucasz bieg na ssaniu i odpala. Szkoła życia.Jedziemy dalej, zatrzymujemy się przed szlabanem, pora zapłacić kolejny raz za bilet wstępu. Jak ktoś jest bardziej mobilny niż my, to może zaliczyć jezioro za free, jeżeli ma bilet z poprzedniego jeziora. Sprzedawany bilet jest ważny na 24h, my byliśmy ok 2 godzin po czasie. Tak więc 1400 TG do zapłaty. Ruszamy dalej, a tu nagle widzimy znajomą twarz - to nasz kolega z Rumunii podąża przed samochodem. Zgarniamy go do środka, po czym ruszamy dalej. Nasza podróż kończy się na parkingu, ok. 3 km od właściwego jeziora. Kierowca informuje nas, że mamy 3 godziny na dojście i powrót. Ruszamy Razem z Rumunem, po drodze rozmawiając o życiu i podróżach. Droga jest kręta, po dojściu do jurt trzeba skręcić za nimi w lewo. Troszkę stromizn i można podziwiać jezioro Kaindy. Ciekawostka: zdjęcie tego jeziora promowało tanie bilety do Kazachstanu na stronie głównej Fly4free.Jezioro robi wrażenie, ale przecież nikt nie będzie tu siedział godziny. Robimy kilka zdjęć, pijemy wodę z górskiego potoku zasilającego jezioro, cieszymy oko barwą wody, postanawiamy wracać. Napotykamy nasze dziewczyny z wioski, które dopiero docierają nad jezioro. Jak się później okaże, paniom nie było zbyt śpieszno, czekaliśmy przeszło godzinę z kierowcą w umówionym punkcie. Droga do punktu zbiórki mija na rozmowie z zapoznanym motocyklistą, m.in. o tym, że i dla jego motoru problemem było pokonanie rwącej rzeki. Nie dając sobie z tym rady, postanowił zostawić motor w okolicznych krzakach, i dalszą drogę pokonać na piechotę. Ponadto śmiał się, że nie ma przy sobie pieniędzy (w portfelu), gdyż całość chowa w papierośnicy w motorze. Trochę się obawiał, czy je znajdzie wracając, ale już więcej go nie spotkaliśmy. W trakcie rozmowy wyszło na jaw, że rozmawiał z poznaną przez nas - podczas zdobywania wiz - parą rowerzystów na tandemie. Świat jest rzeczywiście mały.Pożyczyliśmy sobie dobrej reszty podróży, zostaliśmy w punkcie zbiórki. Nasz powrót do domu odbył się już bez żadnych komplikacji, byliśmy w kwaterze sejsmologa ok. godziny 19. Kolacja, herbatka, gorący prysznic, chwila na zadumę i nakreślenie planów na kolejne dni - tak wyglądał nasz wieczór. Pech chciał, że w trakcie popołudniowej rozmowy napomknęliśmy naszemu gospodarzowi, że chcemy jechać w stronę Ałmaty następnego dnia. Prosiliśmy go o podwózkę do wioski, a on zrozumiał, że chodzi o podróż do Ałmaty, i że załatwi nam taxi. Wiedzieliśmy, że o 5 rano wyrusza marszrutka, lecz on ciągle swoje, że potrzebujemy taxi. Uświadomiliśmy to sobie ok. 21, ale byliśmy sami w domu. Stwierdziliśmy, że obudzimy się o 4 rano i pójdziemy do wioski. Dzień dał nam się we znaki, zasypiamy ok. 22, z nastawionym na godzinę 3.55 budzikiem.CDN.
gadekk
16 lipca 2015 19:49
Odpowiedz
DZIEŃ IIINoc przebiega aż nazbyt spokojnie. Mamy miękkie łóżka, kołdry z poszewkami, w pokoju jest znośna temperatura. Wszystko co dobre kończy się ok. 4 nad ranem, kiedy wstajemy. Skromne śniadanko, herbata przywieziona jeszcze z Polski, zbieramy się do wyjścia na marszrutę. Biję się z myślami, co zrobić z pieniędzmi za wczorajszą wycieczkę i nocleg - nie zapłaciłem z góry. Niby zostawiam pieniądze w pokoju, ale sumienie mi nie pozwala wyjść jak intruz. No nic, szukamy gospodarza w domu. W końcu w jednej z izb udaje się, budzę go nieśmiało. Mówię, że wychodzimy, chcę zapłacić, i że śpieszymy się na bus do miasta. A on na to, żeby nigdzie nie iść, bo już załatwił na 5 rano taxi do Ałmaty
:roll: każe nam zrobić sobie herbatę i czekać, podczas gdy sam idzie spać dalej. Godzina 5:10, pod domem cisza. Postanawiamy iść do wioski, pogodzeni z faktem, że jedyna marszrutka już odjechała. Nie więcej jak w połowie drogi podjeżdża dosyć nowa Toyota Previa, kierowca pyta, czy to my chcieliśmy do Ałmaty. Odpowiadamy, że nie, że interesuje nas dojazd do Doliny Zamków, w Kanionie Szaryn. Gość kręci głową, po czym stwierdza, że skoro tak, to pojedzie do wioski i zmieni auto. Każe nam czekać, ale ignorujemy jego prośbę, i idziemy dalej. Mijamy mieszkańców wyprowadzających bydło i owce na pola, wieś budzi się do życia. Jest ok. 6 rano. Postanawiamy, że idziemy drogą za wieś, może uda się złapać jakiś autostop. Nie dalej jak za 1 km szok. Po prawej stronie drogi widzimy parę z plecakami, którą okazuje się być poznana wcześniej para z Irlandii. Oczywiście idziemy porozmawiać, jakie mają plany, i co udało się zobaczyć. Okazało się, że stoją tu od 4.45, w oczekiwaniu na marszrutkę. Wczoraj późną nocą dotarli do Saty, przespali się u znajomej pani ze sklepu, a dziś chcą dostać się do Ałmaty. Mówią, że udało się zobaczyć drugie z jezior Kolsay, i że warto było troszkę się zmęczyć. Powiedzieli, że z punktu, z którego my wróciliśmy (odsyłam do pierwszego dnia) jest jeszcze ok. półtorej godziny drogi. Postanawiamy Razem łapać taxi, skoro nasze cele podróży w połowie się pokrywają. Podczas czekania na jakikolwiek przejeżdżający samochód pytamy, gdzie śpią w Ałmaty. Kodujemy w głowie nazwę: "Nomad Guest House". Jak się okaże wieczorem, trafimy tam. Po ok. 45 minutach pierwszy stop: gość jedzie do miejscowości Chilik, tj. ok 150 km od Ałmaty. Dla nas ok, bo po drodze jest szlak prowadzący do Doliny Zamków. Cena za przejazd to 2000 TG, w sumie dużo, ale szkoda marnować dnia. Żegnamy się z Irlandczykami, którzy postanawiają czekać na tańszy transport, już do samego Ałmaty. Okazuje się, że droga, którą w pierwszą stronę przespaliśmy, jest w bardzo złym stanie. Do tego odległości między wioskami właściwie wykluczają pieszą wędrówkę między nimi. Gdyby nie przejeżdżające samochody, dnia by nie starczylo, by przejść dalej. Ok. godziny 9 jesteśmy na miejscu. Można by powiedzieć, że gdyby nie drogowskaz: Charyn Canyon, to w życiu bym nie pomyślał, że coś w okolicy warto zobaczyć.Zaczyna robić się gorąco. Na domiar złego, nasze zapasy na ten moment to 2 litry wody, 1/3 bochenka chleba i paczka kabanosów z Polski, do tego kilka pokruszonych Łakotek. Byłem przekonany, że będą tu jakieś sklepy, zabudowania, cokolwiek. W sumie jesteśmy trochę przerażeni, czy nam wystarczy, ale ruszamy. Prawdę mówiąc, końca drogi nie widać. Po ok. 2 km postanawiamy, że zostawimy namiot w okolicznych zaroślach - zawsze to 3.5 kg mniej do niesienia. Dobrze, że czasami zawieje wiatr, a słońce schowa się za chmurami. Gdy z przeciwka nadjeżdża gość w Toyocie Land Cruiser, postanawiamy go zatrzymać i spytać, czy daleko do Kanionu. Zatrzymany okazuje się być Anglikiem z kamerą. Mówi, że przed nami ok. 10 km wędrówki. Na nasze pytanie, czy warto iść, odpowiada: "Ablosutely". Skoro tak, to idziemy. Dziś wiem, że mogłem go zapytać, czy ma może trochę wody na sprzedaż, albo batoników, zawsze to człowiek czułby się pewniej. Droga przebiega przez step, właściwie nie ma kawałka cienia, cały czas idzie się lekko pod górę, a z każdego następnego wzniesienia nie widać celu. W sumie jesteśmy już bliscy podjęcia decyzji o powrocie, gdy nagle zauważamy w oddali wielką tablicę. Gdy podchodzimy bliżej, widzimy także dom strażnika i wychodek. Według przewodnika, od domku do celu było do przejścia jeszcze ok. 1.5 km, tak więc z werwą ruszyliśmy do przodu. Docieramy do domku strażnika, którym okazuje się być młody Kazach. Oprócz niego jest jeszcze ok. 50 letni kolega na służbie. Oczywiście kasuje nas 2 x 700 TG za wstęp do parku. Totalnie zmęczeni, postanawiamy odpocząć w cieniu rzucanym przez chatkę. Jemy ostatni prowiant z Polski, częstujemy kabanosami strażnika. Chyba jest mu nas szkoda, bo odwdzięcza się pełnym dzbanem chłodnej herbaty z mlekiem. Ręczę, że jeszcze nigdy nic mi tak nie smakowało, jak ta herbatka. Rozmawiamy chwilę o życiu. Strażnik mówi, że zarabia 200$ miesięcznie, a jego praca polega na siedzeniu w tej chatce na pustkowiu przez tydzień, po czym ma tydzień urlopu. Mówi, że nas podziwia, bo w taki upał nikt do niego nie przychodzi piechotą. My siebie też podziwiamy, że tu dotarliśmy, trzeba być rzeczywiście dziwakami.Odpoczywamy ok. pół godziny, po czym decydujemy się na zobaczenie kanionu. Prosimy o możliwość pozostawienia plecaków w chacie, aby ulżyć zmęczonym plecom. Strażnik bez wahania się zgadza, a na próbę wręczenia mu 300 TG odpowiada, że pieniądze mu się nie przydadzą. Droga jest oznaczona. Po ok. 15 minutach spaceru rozpoczyna się właściwy kanion. To był raj dla mojej Żony, która jest z wykształcenia geologiem. Chociaż, prawdę mówiąc, i laik doceni jego walory. Lonely Planet określa to miejsca jako mikro Grand Canyon z USA. Formy skalne robią wrażenie, gdzieniegdzie można się schować w cieniu rzucanym przez skały. Droga prowadzi w dół, wije się ok. 2 km. Byliśmy przekonani, że szlak w końcu skręci w lewo, i nie będziemy musieli wracać tą samą drogą. Cóż, myliliśmy się. Ale w gruncie rzeczy był to miły zawód. Docieramy do tzw. parku rozrywki, który znajduje się przy korycie rzeki Charyn. Znajdują się tu bungalowy, jurty. Właściwie to biegniemy do rzeki, ale jej nurt okazuje się być na tyle wartki, że decydujemy się tylko na zanurzenie do nóg do ud
:) odpoczywamy tak chwilę, po czym podejmujemy decyzję o powrocie. Coś jednak każe nam zwiedzić ten park. W centralnej jego części znajduje się bar, w którym są zimne napoje. Oczy świecą się nam jak małemu dziecku. Jesteś prawie 20 km od najbliższej wioski, w kanionie, pośrodku niczego, a tu bar z 2 lodówkami pełnymi soków i piwa. Istna fatamorgana. Pozwalamy sobie na litrowy soczek, smakuje podobnie najlepiej jak wspomniana herbatka. Nadchodzi czas powrotu. Jest godzina 13, słońce wysoko, na niebie zero chmur. Wracamy tą samą drogą, która jest nieznacznie pochylona w górę. Wracając, mijamy 4 turystów - to miło, że nie jesteśmy tu sami. Gdzieś tam z tyłu głowy kołacze myśl, że przez nami te upiorne 11 km od chaty strażnika. Po ok. godzinie marszu docieramy do chatki. Postanawiamy odpocząć, choćby i godzinę, żeby słońce choć troszkę przestało tak mocno grzać. W międzyczasie pytamy strażnika, czy nie podwiózłby nas do głównej drogi. Opatrzność jednak czuwa nad nami. Gość odpowiada, że drugi strażnik niebawem jedzie do wioski. Przy bramie pojawiają się kolejni turyści, motocykliści. Znowu krótka rozmowa po angielsku, panowie pytają, czy czegoś nie potrzebujemy, są także pod wrażeniem, jak mało mamy rzeczy ze sobą. To są te małe rzeczy w podróży, które najbardziej cieszą, takie bezinteresowne zainteresowanie losem drugiego człowieka na drugim krańcu świata. Wreszcie pakujemy się do poczciwej, białej Łady Nivy, ruszamy w drogę powrotną. Mamy mały problem, gdyż trzeba poprosić o zatrzymanie się i zabranie namiotu. Jest to trochę trudne, gdyż każda kępka wydaje się być podobna, do tego gość jedzie dosyć szybko. Może się także okazać, że ktoś po prostu zobaczył i zabrał nam namiot. Ostatecznie, po raz kolejny mamy szczęście: Żona doskonale zapamiętała miejsce, a strażnik wyraźnie rozbawiony zatrzymał się bez problemu. Mamy namiot, możemy jechać dalej. W trakcie jazdy okaże się, że strażnik opuścił posterunek, gdyż dostał sygnał, że ktoś w okolicy jeździ i poluje na zwierzynę (?). Z tego co zrozumiałem, jest to zabronione, i on dostał przykaz znaleźć, kto jest za to odpowiedzialny. No cóż, trochę robota głupiego, skoro to bezkresny teren, ale co tam. Ostatecznie docieramy do głównej drogi na Ałmaty, wysiadamy. Chcę dać uprzejmemu kierowcy 500 TG za fatygę, ten także krzywi się na pieniądze, mówiąc, że jechał służbowo, i życzy szczęśliwej drogi. Odtąd powinno być już łatwiej. Idziemy z myślą złapania marszrutki do Ałmaty, ale łapiemy każde przejeżdżające auto. Nie przeszliśmy nawet kilometra, gdy trzeci mijany samochód postanawia się zatrzymać. Auto to dosyć nowy, srebrny Volksvagen Jetta, co w naszych głowach rodzi podejrzenia, że będzie drogo. Ale zapytać o cenę nie zaszkodzi. Pytamy, dokąd jedzie, a on na to, że tam, gdzie my chcemy. A jaka cena do Ałmaty? Gość uśmiecha się szeroko i pyta, czy chcę znać cenę w tenge, dolach, czy euro, i lepiej żebym wsiadał. Udziela mi się jego dobry humor, decydujemy się z małżonką, że jedziemy. Pakujemy torby do bagażnika, wsiadamy. Droga w klimatyzowanym sedanie mija nam dosyć przyjemnie. Zatrzymany kierowca okazuje się być mieszkańcem Ałmaty, którego Żona mieszka na Wschodzie kraju. Ni stąd ni zowąd pyta mnie, ile jestem w stanie mu zapłacić za ten przejazd. W sumie zgłupiałem, powiedziałem: 5000 TG. Gość się ucieszył, my w sumie też nie zbiednieliśmy bardzo, tak więc wszystko było ok. Czas umilaliśmy sobie rozmowami o Polsce i Kazachstanie. Nie byłbym sobą, gdybym nie zapytał, co kierowca sądzi o Krymie i Donbasie. Na to on, że to oczywiście wina USA. W ogóle uniósł głos, zaczął opowiadać, że Ukrainą rządzą faszyści/komuniści/naziści, a on ich nie znosi, bo jego dziadek zginął w walkach pod Stalingradem. Już nic więcej nie mówiłem. Na pytanie, czy w Polsce każdy uważa, że "Putin to hui..ło", odpowiadam, że tak nie sądzę, i w ogóle milknę na resztę drogi. Sama trasa jest dosyć monotonna, choć widać, że w niedalekiej przyszłości będzie trasą szybkiego ruchu. Na potęgę asfaltują drogi. W tym miejscu chcę przywołać słowa z pewnej książki, mówiące o tym, by Azję odwiedzać jak najszybciej, bo niebawem zostanie cała wyasfaltowana, i nie będzie radości z podróży dzikimi szlakami. Coś w tym jest.Ok. 17 docieramy do Ałmaty. Prosimy kierowcę o podrzucenie nas w okolice Zielonego Rynku, głównego punktu orientacyjnego w mieście. Ma to swój cel, gdyż hostel, w którym rzekomo mieliśmy spotkać Irlandczyków, miał znajdować się w jego okolicy. W mieście temperatura jeszcze bardziej doskwiera. Jest tłoczno, zaduch daje się we znaki. Nie wiemy, gdzie znajduje się hostel, pytamy okolicznych przechodniów, nikt nie wie. Trafnie odpowiada nam kierowca jednej z taksówek, że co z nas za turyści, skoro nawet nie znamy ulicy naszego hostelu. Mocne. Idziemy w stronę jakiegoś lepszego sklepu, coś nam mówi, że może tam być WiFi, a to byłoby zbawienne. Traf chce, że będąc pod sklepem, znajduje nam sieć o nazwie "Nomads GH", czyli hostel jest niedaleko. Nasze zakłopotanie widzi młoda Kazaszka, która bezbłędnie kieruje nas do celu.Hostel znajduje się na trzecim piętrze. Dysponuje dormami 4,6,8 osobowymi, jak i dwójkami. Wszystko byłoby ok, gdyby nie fakt, że są oddzielne sypialnie dla kobiet i mężczyzn. Żona decyduje, że bierzemy pokój dwuosobowy, polecony nam zresztą przez Irlandczyków. Taka przyjemność to 6500 TG za noc. Koszt łóżka w dormie to 2100 TG. Postanawiamy, że rzeczony hostel będzie naszym domem przez 3 dni. Pokoje są rzeczywiście przestronne, z łazienką wewnątrz. Po zameldowaniu postanawiamy wziąć prysznic i rozłożyć mokry namiot. Dzięki temu, że pokój jest przestronny, udaje się nam to bez trudu. Następnie udajemy się do ogólnie dostępnej kuchni, aby napić się polskiej herbaty. Tak, jesteśmy smakoszami herbaty. Tu spotykamy parę młodych kazaszek, które, jak później się okaże, zaczepiały wszystkich turystów w hostelu. Mi panie przypadły do gustu, żonie mniej. Poczęstowały nas swoją samsą (bułeczka z niby ciasta francuskiego), do tego szynką. Miłe z ich strony. Panie zaproponowały także, że pokażą nam ciekawe sklepy na bazarze. Oczywiście decydujemy się pójść z nimi, to tylko 10 minut spaceru. Dostajemy instrukcję, gdzie kupować samsy, te tureckie chlebki, gdzie robić zakupy ("broń boże w markecie obok hostelu"), gdzie kupić słodycze, gdzie dobre owoce. Panie zabierają nas także na kumyz, czyli sfermentowane mleko. No cóż, nie smakuje zbyt smacznie. Wypiłem może 3 łyki z wielkiego kubka, co nie spodobało się tak sprzedającej, jak i zapraszającym do wypicia koleżankom. Wreszcie wracamy do pokoju, chwilę odpocząć. Przed nami jeszcze zakupy w markecie obok, nic nas nie ucieszy bardziej, niż zimne piwo + sprite. Po zrobieniu zakupów, idziemy do kuchni, a tu niespodzianka: Irlandczycy! Okazało się, że dotarli godzinę przed nami, i że mieli kłopoty. Otóż, żaden bus z Saty jednak nie jechał, stwierdzili więc, że łapią stopa. Udało się im dojechać z kimś do Chilik, a później już wsiedli do marszrutki. Całość wyszła ich 500 TG, więc niewiele mniej od nas, a my zobaczyliśmy kanion
;) wypiliśmy razem piwo, umówiliśmy się, że pojutrze (niedziela) ruszymy razem na Wielkie Jezioro Ałmatyńskie. Sami postanowiliśmy, że następnego dnia (sobota) pojedziemy do Medeu, celem zdobycia stacji narciarskiej Chimbulak. Wracamy do siebie, znowu kąpiel w chłodnej wodzie, czas spać. Troszkę przeszkadza bojler z wodą, który co jakiś czas wydaje dziwne dźwięki, ale jesteśmy tak zmęczeni, że nawet on nie jest w stanie odebrać nam spokojnego snu.CDN.
pawel-t
16 lipca 2015 20:00
Odpowiedz
Kamil, wklej fotki w tekst, bo zrobiles powiesc
:Dthx za spotkanie w autobusie
:)
wntl
16 lipca 2015 22:07
Odpowiedz
fajnie się czyta, ale obok cen w TG (?) fajnie by było w nawiasie napisać cenę w PLN. Bo za Ch8ja nie wiem jakie to kwoty
:D Oficjalny skrót to chyba KZT ?
gadekk
16 lipca 2015 22:22
Odpowiedz
Masz rację, oficjalny skrót to KZT, ale bardziej do mnie przemawia TG, albo gdzieś widziałem taki zapis w Kazachstanie? A co do cen w złotówkach, to mam zamiar podać na samym końcu, w podsumowaniu relacji. (albo w ramach wolnego czasu zrobię edit postów)
kornel
23 lipca 2015 16:54
Odpowiedz
Chłopie! Na wyjazdach robi się zdjęcia miejscowym a nie sobie! A przynajmniej takich zdjęć oczekują forumowicze.
krystoferson112
23 lipca 2015 17:24
Odpowiedz
Kornel, to są jego prywatne zdjęcia i nie pojmuje jak możesz w ogóle takie coś komentować. Każdy robi sobie fotki jakie sobie łaskawie zażyczy. Nie podobają Ci się, ok mają prawo, wierz mi, że forumowicze wolą też czytać interesujące relacje jak ta z Kazachstanu niż takie komentarze jak ten Twój Pozdrawiam.
mackoz
14 sierpnia 2015 23:54
Odpowiedz
Myślałem, że ceny będą jednak niższe :/ Rachunek z restauracji na ponad sto złotych - ceny jak w Warszawie
:D
washington
15 sierpnia 2015 07:39
Odpowiedz
Bo ceny sa nizsze;) za obiad dla dwoch osob ktorego nie bylismy w stanie zjesc (z powodu wielkosci porcji) z napojami (dzbanek herbaty plus zimne napoje) nigdy nie placilismy wiecej niz 20-40zl. Akurat jedzenie jest tanie, transport jak sie nakombinujesz/dobrze negocjujesz tez, tylko hotele drogawe.Taki standard - co pod turystow drogo, normalnie tanio.Wysłane z mojego LG-E460 przy użyciu Tapatalka
gadekk
15 sierpnia 2015 09:21
Odpowiedz
Oczywiście, że jest dużo taniej. Nasza relacja co do jedzenia może być niemiarodajna
:) nie ukrywałem, że poszliśmy do najlepszej/najdroższej restauracji w Ałmaty.
bartek-krzeminski
15 sierpnia 2015 16:38
Odpowiedz
Witam, świetna relacja z wyjazdu. Zastanowiło mnie o co chodziło z tymi dzieciakami podczas check inu ? Z góry dzięki za wytłumaczenie.
:)
krasnal
15 sierpnia 2015 17:03
Odpowiedz
Po prostu się rozchorowały. Dzieciom zdarza się to dosyć często.
lechuczechu
18 maja 2017 08:31
Odpowiedz
Świetna relacja. Piękne widoki. Na dniach zamierzam kupić bilety do Astany. Inny region niż wasz. Czy ten poradnik "lonely planet" jest godny polecenia?
gadekk
18 maja 2017 09:32
Odpowiedz
@lechuczechu przewodniki lonely planet to jest top liga. Ale popatrz na relacje na forum, przewodnik stanie się niepotrzebny
:)
Ok. godziny 14 decydujemy, że wyżej już nie wchodzimy - czasu na zdobycie szczytu nie wystarczy, do miasta dosyć daleko. Większość osób i tak idzie dalej, nawet w trampkach, bez żadnych plecaków. Gdyby tak być w tym miejscu ze 4,5 godzin wcześniej, to może i pokusilibyśmy się o wyjście na 3800m, ale na dziś odpuszczamy.
Droga w dół mija na uważnym pokonywaniu kolejnych kamieni.
Czujemy się jak w Zakopanym, czy w Bieszczadach, mijamy osoby idące pod górę w japonkach. W sumie oddychamy z ulgą, już myśleliśmy, że to tylko polska przypadłość.
Jeszcze kilka fotek w okolicach stacji kolejki, obiecujemy sobie, że kiedyś tu wrócimy.
Pełni obaw idziemy w stronę bramek, ale spokojnie: przejazd do Chimbulak jest darmowy, przynajmniej dziś.
Szybka przesiadka do kolejnego wagoniku, jesteśmy na miejscu.
Tu już nie jest tak kolorowo: zjazd do Medeu (przystanek autobusowy) to koszt 2000TG/osoba. Postanawiamy, że wrócimy na piechotę, a zaoszczędzone w ten sposób pieniądze wydamy na obiad w ekskluzywnej restauracji, tj. jednej z polecanych w Lonely Planet. Oczywiście, można próbować szczęścia i łapać okazję, ale w większości przypadków mija nas nowa Toyota/BMW/Mercedes. Droga daje się we znaki, kolana bolą, ale cieszymy oczy widokami.
Podczas jednej z przerw zapada decyzja, że idziemy do restauracji "Zhety Kazyna", została oceniona najwyżej. Od razu wracają siły do dalszej wędrówki. Docieramy do wspomnianych na początku relacji schodów, nie ma już kramów, za to spotykamy pana z sokołem (?). Ptaszysko jest na łańcuchu, do tego ma opaskę na oczach. Stoi nieruchomo, w sumie to trochę go nam szkoda. Oczywiście foto kończy się prośbą o pieniądze, dziękujemy. Bogatsi we wcześniejsze doświadczenia, ruszamy schodami w dół.
Samo przejście w dół jest męczące, nie mówiąc już o drodze w górę. Gdyby ktoś się decydował tędy wychodzić uprzedzam, że schodów jest.. 845 ;) tak, liczyłem.
W nagrodę gruzińska lemoniada w barze pod kompleksem Medeu, niezłe podsumowanie tego słonecznego dnia. Autobus do Ałmaty już czeka, kupujemy bilet u kierowcy (słynną część rolki do drukarki), jedziemy. Ze zmęczenia/braku orientacji mylimy przystanki, wysiadamy o 4 za wcześnie. Mimo iż jest już późne popołudnie, skwar w mieście jest nie do zniesienia. Przymusowy godzinny spacer ulicą Dostyk zmęczył nas bardziej, niż cała górska wycieczka. Było okropnie duszno, do tego, jak się później okazało, słońce spaliło każdy odsłonięty kawałek ciała.
Wreszcie docieramy do hostelu, wymarzony chłodny prysznic, krótki odpoczynek. W hostelu jest Wifi, sprawdzam, jak daleko jest do restauracji. Okazuje się, że niecały kilometr, lepiej być nie mogło. Ubieramy w miarę wyjściowe ciuchy, idziemy. Po krótkim, 20 minutowym spacerku, jesteśmy u celu. Za drzwiami jesteśmy witani przez babuszkę, która prowadzi nas do stolika. Menu oczywiście po rosyjsku/kazachsku/angielsku. Chcieliśmy spróbować czegoś innego, wybór pada na lagman, czyli tradycyjne danie... uzbeckie ;) ja biorę zestaw z podwójnym sosem, a żona z innym mięsem. Wśród napojów znajdujemy kwas miodowy, decydujemy się.
Na jedzenie czekamy ok. 20 minut, umilamy sobie czas ulotką dla objętych ramadanem, o jakich porach mogą jeść.
Jedzenie jest bardzo smaczne, porcje dosyć obfite.
Za całość płacimy 5500TG, prawie tyle co na noc w pokoju, ale skoro zaoszczędziliśmy na przejazdach, to dlaczego trochę nie poszaleć :) wracamy w stronę hostelu, po drodze idziemy na bazar. Nawiasem mówiąc, uwielbiam azjatyckie bazary, na których można kupić wszystko. Ma to swój specyficzny klimat. Zakupy standard - napoje, jogurty, samsy. Widząc świeże jaja, postanawiamy kupić 10 sztuk, będzie swojska jajecznica na śniadanie. Zakupy kończymy w pobliskim supermarkecie, gdzie kupujemy zimne piwo o nazwie Białe Niefiltrowane (200 TG). Wracamy na pokój, na kolację zupka chińska, polecona przez poznane wcześniej Kazaszki. Zupka jak zupka, makaron i ostre przyprawy. Spotykamy w kuchni Irlandczyków - opowiadamy, jak nam minął dzień. Pod koniec rozmowy mówią nieśmiale, że z wycieczki nad Jezioro Ałmatyńskie rezygnują, gdyż mają w planach pójść na kluby, oczywiście nas również zapraszają. No cóż, każdy na swoje priorytety. W sumie jesteśmy trochę wkurzeni, liczyliśmy, że ktoś ogarnie wycieczkę za nas, a my tylko będziemy płacić i o nic się nie martwić ;)
Idziemy do siebie, podejmujemy decyzję, że jutro dzień wolny - zwiedzanie Ałmaty. Będzie to jakaś forma odpoczynku po ostatnich dniach, ale w miarę aktywna. Chłodna kąpiel, okna otwarte na oścież, a i tak jest gorąco. Na domiar złego bojler z wodą wygrywa swoją melodię, ale po 22 udaje nam się zasnąć.
CDN.DZIEŃ V
Zaczynamy dzień ok. 8. Postanowiliśmy, że wstajemy bez budzika, ale i tak temperatura nie pozwala na zbyt wiele. Oczywiście na dobry początek dnia chłodny prysznic. Jako, że dziś będzie na spokojnie, nigdzie się nie spieszymy. Na śniadanie wspomniana wcześniej jajecznica z Polski, na cebulce i pomidorach :) do tego zamiast pieczywka samsa, a na dobicie dzban herbaty.
Mikro odpoczynek w ogólnie dostępnym pokoju, można obejrzeć kazachską telewizję, położyć się na wygodnych siedzieniach.
Po śniadaniu szybki rzut oka na plan miasta, co warto zobaczyć w okolicy. Tak się dobrze składa, że wszystkie miejsca godne odwiedzin są w centrum. Wychodzimy ok. 9 z hostelu, jest naprawdę gorąco. Spacer przebiega na przejściu z cienia do cienia, do tego co chwila przerwa na uzupełnienie płynów. Troszkę błądzimy, choć wydawałoby się, że rozmieszczenie ulic nie powinno sprawiać kłopotu w nawigacji.
Wędrówkę zaczynamy od przejścia się ulicą Zhibek Zholy, taka Europa w Azji. Drogie i modne sklepy, kawiarenki, itp. Pomimo, że jest niedziela rano, ludzi dosyć mało, gdzieniegdzie tylko rozkładają się kramy z pamiątkami, do tego sprzedający bransoletki naciągacze.
Jeżeli ktoś jest fanem kamieni, można się zaopatrzyć w kilka niezwykłości. Nie zabawiamy tu zbyt długo, udajemy się w stronę Placu Republiki, niejako głównej atrakcji Ałmaty. Po drodze fotka z budynkiem Opery i Baletu. Właściwie znajdujemy się na terenie wielkiego parku, zacienione alejki aż proszą, żeby się po nich przechadzać.
Idziemy dalej, przenosimy się na chwilkę do Paryża :) dosyć solidna kopia wieży Eiffel'a w skali 1:4, stoi niepozornie naprzeciw budynku banku. Mamy słabość do wieży, tam oświadczyłem się swojej żonie.
Czym dalej na południe, tym bardziej widać zarysy gór, czyli jesteśmy blisko. Słońce chowa się za chmurami, robi się dosyc przyjemnie. Droga zmienia się w 3 pasmową arterię, widać, że jest to główny plac w mieście. Idziemy w stronę fontann, znajdujących się przed budynkiem Rady Miasta.
Jak to w sowieckim stylu, wszystko jest zbudowane z rozmachem. Odpoczywamy chwilkę, zaczyna kropić. Chowamy się pod jednym z filarów, oglądamy przemierzających Kazachów. Nie pada dłużej niż 15 minut, robi się trochę bardziej rześko. Po drugiej stronie drogi wznosi się kolumna, Pomnik Niepodległości, na której szczycie znajduje się replika "Złotego Człowieka", symbolu narodowego Kazachstanu (po więcej info odsyłam do Wiki/Google). Na potrzeby relacji dodam tylko, że poniżej znajdują się figurki postaci zasłużonych dla Kazachstanu, nie brakuje tam też prezydenta Nazarbajewa.
Przechodzimy za budynek Rady miejskiej, przed nami kolejny park zieleni.
Pełno młodych ludzi z dziećmi, siedzą na trawie, urządzają pikniki, ogólnie sielska atmosfera. Nasze zainteresowanie budzi kolejny budynek, którym okazuje się być Dom Prezydenta. Nie ma co, prezydent ma gust, do tego jego ego musi mieć odpowiednie otoczenie. Dom, a właściwie pałacyk robi wrażenie, a szczególnie kostka znajdująca się na dziedzińcu.
Robimy kilka zdjęć, wracamy. Po drodze mijamy kilka szklanych budynków, zapewne dzielnica bankowa, czy coś w tym stylu.
W poszukiwaniu toalety udajemy się do dużego centrum handlowego. Oczywiście nie znajdziemy tam sklepów znanych w Europie, to samo tyczy się części z restauracjami. Podobnie jak w Biszkeku, i tu w samym środku galerii znajdziemy lodowisko - miła alternatywa dla spacerów przy 30 stopniach Celsjusza.
Idąc dalej ulicą Furmanova, mijamy budynek narodowego Muzeum. Nie jesteśmy fanatykami takich miejsc, w tym miejscu dodam, że jest to muzeum historii Kazachstanu, historii tego rejonu na przestrzeni lat.
Po drodze zapada decyzja, że z racji kolejnych oszczędności, dziś także późny obiad w Zheti Kazyna. Wczoraj nam smakowało, dlaczego i dziś by nie spróbować czegoś innego.
Mimo wszystko, spacer po mieście był trochę męczący, więc idziemy do hostelu, tu szybka, regeneracyjna kąpiel. Przebrani, udajemy się do restauracji. Żona zamawia Lula kebab po uzbecku, a dla mnie plov, czyli tradycyjne danie z ryżem, z warzywami i baraniną. Do popicia oczywiście kwas miodowy.
Jesteśmy zadowoleni z wyboru, jedzonko świetne, można jedynie się przyczepić do wielkości. Płacimy podobnie jak wczoraj, 5000 TG. Jako, że godzina 17, jest jeszcze chwila czasu na zwiedzanie. Udajemy się w stronę Parku Gorky'ego, centralnego parku miasta.
Idziemy tam także ze względu na aquapark, chcemy zobaczyć, jak kształtują się ceny. Po drodze spotykamy Irlandczyków, wracają z obiadu, polecają pewną knajpkę naprzeciw Bazaru. Potwierdzają swoje słowa, że raczej nici z jutrzejszego wyjścia, że dziś chcą iść na kluby, a mogą nie mieć siły na wyjście.
Robi się już późno, mimo to wiele osób podąża do parku. Wstęp jest zazwyczaj płatny, ale zastajemy otwarte na oścież bramy, więc pewnie wchodzimy. Sam park jest ogromny. Można tu pojeździć na kucyku, postrzelać, ogólnie wielki luna- i dino-park.
Ogólnie rzecz ujmując, miejsce idealne na spędzenie niedzielnego popołudnia z dzieciakami. W samym środku znajduje się jezioro, można pożyczyć rower wodny, odprężyć się.
Tak, jesteśmy maniakami waty cukrowej, i nie odpuszczamy także w Ałmaty. Zwróćcie uwagę na gościa za mną na koparce, w oczekiwaniu na klientów - sen na menela :)
Idziemy do aquaparku, sprawdzić ceny. Wstępny plan był taki, że przychodzimy tu jutro, po powrocie z Jeziora Ałmatyńskiego, i do wieczora zażywamy kąpieli. Ceny jednak skutecznie nas odstraszają: 2500 TG za osobę/dzień. No nic, będziemy musieli jakoś inaczej sobie poradzić. W drodze powrotnej do hotelu zaczepiamy kilku spotkanych taksówkarzy, pytamy o cenę dojazdu nad Jezioro. Padają różne ceny, od 3000 do 7000 TG. Mieliśmy więc jakieś rozeznanie, na jaki wydatek się przygotować, i czy starczy nam pieniędzy na ewentualne souveniry do Polski.
Wstępujemy jeszcze na bazar, celem kupna owoców. Zamarzyła się nam sałatka owocowa. Za kilka sztuk owoców płacimy 1000 TG, młody Kazach chyba wyczuł interes, tak łapczywie wrzucał każdy możliwy owoc do reklamówki.
Jesteśmy w hostelu, pytamy panią recepcjonistkę o taxi do Jeziora. Podczas zameldowania prosiła o zgłoszenie się, gdy będziemy potrzebowali jakiejkolwiek podwózki, gdyż zna bardzo tanie taxi. W międzyczasie idziemy do kuchni, spotykamy Irlandczyków, podpytują nas o kolejkę Medeu/Chimbulak, to już bardziej będzie w ich zasięgu. Przychodzi recepcjonistka, rzuca cenę: 14000 TG (!) Jest to cena w dwie strony, z postojem na fotki. Oczywiście z uśmiechem rezygnujemy z jej "taniego taxi", nawet gdy cena magicznie spada do 9000 TG.
Po trudach dzisiejszego dnia oczywiście czas na lokalne piwko.
Można powiedzieć, że jesteśmy gotowi na jutrzejszą trasę, nogi troszkę odpoczęły, w końcu dzień bez całego dobytku na plecach. W międzyczasie powoli zaczynamy pakowanie - rano poprosimy obsługę o możliwość zostawienia bagaży w jakiejś przechowalni.
Ostatecznie, postanawiamy wyruszyć o poranku. Będziemy łapać taxi, a nasz budżet na wyjazd będzie wynosił 3000 TG.
CDN.DZIEŃ VI
Właściwie to już pożegnanie z Kazachstanem. Budzik dzwoni kilka chwil po 6 rano, z kuchnią żegnamy się dokładnie takim samym śniadankiem, jak wczoraj - jajecznica, samsa, herbata. Udało nam się mniej więcej spakować, recepcjonistka pozwala zostawić rzeczy w pokoju z pralkami. Umawiamy się na odbiór swoich rzeczy ok 16.
Czas wyruszyć na miasto, złapać taxi do jeziora. Dopiero teraz się okaże, jacy to z nas turyści. W tym miejscu chciałbym wspomnieć, iż Ałmaty to miasto absolutnie wyjątkowe pod względem łapania taxi. Ledwo wyciągasz rękę, a już ktoś staje, prywaciarz bądź prawdziwy taksówkarz.
I próba - gość na hasło: Wielkie Jezioro Ałmatyńskie robi wielkie oczy, mówiąc, że pierwsze słyszy, odjeżdża.
II próba - gość nowym Fordem Focusem - mówi, że tam wojsko, strefa graniczna, zła droga, nie pojedzie. Ok, rozumiemy.
III próba - 70-letni dziadek, który za nic w świecie nie chce uwierzyć, że do jeziora da się dojechać samochodem. Ale cóż, zgadza się nas podwieźć. Żeby było zabawniej, przystaje bez żadnych pytań na zaproponowaną przez nas cenę, czyli 2000 TG. Prawdziwa okazja.
Jedziemy, dziadek próbuje coś nam opowiadać, z tego co zrozumiałem, ostatni raz był nad jeziorem w latach 70, i wiązało się to z dość długą pieszą wycieczką. Jeszcze raz go upewniłem, że asfalt został wylany jeszcze wyżej niż jezioro, i że droga jest w porządku, auto osobowe przejedzie.
Droga ciągnie się w stronę gór, biegnie przyjemną alejką. Docieramy do bram parku, oczywiście trzeba kupić bilety. Cena na wszystkie atrakcje w Kazachstanie wydaje się być stała, stajemy się biedniejsi o 1400 TG. Dziadeczek zapytał żołnierza, czy aby na pewno dojedzie nad jezioro, teraz nie powinien już mieć żadnych wątpliwości.
Droga wije się pod górę, gdzieniegdzie mijamy domy, mikro kompleksy turystyczne. Po ok. 10 km widzimy stalową rurę, którą woda z jeziora płynie do miasta. To nieformalny punkt startu, jeżeli ktoś decyduje się iść pieszo. My jedziemy dalej, droga wznosi się coraz wyżej serpentynami. Auto naszego kierowcy to Toyota z późnych lat 90, jazda ogranicza się do zmiany biegu z 1 na 2. Co jakiś czas wyprzedza nas jakaś nowa terenówka. Trzeba przyznać, że droga jest położona malowniczo, a jej zbudowanie musiało pochłonąć wiele czasu i wysiłku.
Wreszcie docieramy do jeziora. Kierowca nie bardzo się orientuje, czy to tutaj chcemy wysiąść, więc proszę, by jechał dalej. Mniej więcej 3 km wyżej docieramy do szlabanu, wychodzi do nas żołnierz, mówi: bez przepustki ani kroku dalej. No cóż, i tak jesteśmy bardzo wysoko. Kierowca chyba zorientował się, że troszkę go wykorzystaliśmy, zażyczył sobie 2200 TG za całość, co i tak było świetną ceną. Oczywiście płacimy i się żegnamy. Od tego miejsca do miasta jest ok. 25km, więc spory kawałek przed nami. Rozmawiamy chwilkę z żołnierzem, ale pozostaje głuchy na nasze prośby, co do zrobienia zdjęcia astronomicznemu obserwatorium, które znajduje się za zakrętem przy jego szlabanie. No cóż, Lonely Planet wspominał, że można to miejsce odwiedzić, ale my obchodzimy się smakiem. Zaczynamy drogę w dół.
Właściwie to można by tu spędzić cały dzień, wpatrując się w majestatyczne szczyty, cieszyć uczy wszechogarniającą ciszą. Dla takich miejsc warto było tu przyjechać. Co chwila strzelamy fotki, cieszymy się przyrodą i pogodą.
Na drodze pojawia się coraz więcej samochodów, młodzi i bogaci przyjeżdżają porobić sobie fotki na vkontakte i facebooka. Nie podchodzimy do samego jeziora, nie chcemy kusić losu, skoro tędy przebiega strefa graniczna. Pomyśleć, że za tymi górami jest Kirgistan.. Marzeniem byłoby przekroczyć granicę na wysokości 3000 m.n.p.m..
Schodzimy dalej.
Widzimy przejeżdżające taksówki i samochody prywatne, ale nie decydujemy się na łapanie stopa - jest za wcześnie, jesteśmy pełni sił. Chcąc oszczędzić trochę na przejściu, postanawiamy iść zaraz obok wspomnianej rury - po drodze mijamy innych turystów, którzy po tej samej rurze szli pod górę.
Nie ukrywam, że dzięki takiemu manewrowi oszczędza się dobre 6,7 km asfaltowej drogi.. Mijamy dzieci, młodzież, starszych - nie wszyscy jednak jadą samochodami. Czasami jest naprawdę stromo, bałbym się iść nad rurą bez żadnego zabezpieczenia.
W najbardziej stromych momentach zamontowano stalową uprząż, pewnie jako pomoc przy zejściu. Oczywiście skwapliwie z tego korzystamy.
Troszkę warszu w dół i jesteśmy w punkcie początkowym, tzn. gdzie pierwszy raz widzi się rurociąg.
Odtąd czeka nas żmudne 10 km do bram parku, a dalej może autobus do miasta. Zbliża się południe, mijają nas rzesze turystów, tak pieszych, jak i zmotoryzowanych. Nie wszyscy jadą nad jezioro - niektórzy palą ogniska/grille przy drodze, wystarczy cień kilku drzew i bliskość rzeki.
Po drodze mijamy instalację z 3 niedźwiedzi, zbliżamy się do zabudowań.
Naprawdę jest mi żal mijanych babuszek, które mają na sprzedaż po 5-10 butelek kumyzu (wspomniane wcześniej sfermentowane mleko). Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby ktoś od nich kupił choć jedną. Po ok. pół godziny kolejna instalacja - pamiętamy ją, bramy parku już blisko.
W tym momencie dzieje się coś niezwykłego - idziemy, a tu nagle zatrzymuje się przy nas samochód, gość pyta, czy nas gdzieś nie podrzucić. Mówimy, że możemy mu dać 200 TG za dojazd do miasta (to tyle, co kosztowałaby marszrutka). Oczywiście zgadza się bez namysłu. Oczywiście, nie może być zbyt różowo - nasza podwózka kończy się na rogatkach miasta, mniej więcej 3 km od Placu Republiki. No nic, wysiadamy, idziemy szukać marszruty do centrum. Słońce dogrzewa, spacer po Ałmaty wczesnym popołudniem to nic przyjemnego. Docieramy do zatoczki autobusowo-trolejbusowej, pytamy przechodniów i kierowców, czy coś jedzie w stronę Zielonego Bazaru. Po ok. 15 minutach w końcu ktoś się lituje i wskazuje autobus nr 2, który jedzie obok Bazaru, a jego celem jest wczoraj odwiedzony Park Gorky'ego.
Wsiadamy. To coś na zdjęciu to automat biletowy - składa się jakoby z dwóch urządzeń - do jednego wrzuca się odliczone 80 TG, a z drugiego drukuje się bilet. Ot, cała filozofia.
Postanawiamy wysiąść trochę wcześniej, przy parku pamięci bohaterów II wojny światowej. Park jak park, alejki, pełno ludzi. Oczywiście pomnik wdzięczności za Armię Czerwoną, wieczny ogień, itp. Całkiem przyjemne miejsce.
Nieopodal znajduje się piękna katedra Zenkova. Wbrew pozorom, została ona w całości zbudowana z drewna, i stanowi drugi największy tego typu budynek na świecie. Warto zobaczyć, w ogóle nie dowierzaliśmy, że jest z drewna.
Idziemy dalej, zmierzamy już w stronę bazaru. Tu robimy ostatnie zakupy. Ze wspomnianego tureckiego sklepu kupujemy samsy. (znajduje się on na ulicy Makataeva, 100m od głównego wejścia na bazar)
Następnie mikro spożywczy sklep, gdzie uzupełniamy zapas napojów i jogurtów (po prawej stronie głównego wejścia na bazar, od strony ulicy Makataeva)
Następnie udajemy się w stronę Centralnego Meczetu. Już wcześniej obok niego przechodziliśmy, gdy zgubiliśmy drogę. Sama budowla wyróżnia się złotymi kopułami, na tle okolicznych zabudowań jest nad wyraz ogromna. Zaglądam do środka, wystrój biedny, jak to w meczetach. Oczywiście żona nie wchodzi, ma nieadekwatne do okoliczności ubranie.