Koniec końców, ku zdziwieniu sączących drinka turystów rozciągniętych na leżakach, wyłaniamy się z morza na „prywatnej” resortowej plaży. Jest dobrze! Wypasiony resort, znaczy się musi być obok droga – w końcu „bogole” nie lubią daleko chodzić
:) Nie mija 5 minut, a my znów stoimy i łapiemy auta. A raczej dziewczyny łapią, panowie fotografują pobliską faunę.
Następny stop okazuje się nad wyraz fortunny, kierowca zawozi nas nad samą plażę (celowo nadkładając drogi). A ta jest po seszelsku cudna. Oto Anse Lazio!
Po wyczerpującej sesji fotograficznej naszych modelek (cały czas mało im zdjęć! A potem nawet zadowolony z swojej roboty fotograf nie może nigdzie ich umieścić) możemy udać się do wody. A w niej, przy skałkach, czekają prawdziwe podwodne cuda.
Z plaży wracamy oczywiście stopem. Na autobus zwyczajnie nie chce nam się czekać
;) (no dobra, rozgryźliście nas, żal nam było 1,5zł na bilet
:P ) Nasz Januszowatość zostaje nagrodzona – w chwili robienia zdjęcia zostajemy (ja z kolegą Januszem) zbombardowani z powietrza przez seszelską faunę, całe szczęście obiektywu nie trzeba było czyścić
;) Do naszego domku docieramy więc niezbyt czyści i niezbyt pachnący, ale za to gotowi na przygody kolejnego dnia!
Porady rezydenta Janusz Travel
Dostępny w internecie rozkład jazdy z 2007 roku (nowszych niestety nie ma) jest wbrew naszym początkowym doświadczeniom w miarę aktualny. Autobus przyjedzie czasem 10 min wcześniej, czasem 5 min później, ale godzina generalnie się zgadza. Do Anse Lazio nie jedzie bezpośrednio na plażę żaden autobus, należy wysiąść w Anse Boudin, i ostatni kilometr przejść pieszo (pokonując po drodze wzgórze, a jak). Piękne rafki i skałki oferujące dużo ryb znajdują się na lewym (południowo-zachodnim) końcu plaży. W Baie Sainte Anne teoretycznie jest kilka take away, praktycznie czynny jest tylko Coco Rouge – porcje kosztują 50-75 rupii, jedzenie jest niestety trochę gorsze niż w Tarosa, najsmaczniej zaś wychodzi fish&chips. Za to z sklepami nie ma problemu, jest większy wybór produktów niż na La Digue, z bogato rozwiniętą sekcją alkoholi (niestety ceny nie zachwycają).„Jestem ciekawskim Januszem, jestem ciekawskim Januszem, półdupki zobaczyć muuszeę.. dotknąć też je chcę!”
Zmęczeni pięknymi seszelskimi plażami? My też! Choć tylko odrobinę. Dlatego drugi dzień na Praslin postanowiliśmy spędzić w nieco bardziej urozmaicony sposób. Na pierwszy ogień poszło światowe dziedzictwo UNESCO rodem z Seszeli czyli rezerwat przyrody Vallee de Mai. Co jest takiego wyjątkowego w tym miejscu że wpisane zostało na listę WHS? Palmy. Ale nie byle jakie palmy, tylko Lodoicje Seszelskie, posiadające długie na 14m liście oraz największe na świecie kokosy (kształtem nieodparcie kojarzące się w pewną tylną częścią ciała). Palmy te występują tylko na dwóch seszelskich wysepkach, zagrożone zaś są wyginięciem. Ot taka ciekawostka. Musiałby mi jednak jeden z tych kokosów upaść na głowę żebyśmy zapłacili 20 euro od osoby za oglądanie owoców przypominających pośladki
;) Tym bardziej że da się je obejrzeć dziko rosnące za darmo. Jedynie część doliny Vallee de Mai objęta jest bowiem płatnym wstępem. Pozostałą część można zwiedzać do woli. My wybraliśmy jej fragment prowadzący do Glacis Noir, gdzie według jednego z francuskich blogów powinna się znajdować wieża pożarowa z której rozciąga się widok na okolicę, zaś po drodze powinniśmy móc zaobserwować różnych przedstawicieli seszelskiej fauny i flory, w tym sławetne Lodoicje. Cóż. Mimo naszych usilnych starań półdupkowatych orzechów nie zobaczyliśmy, niczym w tym kawale: „Widzisz las? Nie, drzewa mi zasłaniają”. Przy samej ścieżce palm nie było, zaś rozciągający się wokół niej las był bardzo gęsty i nie sposób było dojrzeć czy rośnie gdzieś tam charakterystyczna palma. Tzn. po drodze nawet jakieś palmy były - ale kształt zwisających dodatków kojarzył nam się raczej z czymś innym niż 4literami.
Nie tylko kokosów nie znaleźliśmy, nie znaleźliśmy również wieży pożarowej (chyba się spaliła
:P). Za to widok z góry był śliczny.
W drodze powrotnej w pewnym momencie Grażynka wypatrzyła wśród zielonej gęstwiny duże palmy posiadające, ciężko stwierdzić z tej odległości, chyba duże kokosy. Tchnięty nową nadzieją postanowiłem zbadać ten temat i przedarłem się przez krzaki. Rzeczywiście, hen wysoko w górze, pośród gigantycznych liści, wisiały nie mniej wielkie kokosy. Na nic to jednak gdy warunki oświetleniowe nie pozwalają na zrobienie zdjęcia.. Nie będzie fotki na fejsa! I kiedy już zwątpiliśmy, wróciliśmy z szlaku i czekaliśmy na autobus na parkingu niedaleko wejścia do rezerwatu - rozległ się donośny chichot losu. Przecież te chrzanione palmy z ich nie mniej głupimi kokosami rosną na parkingu! (tu formy jeszcze niedojrzałe, bez charakterystycznej pośladkowości)
Po raz kolejny okazało się że niejaki Anglik Ockham miał rację i najprostsze rozwiązania są najlepsze
;) Przed udaniem się na kolejny punkt naszej wycieczki decydujemy się coś zjeść. Najsensowniejszym do tego miejscem wydaje nam się miasteczko Grand Anse. Z kolegą Januszem postanawiamy oszukać nieco nasze panie i mówimy im że do miasteczka jest rzut beretem – mamy bowiem ochotę na spacer, ile można na tych plażach siedzieć
;) Rzut beretem to to nie był, gdy nasz podstęp zostaje odkryty jesteśmy zmuszeni bardzo szybko zamienić spacer na stopa. Jak wiadomo jednak – przez żołądek do serca. Nasze winy zostają wybaczone wraz z pojawieniem się posiłku. I to nie byle jakiego – wprost z jarmarku!
Zupełnym przypadkiem trafiamy bowiem na festyn (z jakiej okazji – nie dowiedzieliśmy się). Można więc się napić piwka i posłuchać muzyki.
Można też wziąć udział w grach hazardowo-zręcznościowych.
My wybieramy jednak golfa
:)
W tym celu stopujemy (planowaliśmy wziąć autobus, jednak stopowanie idzie nam szybciej) do resortu Constance Lemuria. Po drodze widzimy kolejne dzikie żółwie.
Na wejściu do resortu pani z ochrony wyczuwa w nas Janusza (czy to niezbyt pachnące t-shirty nas zdradziły? A może jednak środek lokomocji którym dotarliśmy pod bramę?) i pyta się nas czy mamy pozwolenie na wejście i czy dzwoniliśmy wcześniej zarezerwować przepustkę. Oczywiście nic takiego nie uczyniliśmy, ale tak czy inaczej zostajemy wpuszczeni. Tak pięknych, rozległych i dobrze utrzymanych pól golfowych jeszcze nie widziałem (nie widziałem ich jednak wiele, tzn. żadnego nie widziałem wcześniej
:P).
W górę i w dół, w górę i w dół, nasza grupa powoli wędruje wśród przejeżdżających obok nas melexów i wózków golfowych. Nasz trud zostaje jednak wynagrodzony widokiem kolejnej z pięknych plaż - Anse Georgette.To ona stanowiła bowiem prawdziwy cel naszej wycieczki.
Gdy my radośnie zażywamy kąpieli w morskiej wodzie – obok nas kolejne melexy dowożą wprost na plażę zamawiane przez gości przekąski i drinki. Służy do tego specjalny telefon ustawiony przy wejściu na plażę. „Janie, czy homar którego zamówiłem przed 10 sekundami jest już gotowy? - Ależ oczywiście Jaśnie Panie, już do Jaśnie Pana jedzie, sam szef kuchni osobiście go panu poda”
:lol: Kiedyś tu wrócimy! Może nie jako goście, ale chociaż zatrudnić się do strzyżenia tych pięknych trawników
:P
Tymczasem jednak musimy wrócić do rozrywek na miarę możliwości naszego portfela. Kolejny dzień przyniesie nam dowód na poprawność teorii względności (czasu i przestrzeni) oraz odpowiedź na pytanie „ile godzin można iść 2 km?” a także „czy afrykańskie wina owocowe są równie dobre jak ich nazwa?”
:D A wszystko zaczęło się nad wyraz niewinnie,
Porady rezydenta Janusz Travel Do Vallee de Mai jeżdżą autobusy nr 61 i 63. Palmy z ich sławnymi kokosami rosną tuż przy parkingu, nie musicie nigdzie wchodzić by je obejrzeć. Jeśli macie ochotę pochodzić trochę po naturalnym seszelskim lesie – nie płaćcie 20 euro za wstęp do rezerwatu tylko udajcie się ok 200m od parkingu w kierunku Baie Sainte Anne, po przeciwnej stronie drogi niż rezerwat jest ścieżka do Glacis Noir – wieży pożarowej która nie istnieje, liczy ona teoretycznie 1,4km (choć my przeszliśmy wg gps'u 2km). Nie jest to trasa wyjątkowo zachwycająca ale zawsze coś
;) Do Anse Georgette jeżdżą wszystkie autobusy na wyspie, podwożąc nas pod sam resort Constance Lemuria. Resort ten umożliwia przejście przez swój teren dla nie-gości, teoretycznie pod warunkiem wcześniejszego zapytania o pozwolenie/zarezerwowania przepustki (chyba 20 osób dziennie może takową w teorii uzyskać). W praktyce ludzie pisali że nie było problemu z uzyskaniem pozwolenia z marszu, my to potwierdzamy. Przez teren resortu na plażę idzie się ok 40min co dobrze obrazuje rozległość tamtejszych pól golfowych.„Jestem szczęśliwym Januszem, jestem szczęśliwym Januszem, przez jary oraz przez głuuszeę.. w deszczu przedzieram się!”
Zmęczone dniem wczorajszym (dużą ilością chodzenia) dziewczyny stawiają veto na wszelkiego rodzaju urozmaicenia i żądają plażowania na Lazio. Drogą konsensusu udaje nam się wynegocjować połączenie plażowania z obejrzeniem widoku z najwyższego wzgórza na Praslin o dźwięcznej nazwie Zimbabwe. Nic nie trzeba chodzić (no dosłownie kilkaset metrów) bo autobus wjeżdża prawie na sam szczyt . Potem zaś zejdziemy („droga prowadzi cały czas w dół, nie zmęczycie się nic a nic”) na plażę („i będziecie leżeć tam ile tylko chcecie”). Na takie warunki panie się godzą. Wyruszamy.
Pech towarzyszył nam od samego początku. Choć do tej pory na Seszelach nie padało ani razu (zdarzały się jedynie pochmurne dni) – w trakcie jazdy autobusem zrywa się potężna ulewa. No cóż, nic nie poradzimy, miał być punkt widokowy to będzie punkt widokowy. Po wyjściu z autobusu w strugach deszczu brniemy pod górę. A na górze okazuje się że żadnego punktu widokowego nie ma. Jest co prawda nadajnik telefoniczny z którego byłby świetny widok – jednak jest on solidnie ogrodzony (co nie było by nawet problemem, gdyby nie te wiszące wszędzie kamery..) Tak łatwo się nie poddamy. Jesteśmy wysoko, padać na chwilę przestało, obok zaś widzę wystające z gąszczu krzaków głazy. Widok z nich powinien być dobry, trzeba się tylko „odrobinę” przedrzeć przez zarośla
:D
Czy było warto (przy tej pogodzie) - nie wiem
;)
I na tym mogłyby się w sumie zakończyć nasze kłopoty (i przygody) gdyby nie aplikacja maps.me. Jest ona bardzo przydatna na Seszelach, pokazuje wszelkie, nawet najmniejsze, ścieżki. Nawet te nieistniejące.. Z wzgórza Zimbabwe jakaś mądra i uczynna osoba wytoczyła trasę przez lasy (tak, te piękne lasy widoczne na zdjęciu powyżej) prowadzącą wprost na plażę Lazio. Naszą czujność powinien wzbudzić fakt że trasa ta naniesiona jest na mapę od linijki. Rzadko kiedy trasy trekingowe mają taki przebieg.. Wtedy ten fakt nie wydał nam się jednak istotny. Z góry nie wyglądało to najlepiej, ale trasa liczyła ok 2km. Nawet jakby była ciężka czy zachwaszczona to ile można iść 2km? Okazuje się że kilka godzin
:D Prawda jest bowiem taka że żadnej ścieżki nigdy tam nie było
;)
Ciężko mi oddać słowami ten trud i znój przez który przeszliśmy – trasa była stroma, prawie cały czas padał deszcz, gdy nie szliśmy po śliskich kamieniach to zsuwaliśmy się po mokrej ziemi bądź lądowaliśmy w gęstych krzakach.
Czasami wydawało nam się że idziemy jakąś ścieżką, ale zaraz okazywało się że kończyła się ona nieprzebytą gęstwiną której nie da się ominąć. Trzeba było wracać się pod górę bądź torować sobie drogę przez krzaczory z nadzieją że kiedyś jednak pojawi się jakieś przejaśnienie. Gdy po godzinie czasu docieramy na skalną polankę z punktem widokowym – załamujemy się. Przecież nie przebyliśmy nawet połowy drogi do plaży!
W pewnym momencie, gdy przed wyjątkowo gwałtownym zrywem deszczu chronimy się pod liśćmi palm, kolega Janusz odkrywając w sobie ducha dokumentalisty kręci film i zadaje podchwytliwe pytanie mojej żonie - „Jak Ci się podoba wycieczka?”. Na szczęście żona została dobrze wyuczona jak ma mówić znajomym o naszych przygodach i bez chwili zastanowienia odpowiada „Jestem taka szczęśliwa”. Po upublicznieniu filmu za grę aktorską żona dostałaby niewątpliwie Oskara. Niestety całość filmu psuje szyderczy śmiech operatora kamery
;) Mija kolejna godzina. Powoli wychodzi słońce. Do plaży niby się zbliżyliśmy, ale jak do niej dotrzeć - nie mamy pojęcia. Na prawo krzaki.
Na lewo krzaki.
Wybieramy więc drogę na wprost, przez krzaki. Po kolejnej, trzeciej godzinie – płyną łzy radości! Dotarliśmy! (dokładny czas przejścia 2km: 2 godziny 42 minuty) Panie nagradzają się za swą dzielność leżeniem na plaży, panowie snorklowaniem.
Wszyscy razem zaś chcemy się nagrodzić wspólnie wieczorem alkoholem. Tyle że tego dnia nawet ten punkt programu nie wyszedł nam dobrze – kończą się zapasy rumu. A ceny alkoholi w sklepach są nad wyraz niekorzystne. Z desperacją szukamy trunku z najkorzystniejszą ilością % w stosunku do ceny. Nieprzypadkowo odkrywamy w ten sposób afrykańskie wino owocowe. I muszę powiedzieć – zasada dotycząca polskich dobrych tanich win (że są dobre bo są dobre i tanie) znakomicie sprawdziła się i na Seszelach
:)
Porady rezydenta Janusz Travel Jeśli szukacie Przygody przez duże P – zapomnijcie o Anse Marron na La Digue. Wybierzcie się na trek z Zimbabwe (dojazd autobusem nr 62) na Anse Lazio. Na własną odpowiedzialność
;) Pomijając radość gubienia się wśród krzaków czekają Was też niezapomniane widoki
„Jestem mokrym Januszem, jestem mokrym Januszem, w morzu kąpać się muuszęę, jeśli na plażę chcę!”
Czy wędrówki przez lasy i głusze zniechęciły nas do poszukiwania przygody? Z pewnością. Ale jedynie na lądzie
;) Na ten dzień zaplanowaliśmy bowiem snorkle w jednym z najlepszych do tego miejsc – w morskim parku narodowym przed plażą Anse Petite Cour. Zapytacie się – ale gdzie ta przygoda? Otóż plaża ta jest plażą hotelową, należącą do resortu La Reserve. A resort ten nie jest tak uprzejmy jak inne – nie wpuszcza nikogo poza gośćmi hotelowymi, nawet za opłatą. Oczywiście seszelskie plaże są ustawowo publiczne. Dlatego jasne, kto chce może na nich leżeć – nie może po prostu do nich przejść. „Uczynny” strażnik hotelowy doradza nam wynajęcie łódki celem odbycia wycieczki snorklowej. Niedoczekanie! Nie poznał jeszcze polskich Januszy
:)
Oto resort jak z bajki – hotel La Reserve:
Obrazek taki nie byłby nie na miejscu na Malediwach, Bora Bora czy innych Seszeelach. A oto piękna krystaliczna woda kryjąca bogactwo raf i ryb:
Aż ma człowiek ochotę posnorklować! A oto Janusze:
Może element nieco nie pasujący do okolicznego krajobrazu ale na pewno dostarczający wrażeń wypoczywającym na leżakach resortowiczom
;) Przy czym z każdej sytuacji można jeszcze wyciągnąć dodatkowe korzyści – np. znaleźć w wodzie kilka rupii
;)
Samo miejsce do snorkli jest świetne, choć chyba nie na tyle że bym tworzył park narodowy. Ale na pewno jest na co pod wodą popatrzeć.
Jako że byliśmy zmęczeni dniem wczorajszym – tym razem nie szukaliśmy więcej wrażeń. Po nasyceniu oczu świetnymi widokami grzecznie wróciliśmy tą samą drogą.
I tym samym zakończyliśmy pewien etap podróży. Czas było pożegnać się z Praslin. Przed nami została ostatnia część wycieczki – pobyt na największej z seszelskich wysp, Mahe.
Czy Mahe okaże się równie cudowne co dwie poprzednie wyspy?
Porady rezydenta Janusz Travel Jeśli chcecie dostać się na Anse Petite Cour musicie pójść drogą asfaltową nieco dalej za La Reserve („dalej” jadąc od strony przystani promowej). Droga ta wznosi się nieco ponad poziom morza, jednak po kilkuset metrach można przeskoczyć przez barierkę i nieco stromym zejściem dotrzeć do wody (pośród śmieci :/ niestety ktoś urządził sobie tu dzikie wysypisko). Ostatni etap jest już łatwiejszy – musicie pójść wzdłuż brzegu wodą (maksymalnie sięgającą do brody) aż na plażę. Osoby spragnione widoków mogą spróbować iść górą, przez skały, nie jest to jednak łatwa trasa.„Jestem leniwym Januszem, jestem leniwym Januszem, w basenie posiedzieć muuszęę.. bo wreszcie mam wi-fi!”
Mahe. Na pierwszy rzut oka wyspa cywilizowana, zmotoryzowana i zurbanizowana. Na drugi – ciężko powiedzieć. Drugiego spojrzenia bowiem nie było gdyż dopadły nas uroki cywilizacji
;) Po spędzeniu ponad tygodnia bez internetu wynajęliśmy w końcu domek posiadający wifi. A jak wiadomo – czy się siedzi czy w basenie leży – moderować forum się należy
:)
Nasz nowy domek miał nie tylko wifi ale również i basen w ogródku. Niczym więc prawdziwe Janusze stwierdziliśmy że zamiast iść kąpać się w tej brzydkiej i słonej wodzie – wymoczymy się porządnie w swojskim basenie. Panie wyciągnęły się więc na leżakach, nadrabiając zaległości w łapaniu brązu, a panowie wyciągnęli się w basenie, nadrabiając zaległości w Fly4free. I tak minęły nam 3 dni..
Nie no, co Wy, musielibyśmy zwariować
;) Leżenie plackiem dobre jest maksymalnie na pół dnia, już popołudniu musieliśmy udać się na plażę. Na nasz cel wybraliśmy Anse Intendance, która na Mahe cieszy się mianem najładniejszej z plaż. W mojej opinii miano to przyznane jest jej najprawdopodobniej przez wielbicieli szerokich piaszczystych plaż, odpowiednich dla rodzin z dziećmi, plaż stworzonych do zabawy w morskich falach.
Nie nasza bajka. My wolimy małe zatoczki z krystalicznie czystą wodą i fantazyjnymi skałami
:) Wszystkiego jednak mieć się nie da, zadowoliliśmy się więc jej zachodnim położeniem i w ciszy przerywanej jedynie przez budzące się ze snu flying foxy obserwowaliśmy zachód słońca.
Wieczorem jednak trzeba było w pełni wykorzystać potencjał imprezowy naszego nowego miejsca noclegowego. O tym co się działo w i przy basenie taktownie nie napiszę
;) ale skwituje to jedną radą dla potomnych – „Piłeś? Nie snorkluj”
:P
Jak widać na powyższym zdjęciu o snorklowaniu myślimy nawet po zmroku, nic więc dziwnego że kolejny dzień zaplanowaliśmy tak by odwiedzić najlepsze miejsca snorklowe na Mahe. Na pierwszy ogień poszła więc plaża Anse Royale.
Tuż obok niej znajduje się Mouse Island, która reklamowana w internecie była jako super miejsce do obserwacji podwodnego świata.
Dementuję. Nic tam, poza silnym prądem znoszącym na południe, nie ma. No trudno, internet oszukał nas nie pierwszy i nie ostatni raz. Nic nie było również w miasteczku Victoria, będącym stolicą Seszeli. Nic poza korkami
:P Jakkolwiek dobrze by się system transportu publicznego nie sprawdzał na małej wysepce Praslin – na dużej Mahe jest on po prostu niewydolny. Wszystkie połączenia przebiegają z lub do Victorii, przemieszczanie się po wyspie zajmuje więc mnóstwo czasu. Dotarcie do Port Launay autobusem z Anse Royale zajęło nam pół dnia. Jechaliśmy tam jednak w bardzo konkretnym celu, nie mogę też powiedzieć że nie było warto. Przy resorcie Ephelia znajduje się bowiem nie tylko jedna z ładniejszych plaż, Spiaggia di Port Launay, ale również morski park narodowy - Baie Ternay Marine Park. O pięknie tamtejszej plaży będzie ciężko mi cokolwiek powiedzieć, gdyż po raz drugi podczas naszego seszelskiego pobytu pogoda postanowiła się porządnie zbuntować..
Ale za to o tamtejszym podwodnym świecie mogę pisać dużo i w samych superlatywach
:) Korale miękkie, korale twarde, a ryb tyle że jakby pływało się w zupie. Widoczność co prawda z powodu opadów była dość ograniczona, ale pomimo tego widoki były cudowne
:)
A mi się podoba. Bez względu na sposób relacjonowania jaki wymyślił @Washington jest i n a c z e j
:) I kibicuję Januszowi i Grażynie
:). I czekam na to, co będzie dalej.A dzisiaj życzę Wesołych Świąt. Wszystkim
:).
Janusz i sery pleśniowe, Captain Morgan i wtyczka-przejściówka? Ściema! Chyba, że przynajmniej wino było z kartonu, a do takeaway "zakombinowaliście" zestaw sztućców "plastykowych" na cały pobyt i dla wszystkich kuzynek obu Grażynek!
;-)PS I jeszcze ta "rozkładówka" nie w Speedo czy Borewiczach... No i "kety" brak!
:D
Wszystko fajnie, ale wbijanie się za darmoszkę na plażę to wg mnie przesada. A jak już weszliście tam za darmoszkę, to trzeba było wracać tak jak wchodziliście, a nie utwardzoną ścieżką i podziwiać żółwie, które są tam utrzymywane głównie z biletów.Ale pewnie się czepiam
:)Obok Tarosy jest też Chińczyk, gdzie są duże, dobre porcje za 50 rupii. Mogę szczerze polecić.
@Washington jest niekwestionowanym mistrzem oszczędnego podróżowania. Nawet miejscowi często nie mają pojęcia, że można taniej
:-)Tutaj specjalnie zaznaczył, że będą "Januszowe" przeginki bo portfel nie zdzierży za wielu szeselonizmów.Także wbijanie się w darmoszkę przez Janusza uchodzi moim zdaniem, wszak przed i po Januszu przejdzie tą utwardzoną ścieżką tysiące "normalnych" posiadaczy portfeli i będzie ok.
Nie no, mówiłem że trochę się czepiam - nas też trochę kusiła ta opcja. Ale jak sobie kupiliśmy 2 butelki rumu na zachód słońca, to stwierdziliśmy, że to byłoby dopiero Januszowanie, jakbyśmy wbili bokiem
:D@Washington, a czy na Anse Severe oprócz rybek (bo te widzę na fotkach), widzieliście może żółwie morskie? Bo my snurkowaliśmy na La Digue tylko na Anse Source d'argent i na Anse Banane. Na obu mieliśmy lekkiego farcika w postaci kilku żółwi i płaszczek (pisk dziewczyn jakby się topiły), ale nam w gousthousie właścicielka też doradzała Anse Severe. Odpuściliśmy, bo akurat jak się tam wybraliśmy to nie było pogody, no i pytanie czy nie zdążyłeś uchwycić, czy po prostu akurat nie trafiliście (wiem, że to może być przypadek).
Januszowe to jest pobieranie absurdalnej opłaty za dojście do plaży przez hotel. Myślę, że te żółwie jednak nie przejedzą całej kasy opłaconej przez turystów. Zaprezentowana opcja jest bardzo nowatorska
;) . Ciekawe jak to wygląda gdy jest przypływ. Czekam na dalszy ciąg relacji.
Popieram.Niestety tak wyglądają dzisiaj często atrakcje turystyczne - oczekujesz egzotycznych wrażeń a tu co krok zbiórka kasy na szczytne cele.Pamiętam, że gdzieś w Tajlandii mieliśmy z córką oglądać małpki. Na miejscu małpek nie było, tylko ich imiona oraz niezwykle wygadany pan, opowiadający o żałosnym losie tych zwierząt i nakłaniający do "adopcji", czyli regularnych, miesięcznych wpłat na jego konto.Może się odechcieć takich wrażeń. Z turystów robi się barany, szczekając na nich i pilnując, by trzymali się utartej ścieżki.@Washington potrafi ich pięknie olać i brawa mu za to, że opisuje tu jak to robi.
Eh, dla jednych za mało Januszowy, dla drugich za bardzo, i jak tu dogodzić wszystkim?
:DZ jednej strony @elwirka bagaż rejestrowany mieliśmy (12kg plecak na dwie osoby) - a co! w końcu raz w życiu ma się podróż poślubną (no w naszym wypadku dwa ale cii -> miesiac-miodowy-w-kazachstanie-i-kirgistanie,215,77956 ) Z drugiej strony @Kara do afrykańskich win owocowych też dojdziemy w tej relacji, jak przystało na porządnych Januszy - zapas alkoholu w postaci rumu skończył nam się 4 lub 5 dnia
;)Jeśli chodzi o plażę Source d'argent - tak jak napisałem wszystkie plaże na Seszelach są darmowe. Dlatego też właściciele resortu L'Union oficjalnie pobierają opłatę za wstęp na plantację wanilii i za zobaczenie żółwi. Choć plantacji w drodze powrotnej nie oglądaliśmy, gdy dziewczyny zobaczyły żółwie - nie było opcji żeby nie podejść. @Meduzy Czułem się z tego powodu (że oglądam żółwie a nie zapłaciłem) źle.. przez kilkanaście godzin
;) - do czasu aż nie zobaczyłem żółwia następnego dni w czyimś ogródku, tuż przy drodze. Nikt za wstęp do ogródka opłat nie pobierał, żółw nie był też zamknięty w żadnym ogrodzeniu, można było sobie usiąść obok niego, zrobić zdjęcie. I nie był to ostatni dziki żółw którego spotkaliśmy. Nie miejcie więc żadnych wyrzutów sumienia i wbijajcie morzem - pobieranie opłaty za na siłę dorobione atrakcje jest zwykłym złodziejstwem.Co do snorkli - żółwi morskich tym razem nie widzieliśmy (te zobaczyliśmy dopiero na Praslin; jednak podobno zdarzają się na Severe), za to kolega widział rekinka (chyba sporego black tipa), były płaszczki, ośmiorniczka. Korale są po prostu ok, ale ryb jest istne zatrzęsienie
:) Rowery zaś wypożyczaliśmy mniej więcej tu: -4.349476, 55.829807Wszystkim dziękuję za miłe słowa, postaram się już wkrótce opisać kolejne przygody Januszy
:)
Hiper! Tylko mam problem, padło strona druga a nie da się przerwać czytania!
http://spolecznosc.fly4free.pl/blog/1651/biuro-podrozy-janusz-travel-serdecznie-zaprasza-na-seszele/?page=2
Szczerze? Wyprawa świetna, ale relacja żenująca! Poza tym ciekawe, czy macie zgodę Policjanta, którego zdjęcie wykorzystaliście do oklejenia własnych fotek, na publiczne wykorzystanie wizerunku? Jeśli nie, to proszę o usunięcie tych zdjęć. Panie adminie, wiem, że jesteś super i hiper w tanim podróżowaniu, ale warto mieć szacunek dla innych.
Cóż, osobiście jako autor relacji uważam że memy rządzą się swoimi prawami, nie każdego jednak muszą bawić (choć nie ma w nich z drugiej strony nic zabawnego jeśli głębiej zastanowić się nad tym zjawiskiem, polecam książkę Jacka Dukaja "Czarne Oceany") i jako moderator jednak zgadzam się z wnioskiem, dokonałem więc automoderacji
washingtonCóż, osobiście jako autor relacji uważam że memy rządzą się swoimi prawami, nie każdego jednak muszą bawić (choć nie ma w nich z drugiej strony nic zabawnego jeśli głębiej zastanowić się nad tym zjawiskiem, polecam książkę Jacka Dukaja "Czarne Oceany") i jako moderator jednak zgadzam się z wnioskiem, dokonałem więc automoderacji
Dziękuję. Memy memami, ale wszystko jest ok kiedy to dotyczy osób publicznych, znanych z mediów. Ten policjant był dzielnicowym gdzieś w Polsce i jakiś idiota bez jego zgody wykorzystał jego wizerunek. To była głośna sprawa, bo ten dzielnicowy miał jakieś załamanie przez to. W każdym razie dziękuję za moderację.
Dziękuję. Memy memami, ale wszystko jest ok kiedy to dotyczy osób publicznych, znanych z mediów. Ten policjant był dzielnicowym gdzieś w Polsce i jakiś idiota bez jego zgody wykorzystał jego wizerunek. To była głośna sprawa, bo ten dzielnicowy miał jakieś załamanie przez to. W każdym razie dziękuję za moderację.
Relacja ciekawa i obfitująca w przydatne szczegóły-porady.Pytanie odnośnie rowerów na Seszelach: czy w trakcie wycieczki można je bezpiecznie zostawić rzucone gdzieś w lesie i iść na parę godzin na plażę nie narażając się na koszty odkupu skradzionych rowerów, czy też stosuje się tam rowerowo-złodziejską prewencję tj. łańcuchy, wiązania itp. utrudniacze?
Do roweru standardowo otrzymuje się zapięcie. Kradzież raczej nie grozi, ale po co kusić los? Ciężko może być tylko ze znalezieniem miejsca do przypięcia. My rowery przypinaliśmy do siebie nawzajem - 4 sztuki złączone razem stanowiłyby pewnego rodzaju wyzwanie dla potencjalnego złodzieja
Raphael napisał:Pytanie odnośnie rowerów na Seszelach: czy w trakcie wycieczki można je bezpiecznie zostawić rzucone gdzieś w lesie i iść na parę godzin na plażę nie narażając się na koszty odkupu skradzionych rowerów, czy też stosuje się tam rowerowo-złodziejską prewencję tj. łańcuchy, wiązania itp. utrudniacze?My rowery rzucaliśmy przy plażach nieprzypięte, ewentualnie gdzie dało się oprzeć o drzewa i nie zaginęły
Zazdroszczę Ci tych dziewczyn! Moja kobieta protestuje i strajkuje na płaskich dystansach powyżej 500m...A Ty przeprowadzasz je przez niewyobrażalne piekło, mamiąc marchewką w postaci plaży i to działa...Szacunek dla obu stron
;-)
Aż mi się przypomniała "Power of Love" Jennifer Rush po przeczytanku dwóch poprzednich wpisów.
:-)Wzmianka o afrykańskim winie owocowym taka grzeczna... Zupełnie niejanuszowa... Ale rozumiem - internet nie zapomina i kiedyś dzieci czy wnuki mogły by mieć "haka".
:-D
jobi napisał:Zazdroszczę Ci tych dziewczyn! Moja kobieta protestuje i strajkuje na płaskich dystansach powyżej 500m...A Ty przeprowadzasz je przez niewyobrażalne piekło, mamiąc marchewką w postaci plaży i to działa...Szacunek dla obu stron
;-)Dołączam się do gratulacji
:) Z ciekawości mieliście @Washington z kolegą jakieś problemy że najpierw obiecaliście spacerek na plażę a potem okazało się że to przedzieranie przez las? Bo ja bym miał
:D
O, nareszcie jakieś piękne panie na tle ładnych plaż.
:D Podoba mi się ten nowy sposób narracji i poczucie humoru.Ale...Czy mi się wydaje, ale chyba pierwszy raz wyczuwam jakąś taką nostalgię w tej relacji. Taka mała zazdrość przewija się tam w tle.Czyżby po raz pierwszy Janusze pozazdrościli Helmutom tych drinków na meleksie, pól golfowych i przede wszystkim, łatwego dojścia na plażę.Ja wiem, że teraz piękni, młodzi i spragnieni przygód, nie straszne brodzenie w wodzie po pachy i przedzieranie się przez krzaczory. Ale może czasem lapiej odpuścić, poczekać, poplanować.Może to jest tak, że w luxury places nie powinno się jednak jeździć z biurem podróży Janusz Travel?To tylko takie moje subiektywne odczucia.
Japonka przecież jak chcesz się poczuć gorzej to i tak się poczujesz. Nie trzeba jechać na Seszele. W każdej lokalizacji jest bardziej luksusowy hotel, ośrodek, nawet w takim Zakopcu Czy Sopocie, co nie znaczy że wszyscy pozostali nie powinni tam przyjeżdżać, bo śpią na kwaterze u pani Zosi. Podróżować należy w każdym wieku. Założę się że za 10 lat relacje Janusza będą z dużo ciekawszych miejsc i hoteli, co nie znaczy że do tego czasu nie powinien jeździć nigdzie.
;)
Też właśnie wróciłam z Seszeli i zastanawiam się, czy nie chroniliśmy się przed deszczem pod tym samym bananowcem?? Wędrowałam bardzo podobnymi trasami i korzystałam z autobusów. Ja nie poskąpiłam 20 Euro na bilet wstępu do Vallée de Mai i spędziłam tam prawie trzy godziny obserwując ptaki, zielone gekony i robiąc niezliczoną liczbę zdjęć. Pierwsza godzina wędrówki z miejscową przewodniczką - w cenie biletu. Największą atrakcją Parku jest oczywiście coco de mer, ale monstrualnych "nasionek" palmy w kształcie półdupków, czy jak chcą inni, damskich bioder nie da się zobaczyć na palmie, bo "nasionko" ukryte jest w owocu. I to dorodne owoce widzisz zadzierając głowę do góry. Dopiero jak pozbawi się owoc zielonej okrywy można zobaczyć podwójne nasiono coco de mer. Wiem, że w pobliżu Anse Consolation znajduje się drugi, mniejszy Park Narodowy (Fort Ferdinand ??), z dużo tańszym wstępem. Jednak dojazd lokalnymi autobusami okazał się trudny (mało połączeń) i odpuściliśmy to miejsce.
Dziękuję za żywy odzew, to fajnie motywuje do dalszego pisania
;)Oczywiście żona co jakiś czas odgraża się że nigdy więcej ze mną nie pojedzie ( i czasem padają nieprzychylne słowa o spaniu na lotniskach czy przedzieraniu się przez krzaki) ale sumarycznie zawsze dobrze wspomina nasze podróże
:) (prawdopodobnie to nie przypadek że poznaliśmy się w Turcji stopując po całym kraju i śpiąc w namiocie/jaskini/u przypadkowo poznanych osób itd). Nasi znajomi Janusze żartują sobie że "udała mi się żona" z czym się kompletnie zgodzę (a to że jako osoba najbardziej wprawna w sztuce kulinarnej gotowała nam obiady na Seszelach na pewno nie ma nic wspólnego z tym że tak mówili
:lol: )@klapio problemy mieliśmy takie że do końca wycieczki nasze słowa były cały czas kontestowane i przyjmowane z dużą dozą sceptycyzmu
:D mimo że słowa na "t" nie używaliśmy (mówiliśmy raczej o "krótkim spacerze na plażę" co i tak spotykało się z nieufnością
;) )@Japonka76 Czy w relacji jest obecna jakaś zazdrość? Może odrobinę. Jasne że woleli byśmy być wożeni na plażę wózkiem golfowym niż maszerować 40min przez pola golfowe (gdzie po drodze i tak nie ma zbytnio co zobaczyć), skłamał bym mówiąc inaczej. Jasne że woleli byśmy zamówić wykwintny posiłek wprost na plażę zamiast gotować sobie samemu obiady (część kulinarna naszych podróży chyba najbardziej nam doskwiera). Ale czy zmienił bym atrakcje? W życiu! Przedzieranie się przez krzaki i brodzenie w wodzie z plecakiem nad głową to czysta zabawa
:) Wynajęcie przewodnika nie przejdzie mi nawet przez myśl choćby był darmowy. Ostatnie kilka dni mieliśmy do dyspozycji willę z basenem i wifi - ale i tak nie mogliśmy usiedzieć na tyłkach. To nie dla nas
:) Oczywiście wraz z zmieniającą się zasobnością portfela i przybywającym wiekiem zmieniają się preferencje. Jeśli nie musimy - nie śpimy już w hostelach, wybieramy zawsze dwójki (choć to ma większy związek z prywatnością niż wygodą - wolimy rozbić namiot niż wybrać hostel). Nie stopujemy już w zimie (kiepskie doświadczenie
:P). Gdy lot bezpośredni jest droższy od kombinowanego (ale nie za dużo
;) ) - przepłacamy (inaczej człowiek ceni już swój czas). Pewnie za jakiś czas zmieni się to jeszcze bardziej. Ale nie uważam by pewne miejsca były nie do odwiedzenia tylko dlatego że zwiedzać je trzeba w mniejszym komforcie
:) Co innego gdy nie da się ich zwiedzić wcale ze względu na budżet (na Kamczatkę można tanio polecieć ale bez zorganizowanych wycieczek nie zobaczy się prawie nic - to jeden z kierunków na naszej liście który musi jeszcze poczekać)@Alegrias to kwestia subiektywnej oceny czy warto wydać na coś 20e czy nie (dla Ciebie "poskąpienie" dla mnie oszczędność i możliwość wydania na lepsze atrakcje). Byliśmy w miejscach w których dużo ciekawsza jest miejscowa fauna (wspomniane przez Ciebie ptaki, zielone gekony) i nie trzeba było za ich odwiedzenie płacić. Jeśli miło spędziłeś czas w rezerwacie - to fajnie, to Tobie ma się podobać. Same nasionko widzieliśmy na La Digue - stało jako ornament na półce w miejscu noclegowym które wynajmowaliśmy. To jednak nie to samo co zobaczyć coś "na dziko" - czyli w tym wypadku na palmie. Kokosy rzecz jasna aż tak spektakularnie nie wyglądają jak nasiona, ale im są większe tym ich "przedziałek" jest bardziej wyrażony.
Jeśli już jesteśmy przy "januszowaniu", to o wiele większym "januszowaniem" jest stwarzanie przez resorty (i dopuszczanie do tego przez władze) tej dziwnej sytuacji, w której plaża jest bezpłatna, ale nie można na nią dojść.
Co do rekinów, to ostatnie ataki miały miejsce w 2013 roku, wcześniej w 2011. Boje sie, ale nie odmówie sobie przyjemności snorkelingu
:). Mógłbys podać najlepsze miejsca jakie odkryliscie do obserwacji podwodnego swiata na Seszelach?
Relacja z "jajem"
:). Aż chce się pójść w ślady.Jak załatwialiście noclegi. Z relacji wynika że wcześniej rezerwowaliście.Jak pora roku jest dobra na pobyt na Seszelach?Pozdrawiam,Janek
@Lasjan Jeśli chodzi o noclegi to wręcz trzeba je zarezerwować przed przylotem - inaczej nie zostaniemy wypuszczeni z lotniska (choć z drugiej strony, nie żebym chciał komuś jakieś głupie pomysły podpowiadać, kontrola rezerwacji jest bardzo pobieżna). Warto nie korzystać z pośredników (chyba że jedynie do wyszukiwania a nie rezerwowania ofert) lecz kontaktować się prywatnie z właścicielami. Co do pogody to moim zdaniem sezon przejściowy jest najlepszy.@pinerzka Mnie osobiście, jeśli chodzi o snorkle, chyba podobało się najbardziej na Anse Lazio, ale ciężko zadecydować, bo na każdej z wysp znajdują się rewelacyjne miejsca.@lubietenstan Ciężkie pytanie bo wszystkie są piękne:P ale jeśli już muszę wybierać to wyspami:La Digue - ex aequo Anse Source d'Argent i Grand l'AnsePraslin - Anse LazioMahe - Anse Majorogólnie dziękuję za miłe komentarze, aż człowieka nabiera ochota do napisania kolejnej relacji
;)
Kilka uwag w uzupełnieniu Twojej relacji po powrocie z Seszeli:- wypożyczalnia rowerów na La Digue, którą opisujesz, to w rzeczywistości szopa/warsztat, której właściciel składa rowery z dostępnych części, a potem je wypożycza. Cena 50 rupii za dzień jest tam jak najbardziej osiągalna. Nam w ciągu 5 dni oba rowery się zepsuły i musieliśmy je wymieniać. Warto pamiętać, że właściciel szopy/warsztatu nie zawsze jest na miejscu. Ostatniego dnia, ktoś zabrał nasze rowery, które zostawiliśmy w porcie. Policja powiedziała, że to konkurencja
:D Pewnie się znajdą, nie był to dla nas problem.- Tarosa i Gala to take-awaye, gdzie się żywiliśmy. Proste, pożywne jedzenie - wydawałem na nie mniej niż w Warszawie. Śniadania i kolacje we własnym zakresie.- zgadzam się, co do opisu najlepszych plaż na La Digue. Patent z przechodzeniem obok lądowiska na Anse Source d'Argent oszczędził nam 600 rupii. Jeżeli idziemy w czasie odpływu, woda sięga nam maksymalnie do kolan. Na Anse Marron nie dotarłem - próbowałem, ale klapki na nogach nieco utrudniały zadanie (szedłem górą) i szybko zrezygnowałem.- bardzo podobał mi się snorkeling w okolicach wysp Coco i Felicite. Male rekiny, żółwie, masa ryb - dużo fajniej to wyglądało niż snorkeling z plaży (choć ten też był dobry). Kosz to 50 EUR za osobę za 4 godzinny trip.
Witaj Januszu
:)). Piszę do Ciebie takie zapytanie ? czy Ty bylęs na Seszelach w 2015roku? bo tu jest tyle informacji ze sie trochę nie orientuje kiedy tam byliscie? Powiedz mi też jaka dokladnie byla wtedy cena za prom z Mahe na Praslin ? i z Praslin na La Digua? i z La Digua na Mahe ? i czy np. oplaca sie kupic bilet w dwie strony na prom. czy to nie ma roznicy w cenie? Będe wdzięczna za cenne informacje. Pozdrawiam
Czytałem na różnych forach iż często jest problem z wejściem do busa z dużym bagażem. Czy też mieliście taki problem? Nie chcę raczej wydawać na super drogie taksówki kasy... :)
Czytałem na różnych forach iż często jest problem z wejściem do busa z dużym bagażem. Czy też mieliście taki problem? Nie chcę raczej wydawać na super drogie taksówki kasy...
:)
rudy26Czytałem na różnych forach iż często jest problem z wejściem do busa z dużym bagażem. Czy też mieliście taki problem? Nie chcę raczej wydawać na super drogie taksówki kasy... :)
Nie, raczej nie mieliśmy. Wiadomo że w lokalnych autobusach różnie bywa z dostępnością miejsca, ale plecak (nawet duży, 70l) można zawsze umieścić na kolanach (siedząc) lub między nogami (na stojąco). Lokalsi nie byli zirytowani przewożonym przez nas bagażem
a jak wygląda trasa: Przystań - lądowisko do helikoptera ? W sensie czy piechotą da radę to ogarnąć?Niby to 1,5km ale w jakich warunkach?Bo się zastanawiam czy jak w okolicach lotniska zostawimy rowery rto czy jeszcze beda jak bedziemy wracac
:D
Spokojna plaska sciezka. Pieszo o ile pogoda nie zmeczy nie bedzie dla nikogo problemu. My rowery przypielismy i po powrocie byly;)Wysłane z mojego JY-G4S przy użyciu Tapatalka
Rudy26 napisał:Czytałem na różnych forach iż często jest problem z wejściem do busa z dużym bagażem. Czy też mieliście taki problem? Nie chcę raczej wydawać na super drogie taksówki kasy...
:)Trochę pojeździliśmy po Seszelach, a że nie wypożyczaliśmy auta - to często poruszaliśmy się autobusami. O ile zwykle poruszaliśmy się bez walizek, to czasem jednak trzeba przetransportować się do portu/na lotnisko/do innego lokum z bagażem. Mogę potwierdzić jedynie, że różnie to bywa z dużymi walizkami, ostatniego dnia mieliśmy z tym trochę problemu. W Victorii autobusy były mocno zatłoczone i jeden kierowca nas nie wpuścił, a inny później wpuścił, ale i tak mieliśmy jeszcze później przesiadkę i następny nas znów nie wpuścił
:) Zrezygnowani zaczęliśmy iść w kierunku naszego lokum (spory jeszcze kawałek nam został + pagórki
:D), ale zaraz zatrzymał się przy nas tubylec i zaproponował podwózkę. Okazało się, że to gość którego poznałem na przystanku w Victorii pół godziny wcześniej
:) wypożyczył auto i gdzieś nas spotkał po drodze, ot takie nasze szczęście - podwiózł nas pod same drzwi. Nie chciał żadnej zapłaty, mimo że proponowałem.Jak ktoś ma jakieś pytania odnośnie Seszeli to z chęcią się wypowiem, założyłem stosowny wątek w dziale "Seszele", w którym chciałem pomóc w czym mogę... ale usunięto mi ten wątek
:P
SUPER RELACJA!Pod jej wpływem kupiłam bilety. Prawie wszystko gotowe i tak za dwa dni lecimy.W związku z czym chciałam zapytać:1. Gdzie najkorzystniej wymienić pieniądze?2. Jak wygląda dojście na plażę Source d'argent boczkiem? Będziemy z dzieciakami ( 11,7 ) i zastanawiam się czy dadzą radę? Czy łatwo jest znaleźć tą boczną dróżkę? Jak długo trzeba iść, aby dotrzeć do celu? 3. Czy warto próbować dostać się do autobusu z 2 walizkami? Czy też jesteśmy skazani na taxi?4. Gdzie wynająć samochód na Mahe? Czy trzeba mieć międzynarodowe prawo jazdy?Pozdr. Katarzyna
@danau1) Pieniądze wyjmowaliśmy z bankomatów kartami walutowymi więc po kursie organizacji; w związku z tym nie wiem jak z wymianą2) Jeśli dzieci potrafią pływać i nie boją się wody to nie powinno być problemu. Do przepłynięcia będzie maks 50m (dorośli pływać nie będą musieli, ale dla dzieci może być za głęboko by przeszły po dnie). Potem już bez problemu wzdłuż plaży. Dojście zajmuje w sumie chyba z 20min3) Próbować można ale zalecam zwykły rozsądek. Gdy autobus jest wypchany - nie ładujmy się do środka z 2 walizkami. Autobusy są marki TATA wersja dla Hindusów. A Kreole zdecydowanie bardziej rośli są od Hindusów i w środku jest ciasno. Jeśli mała walizka i zdołamy ją umieścić sobie na kolanach (tak jak my robiliśmy z plecakami) - powinno dać radę4) Międzynarodowe prawko nie jest wymagane
Bardzo dziękuję za info.Dzieciaki dobrze pływają także będziemy zdobywać plażę od tej strony.Zapomniałam jeszcze zapytać się o drogę do Anse Cocos. Jak jest tam trudno dostać się, ile czasu to zajmuje? Czy rozsądne jest zaproponować 7-latce taką wędrówkę? Czy spotkaliście gdzieś piekarnie ze zwykłym świeżo upieczonym pieczywem smacznym dla nas?Pozdr. Katarzyna
Na Anse Cocos droga nie jest na tyle trudna by dziecko nie poradziło sobie, na pewno jest jednak męcząca (podejścia, klimat). Myślę że można by liczyć z 45min z Grand Anse (do której dotarcie to też trochę górek). Ale jeśli zapewnicie sobie czas na odpoczynek i dostateczną ilość wody - 7 latek powinien dać radę.Z pieczywa na Seszelach kojarzę tylko tosty
;)
Dzięki za tą relację - bardzo się nam przydała! Właśnie wróciliśmy z Seszeli.Krótka aktualizacja dotycząca lądowiska helikopterów i darmowego dojścia na anse source d'argent. Na Twoim zdjęciu widać, że płotek wystaje znacząco w kierunku morza i jeszcze jest drut kolczasty. Teraz jest dużo łatwiej - płotek kończy się równo z murkiem. Nie trzeba nawet się moczyć i iść 50m, jak Ty musiałeś iść.Szliśmy tam dwa razy w dwie strony - bez żadnych problemów.Aktualna cena wejścia na plantację to 115 SCR. Ale w niedziele po 16 nie chcieli kasy i wjechaliśmy na rowerach i pooglądaliśmy te żółwie.
Washington napisał:Niemożliwe? Sprawdzicie sami!Janusz Travel - „####owo ale tanio!"Namówiłeś. Challenge accepted!Korzystam z lokalnej filii Janusz Travel, bilety już zabukowane.
@marcinsssSuper relacja! Będziesz jeszcze końcówkę dopisywał?Zupełnym zbiegiem okoliczności booknęłem (prawie) te same bilety w podobnym terminie (w przyszłym roku) tyle, że z wylotem z PRG.Szukam pomysłów jak zorganizować ten ostatni dzień i trafić na lotnisko o tej pogańskiej porze...
:roll:
Koniec końców, ku zdziwieniu sączących drinka turystów rozciągniętych na leżakach, wyłaniamy się z morza na „prywatnej” resortowej plaży. Jest dobrze! Wypasiony resort, znaczy się musi być obok droga – w końcu „bogole” nie lubią daleko chodzić :) Nie mija 5 minut, a my znów stoimy i łapiemy auta. A raczej dziewczyny łapią, panowie fotografują pobliską faunę.
Następny stop okazuje się nad wyraz fortunny, kierowca zawozi nas nad samą plażę (celowo nadkładając drogi). A ta jest po seszelsku cudna. Oto Anse Lazio!
Po wyczerpującej sesji fotograficznej naszych modelek (cały czas mało im zdjęć! A potem nawet zadowolony z swojej roboty fotograf nie może nigdzie ich umieścić) możemy udać się do wody. A w niej, przy skałkach, czekają prawdziwe podwodne cuda.
Z plaży wracamy oczywiście stopem. Na autobus zwyczajnie nie chce nam się czekać ;) (no dobra, rozgryźliście nas, żal nam było 1,5zł na bilet :P )
Nasz Januszowatość zostaje nagrodzona – w chwili robienia zdjęcia zostajemy (ja z kolegą Januszem) zbombardowani z powietrza przez seszelską faunę, całe szczęście obiektywu nie trzeba było czyścić ;) Do naszego domku docieramy więc niezbyt czyści i niezbyt pachnący, ale za to gotowi na przygody kolejnego dnia!
Porady rezydenta Janusz Travel
Dostępny w internecie rozkład jazdy z 2007 roku (nowszych niestety nie ma) jest wbrew naszym początkowym doświadczeniom w miarę aktualny. Autobus przyjedzie czasem 10 min wcześniej, czasem 5 min później, ale godzina generalnie się zgadza.
Do Anse Lazio nie jedzie bezpośrednio na plażę żaden autobus, należy wysiąść w Anse Boudin, i ostatni kilometr przejść pieszo (pokonując po drodze wzgórze, a jak). Piękne rafki i skałki oferujące dużo ryb znajdują się na lewym (południowo-zachodnim) końcu plaży.
W Baie Sainte Anne teoretycznie jest kilka take away, praktycznie czynny jest tylko Coco Rouge – porcje kosztują 50-75 rupii, jedzenie jest niestety trochę gorsze niż w Tarosa, najsmaczniej zaś wychodzi fish&chips. Za to z sklepami nie ma problemu, jest większy wybór produktów niż na La Digue, z bogato rozwiniętą sekcją alkoholi (niestety ceny nie zachwycają).„Jestem ciekawskim Januszem,
jestem ciekawskim Januszem,
półdupki zobaczyć muuszeę..
dotknąć też je chcę!”
Zmęczeni pięknymi seszelskimi plażami? My też! Choć tylko odrobinę. Dlatego drugi dzień na Praslin postanowiliśmy spędzić w nieco bardziej urozmaicony sposób. Na pierwszy ogień poszło światowe dziedzictwo UNESCO rodem z Seszeli czyli rezerwat przyrody Vallee de Mai. Co jest takiego wyjątkowego w tym miejscu że wpisane zostało na listę WHS? Palmy. Ale nie byle jakie palmy, tylko Lodoicje Seszelskie, posiadające długie na 14m liście oraz największe na świecie kokosy (kształtem nieodparcie kojarzące się w pewną tylną częścią ciała). Palmy te występują tylko na dwóch seszelskich wysepkach, zagrożone zaś są wyginięciem. Ot taka ciekawostka. Musiałby mi jednak jeden z tych kokosów upaść na głowę żebyśmy zapłacili 20 euro od osoby za oglądanie owoców przypominających pośladki ;) Tym bardziej że da się je obejrzeć dziko rosnące za darmo. Jedynie część doliny Vallee de Mai objęta jest bowiem płatnym wstępem. Pozostałą część można zwiedzać do woli. My wybraliśmy jej fragment prowadzący do Glacis Noir, gdzie według jednego z francuskich blogów powinna się znajdować wieża pożarowa z której rozciąga się widok na okolicę, zaś po drodze powinniśmy móc zaobserwować różnych przedstawicieli seszelskiej fauny i flory, w tym sławetne Lodoicje. Cóż. Mimo naszych usilnych starań półdupkowatych orzechów nie zobaczyliśmy, niczym w tym kawale: „Widzisz las? Nie, drzewa mi zasłaniają”. Przy samej ścieżce palm nie było, zaś rozciągający się wokół niej las był bardzo gęsty i nie sposób było dojrzeć czy rośnie gdzieś tam charakterystyczna palma. Tzn. po drodze nawet jakieś palmy były - ale kształt zwisających dodatków kojarzył nam się raczej z czymś innym niż 4literami.
Nie tylko kokosów nie znaleźliśmy, nie znaleźliśmy również wieży pożarowej (chyba się spaliła :P). Za to widok z góry był śliczny.
W drodze powrotnej w pewnym momencie Grażynka wypatrzyła wśród zielonej gęstwiny duże palmy posiadające, ciężko stwierdzić z tej odległości, chyba duże kokosy. Tchnięty nową nadzieją postanowiłem zbadać ten temat i przedarłem się przez krzaki. Rzeczywiście, hen wysoko w górze, pośród gigantycznych liści, wisiały nie mniej wielkie kokosy. Na nic to jednak gdy warunki oświetleniowe nie pozwalają na zrobienie zdjęcia.. Nie będzie fotki na fejsa! I kiedy już zwątpiliśmy, wróciliśmy z szlaku i czekaliśmy na autobus na parkingu niedaleko wejścia do rezerwatu - rozległ się donośny chichot losu. Przecież te chrzanione palmy z ich nie mniej głupimi kokosami rosną na parkingu! (tu formy jeszcze niedojrzałe, bez charakterystycznej pośladkowości)
Po raz kolejny okazało się że niejaki Anglik Ockham miał rację i najprostsze rozwiązania są najlepsze ;)
Przed udaniem się na kolejny punkt naszej wycieczki decydujemy się coś zjeść. Najsensowniejszym do tego miejscem wydaje nam się miasteczko Grand Anse. Z kolegą Januszem postanawiamy oszukać nieco nasze panie i mówimy im że do miasteczka jest rzut beretem – mamy bowiem ochotę na spacer, ile można na tych plażach siedzieć ;) Rzut beretem to to nie był, gdy nasz podstęp zostaje odkryty jesteśmy zmuszeni bardzo szybko zamienić spacer na stopa. Jak wiadomo jednak – przez żołądek do serca. Nasze winy zostają wybaczone wraz z pojawieniem się posiłku. I to nie byle jakiego – wprost z jarmarku!
Zupełnym przypadkiem trafiamy bowiem na festyn (z jakiej okazji – nie dowiedzieliśmy się). Można więc się napić piwka i posłuchać muzyki.
Można też wziąć udział w grach hazardowo-zręcznościowych.
My wybieramy jednak golfa :)
W tym celu stopujemy (planowaliśmy wziąć autobus, jednak stopowanie idzie nam szybciej) do resortu Constance Lemuria. Po drodze widzimy kolejne dzikie żółwie.
Na wejściu do resortu pani z ochrony wyczuwa w nas Janusza (czy to niezbyt pachnące t-shirty nas zdradziły? A może jednak środek lokomocji którym dotarliśmy pod bramę?) i pyta się nas czy mamy pozwolenie na wejście i czy dzwoniliśmy wcześniej zarezerwować przepustkę. Oczywiście nic takiego nie uczyniliśmy, ale tak czy inaczej zostajemy wpuszczeni. Tak pięknych, rozległych i dobrze utrzymanych pól golfowych jeszcze nie widziałem (nie widziałem ich jednak wiele, tzn. żadnego nie widziałem wcześniej :P).
W górę i w dół, w górę i w dół, nasza grupa powoli wędruje wśród przejeżdżających obok nas melexów i wózków golfowych. Nasz trud zostaje jednak wynagrodzony widokiem kolejnej z pięknych plaż - Anse Georgette.To ona stanowiła bowiem prawdziwy cel naszej wycieczki.
Gdy my radośnie zażywamy kąpieli w morskiej wodzie – obok nas kolejne melexy dowożą wprost na plażę zamawiane przez gości przekąski i drinki. Służy do tego specjalny telefon ustawiony przy wejściu na plażę. „Janie, czy homar którego zamówiłem przed 10 sekundami jest już gotowy? - Ależ oczywiście Jaśnie Panie, już do Jaśnie Pana jedzie, sam szef kuchni osobiście go panu poda” :lol: Kiedyś tu wrócimy! Może nie jako goście, ale chociaż zatrudnić się do strzyżenia tych pięknych trawników :P
Tymczasem jednak musimy wrócić do rozrywek na miarę możliwości naszego portfela. Kolejny dzień przyniesie nam dowód na poprawność teorii względności (czasu i przestrzeni) oraz odpowiedź na pytanie „ile godzin można iść 2 km?” a także „czy afrykańskie wina owocowe są równie dobre jak ich nazwa?” :D A wszystko zaczęło się nad wyraz niewinnie,
Porady rezydenta Janusz Travel
Do Vallee de Mai jeżdżą autobusy nr 61 i 63. Palmy z ich sławnymi kokosami rosną tuż przy parkingu, nie musicie nigdzie wchodzić by je obejrzeć. Jeśli macie ochotę pochodzić trochę po naturalnym seszelskim lesie – nie płaćcie 20 euro za wstęp do rezerwatu tylko udajcie się ok 200m od parkingu w kierunku Baie Sainte Anne, po przeciwnej stronie drogi niż rezerwat jest ścieżka do Glacis Noir – wieży pożarowej która nie istnieje, liczy ona teoretycznie 1,4km (choć my przeszliśmy wg gps'u 2km). Nie jest to trasa wyjątkowo zachwycająca ale zawsze coś ;)
Do Anse Georgette jeżdżą wszystkie autobusy na wyspie, podwożąc nas pod sam resort Constance Lemuria. Resort ten umożliwia przejście przez swój teren dla nie-gości, teoretycznie pod warunkiem wcześniejszego zapytania o pozwolenie/zarezerwowania przepustki (chyba 20 osób dziennie może takową w teorii uzyskać). W praktyce ludzie pisali że nie było problemu z uzyskaniem pozwolenia z marszu, my to potwierdzamy. Przez teren resortu na plażę idzie się ok 40min co dobrze obrazuje rozległość tamtejszych pól golfowych.„Jestem szczęśliwym Januszem,
jestem szczęśliwym Januszem,
przez jary oraz przez głuuszeę..
w deszczu przedzieram się!”
Zmęczone dniem wczorajszym (dużą ilością chodzenia) dziewczyny stawiają veto na wszelkiego rodzaju urozmaicenia i żądają plażowania na Lazio. Drogą konsensusu udaje nam się wynegocjować połączenie plażowania z obejrzeniem widoku z najwyższego wzgórza na Praslin o dźwięcznej nazwie Zimbabwe. Nic nie trzeba chodzić (no dosłownie kilkaset metrów) bo autobus wjeżdża prawie na sam szczyt . Potem zaś zejdziemy („droga prowadzi cały czas w dół, nie zmęczycie się nic a nic”) na plażę („i będziecie leżeć tam ile tylko chcecie”). Na takie warunki panie się godzą. Wyruszamy.
Pech towarzyszył nam od samego początku. Choć do tej pory na Seszelach nie padało ani razu (zdarzały się jedynie pochmurne dni) – w trakcie jazdy autobusem zrywa się potężna ulewa. No cóż, nic nie poradzimy, miał być punkt widokowy to będzie punkt widokowy. Po wyjściu z autobusu w strugach deszczu brniemy pod górę. A na górze okazuje się że żadnego punktu widokowego nie ma. Jest co prawda nadajnik telefoniczny z którego byłby świetny widok – jednak jest on solidnie ogrodzony (co nie było by nawet problemem, gdyby nie te wiszące wszędzie kamery..) Tak łatwo się nie poddamy. Jesteśmy wysoko, padać na chwilę przestało, obok zaś widzę wystające z gąszczu krzaków głazy. Widok z nich powinien być dobry, trzeba się tylko „odrobinę” przedrzeć przez zarośla :D
Czy było warto (przy tej pogodzie) - nie wiem ;)
I na tym mogłyby się w sumie zakończyć nasze kłopoty (i przygody) gdyby nie aplikacja maps.me. Jest ona bardzo przydatna na Seszelach, pokazuje wszelkie, nawet najmniejsze, ścieżki. Nawet te nieistniejące.. Z wzgórza Zimbabwe jakaś mądra i uczynna osoba wytoczyła trasę przez lasy (tak, te piękne lasy widoczne na zdjęciu powyżej) prowadzącą wprost na plażę Lazio. Naszą czujność powinien wzbudzić fakt że trasa ta naniesiona jest na mapę od linijki. Rzadko kiedy trasy trekingowe mają taki przebieg.. Wtedy ten fakt nie wydał nam się jednak istotny. Z góry nie wyglądało to najlepiej, ale trasa liczyła ok 2km. Nawet jakby była ciężka czy zachwaszczona to ile można iść 2km? Okazuje się że kilka godzin :D Prawda jest bowiem taka że żadnej ścieżki nigdy tam nie było ;)
Ciężko mi oddać słowami ten trud i znój przez który przeszliśmy – trasa była stroma, prawie cały czas padał deszcz, gdy nie szliśmy po śliskich kamieniach to zsuwaliśmy się po mokrej ziemi bądź lądowaliśmy w gęstych krzakach.
Czasami wydawało nam się że idziemy jakąś ścieżką, ale zaraz okazywało się że kończyła się ona nieprzebytą gęstwiną której nie da się ominąć. Trzeba było wracać się pod górę bądź torować sobie drogę przez krzaczory z nadzieją że kiedyś jednak pojawi się jakieś przejaśnienie. Gdy po godzinie czasu docieramy na skalną polankę z punktem widokowym – załamujemy się. Przecież nie przebyliśmy nawet połowy drogi do plaży!
W pewnym momencie, gdy przed wyjątkowo gwałtownym zrywem deszczu chronimy się pod liśćmi palm, kolega Janusz odkrywając w sobie ducha dokumentalisty kręci film i zadaje podchwytliwe pytanie mojej żonie - „Jak Ci się podoba wycieczka?”. Na szczęście żona została dobrze wyuczona jak ma mówić znajomym o naszych przygodach i bez chwili zastanowienia odpowiada „Jestem taka szczęśliwa”. Po upublicznieniu filmu za grę aktorską żona dostałaby niewątpliwie Oskara. Niestety całość filmu psuje szyderczy śmiech operatora kamery ;)
Mija kolejna godzina. Powoli wychodzi słońce. Do plaży niby się zbliżyliśmy, ale jak do niej dotrzeć - nie mamy pojęcia.
Na prawo krzaki.
Na lewo krzaki.
Wybieramy więc drogę na wprost, przez krzaki. Po kolejnej, trzeciej godzinie – płyną łzy radości! Dotarliśmy! (dokładny czas przejścia 2km: 2 godziny 42 minuty) Panie nagradzają się za swą dzielność leżeniem na plaży, panowie snorklowaniem.
Wszyscy razem zaś chcemy się nagrodzić wspólnie wieczorem alkoholem. Tyle że tego dnia nawet ten punkt programu nie wyszedł nam dobrze – kończą się zapasy rumu. A ceny alkoholi w sklepach są nad wyraz niekorzystne. Z desperacją szukamy trunku z najkorzystniejszą ilością % w stosunku do ceny. Nieprzypadkowo odkrywamy w ten sposób afrykańskie wino owocowe. I muszę powiedzieć – zasada dotycząca polskich dobrych tanich win (że są dobre bo są dobre i tanie) znakomicie sprawdziła się i na Seszelach :)
Porady rezydenta Janusz Travel
Jeśli szukacie Przygody przez duże P – zapomnijcie o Anse Marron na La Digue. Wybierzcie się na trek z Zimbabwe (dojazd autobusem nr 62) na Anse Lazio. Na własną odpowiedzialność ;) Pomijając radość gubienia się wśród krzaków czekają Was też niezapomniane widoki
„Jestem mokrym Januszem,
jestem mokrym Januszem,
w morzu kąpać się muuszęę,
jeśli na plażę chcę!”
Czy wędrówki przez lasy i głusze zniechęciły nas do poszukiwania przygody? Z pewnością. Ale jedynie na lądzie ;)
Na ten dzień zaplanowaliśmy bowiem snorkle w jednym z najlepszych do tego miejsc – w morskim parku narodowym przed plażą Anse Petite Cour. Zapytacie się – ale gdzie ta przygoda? Otóż plaża ta jest plażą hotelową, należącą do resortu La Reserve. A resort ten nie jest tak uprzejmy jak inne – nie wpuszcza nikogo poza gośćmi hotelowymi, nawet za opłatą. Oczywiście seszelskie plaże są ustawowo publiczne. Dlatego jasne, kto chce może na nich leżeć – nie może po prostu do nich przejść. „Uczynny” strażnik hotelowy doradza nam wynajęcie łódki celem odbycia wycieczki snorklowej. Niedoczekanie! Nie poznał jeszcze polskich Januszy :)
Oto resort jak z bajki – hotel La Reserve:
Obrazek taki nie byłby nie na miejscu na Malediwach, Bora Bora czy innych Seszeelach.
A oto piękna krystaliczna woda kryjąca bogactwo raf i ryb:
Aż ma człowiek ochotę posnorklować!
A oto Janusze:
Może element nieco nie pasujący do okolicznego krajobrazu ale na pewno dostarczający wrażeń wypoczywającym na leżakach resortowiczom ;)
Przy czym z każdej sytuacji można jeszcze wyciągnąć dodatkowe korzyści – np. znaleźć w wodzie kilka rupii ;)
Samo miejsce do snorkli jest świetne, choć chyba nie na tyle że bym tworzył park narodowy. Ale na pewno jest na co pod wodą popatrzeć.
Jako że byliśmy zmęczeni dniem wczorajszym – tym razem nie szukaliśmy więcej wrażeń. Po nasyceniu oczu świetnymi widokami grzecznie wróciliśmy tą samą drogą.
I tym samym zakończyliśmy pewien etap podróży. Czas było pożegnać się z Praslin. Przed nami została ostatnia część wycieczki – pobyt na największej z seszelskich wysp, Mahe.
Czy Mahe okaże się równie cudowne co dwie poprzednie wyspy?
Porady rezydenta Janusz Travel
Jeśli chcecie dostać się na Anse Petite Cour musicie pójść drogą asfaltową nieco dalej za La Reserve („dalej” jadąc od strony przystani promowej). Droga ta wznosi się nieco ponad poziom morza, jednak po kilkuset metrach można przeskoczyć przez barierkę i nieco stromym zejściem dotrzeć do wody (pośród śmieci :/ niestety ktoś urządził sobie tu dzikie wysypisko). Ostatni etap jest już łatwiejszy – musicie pójść wzdłuż brzegu wodą (maksymalnie sięgającą do brody) aż na plażę. Osoby spragnione widoków mogą spróbować iść górą, przez skały, nie jest to jednak łatwa trasa.„Jestem leniwym Januszem,
jestem leniwym Januszem,
w basenie posiedzieć muuszęę..
bo wreszcie mam wi-fi!”
Mahe. Na pierwszy rzut oka wyspa cywilizowana, zmotoryzowana i zurbanizowana. Na drugi – ciężko powiedzieć. Drugiego spojrzenia bowiem nie było gdyż dopadły nas uroki cywilizacji ;) Po spędzeniu ponad tygodnia bez internetu wynajęliśmy w końcu domek posiadający wifi. A jak wiadomo – czy się siedzi czy w basenie leży – moderować forum się należy :)
Nasz nowy domek miał nie tylko wifi ale również i basen w ogródku. Niczym więc prawdziwe Janusze stwierdziliśmy że zamiast iść kąpać się w tej brzydkiej i słonej wodzie – wymoczymy się porządnie w swojskim basenie. Panie wyciągnęły się więc na leżakach, nadrabiając zaległości w łapaniu brązu, a panowie wyciągnęli się w basenie, nadrabiając zaległości w Fly4free. I tak minęły nam 3 dni..
Nie no, co Wy, musielibyśmy zwariować ;) Leżenie plackiem dobre jest maksymalnie na pół dnia, już popołudniu musieliśmy udać się na plażę. Na nasz cel wybraliśmy Anse Intendance, która na Mahe cieszy się mianem najładniejszej z plaż. W mojej opinii miano to przyznane jest jej najprawdopodobniej przez wielbicieli szerokich piaszczystych plaż, odpowiednich dla rodzin z dziećmi, plaż stworzonych do zabawy w morskich falach.
Nie nasza bajka. My wolimy małe zatoczki z krystalicznie czystą wodą i fantazyjnymi skałami :) Wszystkiego jednak mieć się nie da, zadowoliliśmy się więc jej zachodnim położeniem i w ciszy przerywanej jedynie przez budzące się ze snu flying foxy obserwowaliśmy zachód słońca.
Wieczorem jednak trzeba było w pełni wykorzystać potencjał imprezowy naszego nowego miejsca noclegowego. O tym co się działo w i przy basenie taktownie nie napiszę ;) ale skwituje to jedną radą dla potomnych – „Piłeś? Nie snorkluj” :P
Jak widać na powyższym zdjęciu o snorklowaniu myślimy nawet po zmroku, nic więc dziwnego że kolejny dzień zaplanowaliśmy tak by odwiedzić najlepsze miejsca snorklowe na Mahe. Na pierwszy ogień poszła więc plaża Anse Royale.
Tuż obok niej znajduje się Mouse Island, która reklamowana w internecie była jako super miejsce do obserwacji podwodnego świata.
Dementuję. Nic tam, poza silnym prądem znoszącym na południe, nie ma. No trudno, internet oszukał nas nie pierwszy i nie ostatni raz.
Nic nie było również w miasteczku Victoria, będącym stolicą Seszeli. Nic poza korkami :P Jakkolwiek dobrze by się system transportu publicznego nie sprawdzał na małej wysepce Praslin – na dużej Mahe jest on po prostu niewydolny. Wszystkie połączenia przebiegają z lub do Victorii, przemieszczanie się po wyspie zajmuje więc mnóstwo czasu. Dotarcie do Port Launay autobusem z Anse Royale zajęło nam pół dnia. Jechaliśmy tam jednak w bardzo konkretnym celu, nie mogę też powiedzieć że nie było warto. Przy resorcie Ephelia znajduje się bowiem nie tylko jedna z ładniejszych plaż, Spiaggia di Port Launay, ale również morski park narodowy - Baie Ternay Marine Park. O pięknie tamtejszej plaży będzie ciężko mi cokolwiek powiedzieć, gdyż po raz drugi podczas naszego seszelskiego pobytu pogoda postanowiła się porządnie zbuntować..
Ale za to o tamtejszym podwodnym świecie mogę pisać dużo i w samych superlatywach :) Korale miękkie, korale twarde, a ryb tyle że jakby pływało się w zupie. Widoczność co prawda z powodu opadów była dość ograniczona, ale pomimo tego widoki były cudowne :)