Na horyzoncie majaczy miasteczko Zhalanash. Tutaj powiedzenie "w samym środku niczego" nabiera sensu.
Kupujemy od miejscowych butelkę mleka od wielbłąda - sfermentowanego lekko - nazywa się to chyba szubat, moim zdaniem lepsze niż kumys. I jedziemy dalej szukać wraków. Nareszcie są.... siedzą pod nimi wielbłądy. Myślę, że jeszcze 2, 3 lata i zwierzaki nie będą miały się gdzie skryć przed słońcem. To brutalna prawda... niestety
:-( Swoją drogą to dość surrealistyczne obraz zobaczyć na stepie ziemie usłaną w muszelkach.
Dalej kierujemy się szukać linii brzegowej... i oto jest Morze Aralskie! Cel został osiągnięty. Bardzo chciałam tu się znaleźć, zanim wraki znikną, muszelki i warstwa soli zostaną przykryte przez rośliny, a wspomnienia o dawnej świetności tego regionu przepadną w niepamięć.
Wycieczka sprawiła przyjemność nie tylko nam, ale również naszemu kierowcy, który nigdy tu nie był. Mnie też cieszy, że ten młody chłopak mógł sobie coś zarobić, bo tak jak duża część mieszkańców jest bezrobotny. Nasz UAZ wszędzie wjedzie, więc jeszcze zajeżdżamy do lepianek, w których zimą zamieszkują rybacy. Wycieczka dobiega końca, wracamy naszą malowniczą trasą do Aralska. Nie spieszyliśmy się zbytnio, więc wycieczka trwała ponad 6h. Naszą dobę hotelową w Aralu wykorzystujemy do granic możliwości. Więc wybieramy się jeszcze do pobliskiego muzeum. Co prawda pracownik stojący na zewnątrz jest zajęty sms-owaniem, więc stara się nas odwieźć od tego pomysłu, że kosztuje aż 300 KZT (3,30 zł), że w sumie jest bardzo małe i nic tam tak na dobrą sprawę nie ma. Siła argumentów potężna, jednak nie dajemy się zniechęcić. Może muzeum faktycznie nie jest zbyt potężne, ale z budynku przechodzi się do wnętrzna statku, gdzie są gabloty z eksponatami. Ogólnie fajne rozwiązanie, myślę że warto wydać te kilka groszy.
Jeszcze tylko prysznic, pakowanie i śmigamy na miasto. Dzisiaj jest jeszcze więcej wesel niż wczoraj, a nam i tak mimo tego nie udaje się wkręcić na żadne - uważam to za jedną z większych porażek wyjazdu.
Niesamowite jest to, że tutaj jest spore bezrobocie a mimo tego bankomaty są oblegane cały wieczór (w ciągu dnia też, ale na mniejszą skalę). Myślę, że to kwestia jakichś dotacji państwowych. Bo gdyby rzecz działa się na Ukrainie to pewnie całe miasteczko dawno by się rozpiło i zapadło w depresję. Dzień kończymy tak, jak reszta mieszkańców, relaksem w parku. Później jeszcze trochę wegetujemy na dworcu, aż w końcu nadpędza nasz żelazny dyliżans (3:41). Bilety kupiłam jeszcze będąc w Polsce - datę musiałam skorelować z naszym lotem z Aktobe. Najniższa klasa na trasie Aral More - Akrobe kosztowała mnie 1799 KZT (19,79 zł), prawie 11h w podróży. Tym razem były aż 3 piętra łóżek, ale przyznam że wygodniej wchodziło się na nie niż w wersji 2 piętrowej, był zamykany przedział i coś w podobie klimatyzacji. Ach... no i nogi mi się mieściły, bo łóżko był dłuższe
:-) Nie ma co porównywać do pół-trumienki
;-)
Dzień 12 6 sierpnia 2016 r. Aktobe Duża część dnia minęła nam w pociągu. Choć był to nasz najbardziej komfortowy przejazd koleją, to jednak cieszyłam się, że to już ostatni odcinek. Przed 15tą meldujemy się w Aktobe. Ogólnie nasza wizyta tutaj jest zdeterminowana lotem do Astany. Mogłyśmy z Aralska wrócić się do Kyzyłordy albo podążać ku nowemu, czyli tutaj. Wariant pociągowy od razu odrzuciłam. Jakoś za dużo uwagi, a nawet wcale, nie poświęcałyśmy rozpracowaniu atrakcji w Aktobe. A co gorsza nasz przewodnik w ogóle pominął to miasto. Postanowiłyśmy zatem udać się do centrum. Wskazano nam odpowiedni autobus. Jechałyśmy i jechałyśmy, no i potem to już wiedziałyśmy, że miasto to już raczej jest za nami a nas wywiozło na przedmieścia. No ale postanowiłyśmy jechać do pętli, bo u nas czasu jak lasu. Na ostatnim przystanku zostałyśmy wysadzone z busa. Więc druga strona ulicy i czekamy na kolejny transport. Tym razem z Panią bileterką ustaliłyśmy, że miasto nie ma centrum, albo że jest ich kilka - zależy jak to zinterpretować. Ale Park Prezydencki to będzie dobre miejsce na hipotetyczne centrum. Przez całą drogę już ściskało nas w żołądku, marzyłyśmy tylko o żarciu. Ku naszej rozpaczy w Parku nie było nic treściwego do jedzenia, wróciłyśmy do mijanej wcześniej knajpy ale tam były ceny z kosmosu. Wypatrzyłyśmy jeszcze jedną ale przekraczanie ulic tutaj to jak samobójstwo. Skrzyżowania są ze światłami, ale dla pieszych nie ma wyświetlaczy, więc trzeba zgadywać czy to ta optymalna dla nas sekwencja. Wypatrzone miejsce okazało się zamknięte. Przeżywałyśmy mały dramat, bo o 17ej było tutaj 38 stopni, więc te nasze spacery z plecakami kosztowały nas trochę energii. W końcu po pół godzinie dotarłyśmy na jakieś osiedle i skończyło się na doner kebab 500 KZT (5,50 zł). Ale przecież nie piszę tego po to, aby przedstawić nasz jadłopis. Otóż w knajpie dopadła nas jakaś kobieta. Zaczęła opowiadać, że jej matka czy babka pochodziła z Polski. Zamieniłyśmy kilka zdań i Pani wyszła ze swoimi kebsami. Nie minęło kilka minut, po czym wróciła jak bumerang... z tabletem! W skrócie to wszystko zmierzało do tego żebyśmy zostały konsultantkami Avonu.... tfu... Siberian Health. Zaczęły się pokazy katalogów, oglądanie strony internetowej i że ogólnie może mamy wolny czas na jesieni, bo przecież w Petersburgu będą wielkie targi Siberian Health i mogłybyśmy się wybrać. Grzecznie powiedziałyśmy, że to przemyślimy i kontynuowałyśmy swój posiłek. Po czym kobieta znowu wyszła i powróciła z siatą kosmetyków. I rozpoczęła się prezentacja... Podsumowując, zdobyłam niezwykle interesującą wiedzę, że płyn do higieny intymnej znakomicie sprawdza się jako szampon. Ogólnie wszystko nadawało się do wszystkiego. O dziwo kosmetyki dostałyśmy za free w ramach przyjaźni kazachsko - polskiej
:-)
Pokręciłyśmy się trochę po parku i uznałyśmy, że nie możemy ominąć pobliskiego centrum handlowego. W ramach drobnych zakupów, nasz dobytek powiększył się o kolejny komplet biżuterii ze srebra.... ach ten women's backpacking
;-) Kupiłyśmy też znakomity sok z granata, którym uraczyłyśmy się w parku, próbując znaleźć jakiś skrawek cienia. I tak postanowiłyśmy oszczędzać energię. Nadszedł czas aby się zbierać. Przy okazji jakaś rodzina nas zaczepiła i zrobili sobie z nami zdjęcie, uzasadniając, że Polacy i Kazachowie to wielcy przyjaciele. Nic dziwnego, że kilka dni po naszym powrocie prezydent Kazachstanu udał się naszym śladem do Polski
:-)
Musiałyśmy jeszcze namierzyć przystanek, szczęśliwie nie był on daleko i nie trzeba było ryzykować życiem przechodząc na drugą stronę ruchliwej ulicy - było przejście podziemne. Autobus nie podjeżdżał pod sam terminal, ale podłączyłyśmy się do pracownika lotniska, który zmierzał właśnie do pracy. Terminal był kompletnie pusty, można by pomyśleć że nie działa.
Niby jeszcze ponad 2h do odlotu, ale to dosyć dziwne. Dzięki tej atmosferze intymności udało nam się wziąć prysznic w umywalce, przepakować, zadzwonić do Polski - net działał...yupi
:-) Potem zaczęło się pojawiać więcej ludzi, ale pozostała kwestia check-in...niecałe 1,5h do startu a wszystko zamknięte. Nie wytrzymałyśmy napięcia i poszłyśmy do informacji. Okazało się, że tutaj jest inna strefa czasowa i mamy godzinę zapasu. Trochę nas to zaskoczyło, bo pociąg jednak przyjechał według "naszego czasu". Przynajmniej wyjaśniły się te pustki przy naszym wejściu do lotniska. Check-in i kontrola poszła sprawnie. Wystartowaliśmy planowo (23:05). Posiłek nie był bardzo bogaty, ale stanowiła go bułeczka/kieszonka, coś w rodzaju samsy, ale nie smażona w głębokim tłuszczu, wypełniona warzywami i kurczakiem. Po Belavii to jak kolacja w restauracji z gwiazdką Michelin. Z napojów pojawił się alkohol w postaci piwa. Zaszalałyśmy, ale współpasażerowie skierowali na nas swoje spojrzenia. Trochę dziwne, bo ciężko na ulicach odnieść wrażenia, że to kraj muzułmański. W sklepach półki uginają się od alkoholu... Lądujemy zgodnie z rozkładem, ale na bagaże czekamy ze 30 min. Była prawie 3 h gdy opuściłyśmy halę przylotów. Od początku wiedziałyśmy, że nie będziemy szukać noclegów, tylko zostaniemy kilka godzin na lotnisku. Pewnie zastanawiacie się dlaczego zarezerwowałam lot o takiej porze, otóż był on jakieś 4 razy tańszy niż pozostałe, więc wybór był prosty. Szczęśliwie również na lotnisku w Astanie są krzesła bez podłokietników, więc można się dobrze wyspać. Choć było trochę chłodno, więc śpiwór musiał być grany. Noc tak, jak my spędzało wiele osób, nikt nie budził, nie przepędzał, więc jak na lotnisko to bardzo komfortowo.Dzień 13 7 sierpnia 2016 r. Astana - Malinovka - Astana - Burabaj Po porannej toalecie opuszczamy lotnisku (nie był to zdecydowanie blady świt). Autobusem numer 10, 90 KZT (0,99 zł) udajemy się na dworzec autobusowy/kolejowy. Swoją drogą zeszłoroczny przewodnik podaję cenę biletu 60 KZT - 50 % podwyżki, jednak co stolica to stolica
;-) Podróż zajmuje około godziny. Jemy śniadanie niedaleko dworca.
Najpierw udajemy się na dworzec kolejowy, pobieramy mapki z informacji turystycznej, a następnie przemieszczamy się na sąsiadujący dworzec autobusowy (jest tylko jeden w Astanie). Chcemy jechać do Malinovki, gdzie znajduje się Muzeum Pamięci Ofiar Represji Politycznych i Totalitaryzmu. Nie spodziewałyśmy się raczej drugiego Oświęcima, ale chciałyśmy zobaczyć jak tutaj to wygląda. Na dworcu odnajdujemy właściwą marszrutkę, jeszcze dopytujemy o to kierowcy. Siedzenia zapełniają się, więc już szykujemy się do drogi, kiedy... okazuje się, że trzeba kupić bilety w kasie, a nie jak dotychczas u kierowcy. Z nami wyleciało jeszcze dwóch miejscowych. Kolejna oznaka tego, że jesteśmy w stolicy a nie na dzikiej prowincji. Choć ten kierowca, którego pytałyśmy, mógł nam zdradzić tą wiedzę tajemną. W kasie już oczywiście nie było biletów na ten kurs, więc musiałyśmy czekać 1,5h na kolejny. Było wi-fi, choć ta niby dworcowa sieć nie działała, tylko jakaś inna która była bez hasła. Czas szybko zleciał, więc teraz jako pełnoprawne pasażerki z biletem usadowiłyśmy się na swoich miejscach. Bilet kosztował 400 KZT (4,40 zł, ok. 50 min). Muzeum jest niedaleko drogi, przy której wysadził nas autobus. Teren nie jest bardzo rozległy, ale bardzo zadbany. Budynek muzeum był w częściowym remoncie, ale ekspozycję można było zwiedzać - bilet 200 KZT (2,20 zł).
W drogę powrotną postanowiłyśmy złapać stopa. Bo nie wiadomo ile trzeba czekać na busa, poza tym może nie być miejsc, a ze stopem uwinęłyśmy się w 5 minut. Nasz Pan kierowca wysadził nas w Astanie, ale żeby ponownie dostać się na dworzec musiałyśmy skorzystać z dwóch autobusów. Po drodze wymieniamy pieniądze w jakimś banku w centrum handlowym. Kurs 1$ = 348 KZT.
Było już popołudnie, więc kolejny cel to Burabaj. Idziemy dowiedzieć się o marszrutkę. Niestety bilety na najbliższy kurs są wykupione, o czym poinformowała nas w kasie Pani ze złotym uśmiechem. Najbliższy marszrutka z wolnymi miejscami odjedzie o 18ej. Nie chcę nam się kombinować, więc bierzemy te bilety 1670 KZT (18,37 zł, 270 km). Pani okazała się niezwykle miła, opuściła swoją kasę i zaprowadziła nas do sklepu z pamiątkami. Pracowała tam dziewczyna mówiąca po angielsku, z którą już wcześniej rozmawiałyśmy przy okazji zakupów. Pani kasjerka kazała jej przetłumaczyć, żebyśmy przyszły do niej 20 min. przed odjazdem marszrutki, a ona nam wskaże co i jak. Nie wiedziałam, że sprawiamy wrażenie tak nieogarniętych. Kolejne godziny oczekiwania - okolice dworca zwiedziłyśmy gruntownie, jakiś posiłek i dotrwałyśmy do 17:40. Tak informacyjnie to na obydwu dworcach są przechowalnie bagaży. Pani w kasie dała nam kartę z numerem rejestracyjnym naszego busika, podziękowałyśmy i poszłyśmy do busika. Mieliśmy wg przewodnika jechać ok. 3h, ale kierowca już na wstępie zapowiedział, że będą to 4h. Busik był z lekka ciasnawy, ale po 1h duża część pasażerów wysiadła po drodze. Myślałyśmy, że dojedziemy wcześniej i będzie czas na znalezienie kwatery, ale niestety kierowca dobrze oszacował czas. W Szczucińsku wysiedli pozostali pasażerowie, z wyjątkiem nas. Potem kilkanaście km jechaliśmy przez ciemny las. Pomyślałam: co my tu do licha robimy, taka głusza, zaraz namiot będzie grany?! Po czym nagle, wjechaliśmy do innego świata - Las Vegas w środku niczego. Burabaj to lokalny kurort, w nocy neony, dyskoteki. Po wyjściu z busa, musiałyśmy przejść na drugą stronę ulicy, żeby usłyszeć własne myśli. Gdybyśmy wiedziała, że miejscowość jest oblężona przez wczasowiczów to wysiadłybyśmy gdzieś po drodze, w jakiejś mniejszej wiosce. Na ale trudno, jest jak jest. Hotele przy głównej ulicy, nie miały miejsc, albo były bardzo drogie. Ktoś nam doradził Hotel Progres, kilkaset metrów od "centrum". Dobrze, że miałyśmy czołówkę, bo w innym wypadku na tej dziurawej drodze połamałybyśmy kończyny. Pokój kosztował 5000 KZT (55 zł), co jest wyjazdowym rekordem, a warunki były chyba najbardziej średnie. Jednak marzyłyśmy o normalnym łóżku i prysznicu, a poza tym to tylko jedna noc, więc nie ma sensu tracić czasu na szukanie czegoś innego.Dzień 14 8 sierpnia 2016 r. Burabaj - Astana Odespałyśmy ostatnie dwie noce spędzone w transporcie. Nasz pokój nie ma prywatnej łazienki, ale ta na korytarzu znajduje się via a vis naszych drzwi. W hotelu korzystamy jeszcze z wifi, żeby zawiadomić naszego hosta z couchsurfingu, że dzisiaj wieczorem będziemy w stolicy. Prosimy pracownicę hotelu o przechowanie naszego bagażu i ruszamy do miasta. Jemy śniadanie i zaczynamy zasadniczą cześć naszego pobytu tutaj. Wokół jeziora jest kilkanaście kilometrów ścieżek rekreacyjnych. W dużej części są one utwardzone, więc można jeździć na rowerach, rolkach itd. Najpierw odbijamy w lewo, większość piaszczystych plaż jest prywatna i trzeba płacić za wstęp. Jest też wiele miejsc publicznych, gdzie można się rozłożyć za free. Blisko miasta jest sporo ludzi, muzyka itd. Jednak wystarczy odejść 10 min i już mamy ciszę i spokój. Po kilkudziesięciu minutach zawracamy i kierujemy się w przeciwną stronę, bo chcemy dotrzeć do Goluboy Zaliv (Blue Bay). To ok. 5 km od miasta. Droga jest łatwa i przyjemna, robimy sobie przystanki. Nad zalewem można wynająć łódki jeśli ktoś ma na to ochotę. My wchodzimy na pobliską górkę, żeby mieć lepszy widok. Okolice jeziora Burabaj są bardzo fajne nawet na dłuższy pobyt, jeśli ktoś chce się polenić.
Do Saty jeździ marszrutka. Niestety nie z samego Sayakhat, a trochę obok. Trzeba się zapytać miejscowych, oni oferują że zaprowadzą ale w półmroku, w obcym kraju, wygląda to jak zaproszenie do wycięcia nerki
:) Niemniej bus jeździ.
Nawet chciałyśmy zaryzykować własnymi organami, bo trochę się tam kręciłyśmy, pytałyśmy ochroniarza i jakieś inne osoby, ale niestety nikt nic nie wiedział, albo nie chciał wiedzieć. Washington też nie znalazł ten marszrutki. Polak, którego spotkałyśmy w Kolasai też odniósł porażkę. Ale głęboko wierzę, że w końcu komuś się uda
:-)
@Karolina_s, mnie się udało, wcześniej @Gadekk też tak jechał. Ja nawet do Kanionu Szaryńskiego jechałem tą samą marszrutką tylko w drogę powrotną z Saty. No nic, pisz dalej. Swoją drogą to ja we wrześniu miałem tam upał.
Przyglądam się tej relacji... i coraz poważniej zastanawiam się nad zamieszczeniem własnej. Stałem przed dylematem czy jechać do Kanionu Szaryńskiego kilka dni wcześniej. Nie zdecydowałem się w końcu i chyba słusznie, bo nie miałbym radości z oglądania go w takich warunkach, jak i z moknięcia.Karolina_s napisał: Gdy byłyśmy pierwszy dzień w Ałmaty to sprawdzałyśmy rozkład i miejsc było jeszcze sporo. Niestety są wakacje i trzeba się z tym liczyć. Nasz plan nie był tak precyzyjny aby kupić bilety kolejowy z kilkutygodniowym wyprzedzeniem.Wg miejscowych to wcale nie kwestia wakacji - pociągi są po prostu znacznie tańsze i wygodniejsze od autobusu więc mieszkańcy Kazachstanu nimi jeżdżą. Z własnego doświadczenia - na 14 dni przed odjazdem w płackarcie może być wolne ponad 100 miejsc, a 13 dnia rano zostaje już około 5. Polskie karty płatnicze nie działają na stronie kolei kazachskich, sprawdzone na karcie $ Aliora i Banku Millenium, podobne info na forach zagranicznych, ponoć płatność możliwa tylko kartami z krajów WNP. Rozwiązanie? Istnieją pośrednicy rezerwujący bilety z prowizją 500 KZT. 5,5 zł drożej, ale po prawdzie to grosze a bilet zamówiony już w Polsce. Co do pociągów za 8000 KZT - prawdopodobnie nie była to łapówka, a hiszpański pociąg Talgo. Ich ceny są absurdalne
:)Quote: W końcu dałam się w to wciągnąć i dokupiłam bilet na za 2 dni z szymkentu do Turkistanu za 1799 KZT (19,79 zł). Było to bez sensu, bo spokojnie można zrobić tą trasę autobusem czy marszrutką, które jeżdżą często i pewnie szybciej, a cena nie różni się. Hmmm... masz na myśli 1799 KZT w jedną, czy w dwie strony? Otóż... podróż samochodem jest znacznie tańsza, autobus bez klimatyzacji kosztuje 500 KZT ale łatwiej na niego trafić na trasie z Turkistanu, zaś minibus z klimatyzacją kosztuje między 700 a 1000 KZT. Ja jechałem w jedną stronę za 800, w drugą za 700. Wydaje mi się, że przy tych cenach nie ma sensu jechać autobusem - nawet w klimatyzowanym minibusie jest gorąco.
Pociągi są tańsze, ale tylko jeśli mówimy o długich trasach. Bo na krótszych ceny marszrutek są takie same lub nawet niższe. Z tego co się orientuję to Talgo jeździ tylko na trasie Astana - Ałmaty, więc to nie nasz przypadek. Na pewno chodziło o łapówkę bo zjawił się konduktor pociągu i rozmyślał. A jak można zauważyć to w konduktorskim przedziale zawsze jeździ jakoś dziwnie dużo cywilów. Ja bilet kolejowy na trasie Aralsk - Aktobe kupiłam jeszcze w Polsce i płaciłam entropay'em. Wszystko poszło bez problemów.
Jeszcze odnośnie cen pociągów - na krótszych trasach cena jest wyższa przez to, że doliczana jest opłata za miejsce w płackarcie. Jeśli w wagonie są miejsca siedzące (ale niewiele takich pociągów, choć warto wymienić trasę Astana-Pietropawłowsk), to cena jest sporo niższa.Odnośnie Talgo - jeżdżą także na innych trasach, np. do Ust-Kamenogorska i Aktau, ten ostatni odjeżdża 20 minut przed "zwykłym pociągiem" i kosztuje właśnie ok. 8000 KZT na trasie do Szymkentu, choć może istotnie wchodzi w grę łapówka... ale absurdalnie wysoka :/Faktycznie, nie skorzystałem z entropaya ale nie widzę sensu w tej "karcie" - poza zabawami z TS był praktycznie nieprzydatny. Swoją drogą, po przyjeździe wyłania się coraz większy chaos z tym wszystkim...Ok, tyle komentarzy z mojej strony, czekam na ciąg dalszy
:)
Lubię czytać Twoje relacje, bo są bardzo plastycznie napisane, bez jakiegoś napuszenia, zawierają masę przydatnych informacji i mam wrażenie jakbym uczestniczyła w tych wyprawach (popraw opisy zdjęć w pierwszym poście, bo stanowią wyzwanie dla mojej wyobraźni)
:)
@cyberpunk64 Dzięki za miłe słowo. Trochę to dla mnie zaskakujące, bo jestem bardzo "niehumanistyczna". Więc zawsze wydawało mi się, że moje relacje/opisy są bardzo siermiężne. Właśnie moim celem jest przekazanie jak najwięcej praktycznych informacji a nie literackie wyżycie się
;-)Co do fotek to zauważyłam, że jak się jakąś doda/zeedytuje to się wszystko psuje. Starałam się naprawiać na bieżąco, ale pierwszego posta przeoczyłam. Dzięki za czujność
:-) Poprawię za momencik, bo działam na dwa fronty
;-)
Relacja ciekawa. Napisana lekkim, przystępnym słowem.Jak mam być szczery, to nie zachęciła mnie do szybkiego poszukiwania biletów i lotu do Kazachstanu.
:D Sama autorka opisując odwiedzane miejsca, stwierdza że szału nie ma.A te postsowieckie klimaty, chaos z transportem itp są mi znane z innych dawnych republik Sojuza , jak i z samej Rosji. Warto tam lecieć ?
:roll: Jest coś diametralnie innego niż na Ukrainie, w Rosji, Gruzji ?
No nie wiem czy ja nadawałabym się na ambasadorkę jakiegokolwiek regionu. Nie jestem zbyt ekspresyjna, więc ciężko usłyszeć ode mnie jakieś ochy i achy. U mnie powiedzenie "było spoko" to już przekaz wielkich emocji
;-)Ogólnie ciężko nazwać Kazachstan mekką globtroterów. Kraj na pewno jest zróżnicowany, być może gdybym więcej czasu poświęciła na góry, to krajobrazy byłyby bardziej zapierające dech w piersi. Jednak mój plan celowo został tak skomponowany, bo ja po prostu lubię być w podróży i chciałam przekrojowo poznać Kazachstan. Spodziewałam się, że Kazachstan będzie bardziej taki prowincjonalny. Jednak zaskoczył mnie. Kraj jest bogaty, dobrze się rozwija, inwestuje w edukację młodych ludzi zagranicą i chce być naprawdę international. Ja sądziłam, że będzie to powtórka z odwiedzonego przeze mnie Kirgistanu, gdzie kilka lat temu w autach złapanych na stopa, leciały z kasety "Biełyje Rozy" a w wioskowym sklepie (czyli oknie domu) można było kupić wódkę, wino albo oranżadę i to by było na tyle. Otóż w Kazachstanie tak nie ma, więc chyba jednak są o poziom wyżej od Ukrainy. Druga sprawa jest taka, że oni nie czują swojego turystycznego potencjału, więc nie wszystko jest na wyciągnięcie ręki. Ja cieszę się, że tam byłam. Zweryfikowałam swój pogląd na ten kraj. Może nie ma tam aż tak wiele spektakularnych miejsc, ale mimo wszystko jest pewne bogactwo. Góry, barany, ośnieżone szczyty a za chwilę kaniony, wydmy, wielbłądy. Mieszanka kulturowa: Ujgurzy, Kazachowie, Rosjanie, Koreańczycy - każdy jest inny, a nie bez znaczenia jest, że przekłada się do na pyszną kuchnię
:-)
Z mojego punktu widzenia: w porownaniu do Rosji czy Ukrainy Azja Srodkowa jednak jest rozna wiec warto sie wybrac. Ale wtedy o wiele ciekawszy jest Uzbekistan czy Kirgizja. Kazachstan raczej nie zachywyca od razu, raczej powoli wciaga swoja normalnoscia.
jacakatowice napisał:Warto tam lecieć ?
:roll: Jest coś diametralnie innego niż na Ukrainie, w Rosji, Gruzji ?Moim zdaniem warto. Na Ukrainie byłem, w Gruzji nie byłem ale w ogóle bym Kazachstanu z tymi krajami nie porównywał. Kulturowo jest od Ukrainy trochę inny: tzn. niby muzułmański ale wódkę piją jak w Rosji. Nikt Cię tam za rękaw ciągał nie będzie byś walił czołem w południe o dywan.Tylko tak - lecieć warto ale nie na żadne wczasy. Oczywiście, chcesz zostawić sporo kasy, wynająć auto na miejscu, spać w hotelach 3* i 4* gwiazdkowych - da się. Nie wszędzie ale w dużych miastach (Ałmaty, Astana) to jest możliwe. Tam gdzie przyroda są jurty, cen nie znam ale podejrzewam że osiągalne, można konie wynająć. Wszystko można.Ale jest to kraj idealny do taniego podróżowania. Autostopem 250 km ledwo zipiącym Kamazem? Proszę bardzo, nigdy nie czekałem dłużej niż 20 min. Nowa Toyota ze skórzana tapicerką i rozsądnym audio wewnątrz? Też się zatrzyma. Ludzie, poza metropoliami, żyją skromnie ale godnie. Nic mnie tam złego nie spotkało, nikt mnie oszwabić nie próbował i nie byłem też taką sensacją jak w Chinach, gdzie robiono sobie ze mną zdjęcia jak z wielbłądem.Góry to mają takie, że jak stałem na dworcu w Ałmaty czekając na busa i moim polsko-rosyjskim próbowałem pogadać z Kazachem, jak je zobaczyłem to musiałem dwoma rękami szczękę przytrzymywać. Drugi mnie to spotkało jak spróbowałem kazachskim dżemów, a trzeci jak mnie kobiecy ideał wziął na stopa pod koniec podróży
;)Melony, arbuzy - to radzę omijać z daleka bo potem w Polsce nie weźmiesz tych marketowych do ust. Tak więc masz wybór: albo żyć w poczuciu, że wiesz jak smakuje melon, albo spróbować tego kazachskiego. Żeby nie było, że nie ostrzegałem
:) Lepioszki są jak Madras Curry kupowane w Carrefourze w Dubaju - po prostu wzorowe. Nic do poprawy. U nas tego nie znajdziesz, niczym nie zastąpisz. Dokładając do tego dżem, zagryzając melonem, jesteś w raju i żadnych dziewic Ci nie potrzeba bo rąk brakuje
:) Piszę trochę w żartach ale jak lubisz dobrze zjeść to zjesz, chociaż dania główne w restauracjach mi akurat nie podchodziły tak do końca. Tłuste, ciężkie i dużo cebuli. Ale co kto lubi, te ich pilawy bardzo polecam. Na zimno też dobre. Wódki mniejszej niż 0,2l nie widziałem.Co jeszcze bym napisał... aha, przeciwnie niż u Autorki, u mnie wszystko działało. Bus stał tam gdzie miał stać, dowiózł tam gdzie miał dowieść, a w drodze powrotnej odebrał z miejsca noclegu.Językowo jest jak we Francji, a nawet lepiej bo oprócz swojego znają chociaż jeden języl obcy - rosyjski. W Ałmaty, jak w Paryżu, ktoś zna kogoś, kto zna angielski. Łatwiej złapać grypę niż znaleźć taką osobę, ale jak już się uda to wszystko Ci powie. Turystyki tam w sumie nie ma, w hostelu w pokoju dzielonym spałem sam.Co więcej mogę dodać? Kazachstan potrafi przeformować wyobrażenia o podróżach. Na celowniku mam Kirgistan i trekking Ala-Kol (wygoogluj). Nie wiem czy uda się w 2017 ale w 2018 nie widzę innej opcji. Uzbekistan też mam na oku więc jak zwykle zadecyduje promocja.
:)
Mi również jezioro bardzo przypadło do gustu, choć przyznaję, że po pierwszych minutach wieczorem byłam lekko przerażona. Jednak za dnia sytuacja wygląda zupełnie inaczej. Jeśli ktoś planuje spędzić kilka dni w Astanie to zdecydowanie korzystniej jest rozdzielić ten czas na Burabaj i stolicę.
Czym bylas przerazona? Malo bezpiecznie? Myslalem ze czegos nie doczytalem, wiec jeszcze raz przeczytalem ten fragment relacji, ale chyba nie napisalas co Cie tam wieczorem przerazilo
:)
Mam na myśli to, że w wakacyjny wieczór była na głównej ulicy jedna wielka dyskoteka, gdzie basy miażdżyły mózg
;-) A ja pojechałam tam, żeby uciec od tlocznej Astany. Z bezpieczeństwem w całym Kazachstanie nie było problemu
:-)
Karolino krótkie pytanie, korzystałaś z naszych kart płatniczych zarówno płacąc nimi i korzystając z bankomatów w Kazachstanie czy tylko USD i wymiana na miejscu?
@krystoferson112 Miałam zapas gotówki. Ale raz płaciłyśmy kartę mastercard ($) z kantoru aliorbank i poszło bez najmniejszych kłopotów. Po przeliczeniu kursu po powrocie wyszło bardzo podobnie jak przy wymianie waluty na miejscu, dokładnie 15000 KZT -> 43,33 $ (dolar był kupiony w aliorze po ok. 3,8358). Zatem myślę, że nie powinno być problemu. Odniosłam wrażenie, że Kazachowie są uzależnieni od bankomatów i banków, w jakimś centrum handlowym, stało ich w rządku po ścianą, kilkanaście obok siebie - nie przesadzam. Oczywiste jest to, że zapas gotówki trzeba mieć, zwłaszcza jeśli chodzi o płatności za marszrutki. Ale w wielu sklepach są terminale, to samo dotyczy hoteli. Ostatni, wspomniany hotel Progres, mimo że raczej standardem nie grzeszył to miał terminal płatniczy.
@krystoferson112, płaciłem dwoma kartami MC polskich banków i przechodziły bez problemu. Możesz też zabrać USD i wymienić (kantor lotniskowy w ALA nie odstawał rażąco kursem od tych w centrum, pewnie w Astanie będzie podobnie).
Myślałem, że końcówka mnie niczym nie zaskoczy, a tu kolejka na Przełęcz Talgar też nie jeździła?
:)Fajna relacja, miło było poczytać, powspominać i zobaczyć nowe miejsca, w których nie byłem.
@Don_Bartoss Hehe, co mam ci powiedzieć?! Wyobraź sobie, że będąc w Astanie wróciłam do twojej relacji, bo właśnie kojarzyłam, że wybrałeś się podczas swojej podróży na Chimbulak. Początkowo miałyśmy powtórzyć wszystko krok po kroku za tobą. Ale jak zobaczyłyśmy te busy, to już nie chciało nam się wracać niżej do stacji kolejki. Zdecydowałyśmy, że pojedziemy busikiem, a potem na środkowej stacji wsiądziemy w kolejkę i pojedziemy na przełęcz. Pognałyśmy w kierunku kas, a tu żaden wagonik kolejki ani drgnie w kierunku przełęczy. Być może wynikało to z późnej pory, bo rzecz działa się ok. 18ej, sama nie wiem. Ale nawet bez przełęczy, uważam że jest tam pięknie. Byłam bardzo mile zaskoczona, no i pogoda tym razem nam dopisała
:-)
Zastanawiałem się dość długo nad odwiedzeniem Burabaju, ale ostatecznie zrezygnowałem. Chyba był to błąd :/Podpowiedź: z Astany jeździ kilka pociągów do Pietropawłowska przez Szczucińsk, właściwa stacja to "Kurort Borowoje", cena ok 700 T (wagon obszczyj - czyli płackarta ale po 3 osoby na dolnej leżance).Co do płatności za bagaż: w niektórych regionach się płaci, zwłaszcza na wschodzie Kazachstanu. Przy czym wówczas należy się spodziewać pytania jeszcze na etapie zakupu biletu w kasie w stylu "skolka sumkow?" i w zależności od trasy płaci się 150 - 300 T i oczywiście dostaje się bilet.Trochę dziwi mnie ta cena za komunikację miejską w Ałmaty - różnice są groszowe, ale wszędzie płaciłem 80 T, taka cena jest też na bilecie.No i coś mi nie gra z tym autobusem 79 - od kogo dowiedzieliście się, że już nie jeździ? Jeszcze 8 sierpnia przemierzał dzielnie miasto z napisem "Aeroport"
;) ale przyznam, sam około 21:30 wsiadłem do 92 niedaleko od stacji metra Bajkonur. Wg informacji na przystankach autobus jeździ do 23:00, ale nie wiem na ile odpowiada to rzeczywistości.Ciekawie się czytało tę relację, choć niektóre informacje które mamy ze swoich wyjazdów są zupełnie sprzeczne. Ale... na pewno przyda się przy okazji kolejnej wizyty
:)
O pociągu słyszałam, bo w relacji w której dowiedziałam się o Burabaju był właśnie opis dojazdu pociągiem. Ale z tego co pamiętam wykalkulowałyśmy, że lepiej czasowo wyszło nam jednak mimo wszystko z busem. My cały czas kupowałyśmy bilety na bieżąco. A sam widzisz jak było z dostępnością biletów kolejowych w wakacje.Co do bagażu, to właśnie chodziło mi o to, że Pani sprawdzaczka była przy całej sytuacji i nic się nie zająknęła o dodatkowej płatności, w kasie kupowałam bilety i Pani także widziała że mam plecak na ramionach. Więc sądzę, że to była fanaberia kierowcy, który chciał coś na boku zarobić. Gdyby mi kazano zapłacić w kasie to oczywiście nie miałabym z tym problemu. Prawdopodobnie masz rację z tymi biletami na komunikację publiczną w Ałmaty - nie notowałam wszystkiego na bieżąco. Na przystanku przed lotniskiem cały czas widnieje naklejka z numerem 79. A o tym, że nie dojeżdża na lotnisko powiedzieli nam pracownicy lotniska, którzy stali niedaleko, tą informację potwierdziła babeczka, z którą jechałyśmy busem 92. Niektórzy byli tym zaskoczeni, więc to musiała być jakaś zmiana sprzed chwili. Poza tym tak, jak pisałam wieczorem 79 jechał za nami, po czym odbił przed lotniskiem. Ostatecznie można jechać 79 i dojść te kilkaset metrów do lotniska piechotą. Wygląda to tak jakby 79 zamienił się trasą z 92.
Muszę dokładniej przeczytac relację i obejrzeć zdjęcia. Ja tez skusiłam sie na tę promocje Belavii i pojechałam do Kazachstanu w maju. Tez jechałam przez Wilno. Fantastyczna podróż. Żałowałam tylko, ze byłam krótko - 9 dni w Kazachstanie. ale udało mi sie dużo zobaczyć. Może tez cos napiszę, albo przynajmniej pokaże zdjecia? Ja byłam sama, a ponieważ mam 70 lat, więc budziłam tam zdumienie tubylców. nazywali mnie "wiesiełaja babuszka c Polszy."
Po pierwsze witamy na forum
:-)A czy ty przypadkiem nie spotkałaś w ambasadzie mojej koleżanki Sylwii?Oczywiście zachęcam do podzielenia się twoimi wrażeniami z wyprawy i zdjęcia. Im więcej wiedzy na forum tym lepiej.
Fajna i myślę , że przydatna relacja, choć ja już z post-komunistycznych klimatów po wizycie w Gruzji się wyleczyłem .Ta daleka Azja jest chyba ciekawsza i chyba bardziej przyjazna , zapraszam do mnie https://bigmarkk.wordpress.com/ . pozdrawiam bm
Fajna i myślę , że przydatna relacja, choć ja już z post-komunistycznych klimatów po wizycie w Gruzji się wyleczyłem .Ta daleka Azja jest chyba ciekawsza i chyba bardziej przyjazna , zapraszam do mnie https://bigmarkk.wordpress.com/ . pozdrawiam bm
Na horyzoncie majaczy miasteczko Zhalanash. Tutaj powiedzenie "w samym środku niczego" nabiera sensu.
Kupujemy od miejscowych butelkę mleka od wielbłąda - sfermentowanego lekko - nazywa się to chyba szubat, moim zdaniem lepsze niż kumys.
I jedziemy dalej szukać wraków. Nareszcie są.... siedzą pod nimi wielbłądy. Myślę, że jeszcze 2, 3 lata i zwierzaki nie będą miały się gdzie skryć przed słońcem. To brutalna prawda... niestety :-( Swoją drogą to dość surrealistyczne obraz zobaczyć na stepie ziemie usłaną w muszelkach.
Dalej kierujemy się szukać linii brzegowej... i oto jest Morze Aralskie! Cel został osiągnięty. Bardzo chciałam tu się znaleźć, zanim wraki znikną, muszelki i warstwa soli zostaną przykryte przez rośliny, a wspomnienia o dawnej świetności tego regionu przepadną w niepamięć.
Wycieczka sprawiła przyjemność nie tylko nam, ale również naszemu kierowcy, który nigdy tu nie był. Mnie też cieszy, że ten młody chłopak mógł sobie coś zarobić, bo tak jak duża część mieszkańców jest bezrobotny.
Nasz UAZ wszędzie wjedzie, więc jeszcze zajeżdżamy do lepianek, w których zimą zamieszkują rybacy.
Wycieczka dobiega końca, wracamy naszą malowniczą trasą do Aralska. Nie spieszyliśmy się zbytnio, więc wycieczka trwała ponad 6h.
Naszą dobę hotelową w Aralu wykorzystujemy do granic możliwości. Więc wybieramy się jeszcze do pobliskiego muzeum. Co prawda pracownik stojący na zewnątrz jest zajęty sms-owaniem, więc stara się nas odwieźć od tego pomysłu, że kosztuje aż 300 KZT (3,30 zł), że w sumie jest bardzo małe i nic tam tak na dobrą sprawę nie ma. Siła argumentów potężna, jednak nie dajemy się zniechęcić.
Może muzeum faktycznie nie jest zbyt potężne, ale z budynku przechodzi się do wnętrzna statku, gdzie są gabloty z eksponatami. Ogólnie fajne rozwiązanie, myślę że warto wydać te kilka groszy.
Jeszcze tylko prysznic, pakowanie i śmigamy na miasto. Dzisiaj jest jeszcze więcej wesel niż wczoraj, a nam i tak mimo tego nie udaje się wkręcić na żadne - uważam to za jedną z większych porażek wyjazdu.
Niesamowite jest to, że tutaj jest spore bezrobocie a mimo tego bankomaty są oblegane cały wieczór (w ciągu dnia też, ale na mniejszą skalę). Myślę, że to kwestia jakichś dotacji państwowych. Bo gdyby rzecz działa się na Ukrainie to pewnie całe miasteczko dawno by się rozpiło i zapadło w depresję.
Dzień kończymy tak, jak reszta mieszkańców, relaksem w parku.
Później jeszcze trochę wegetujemy na dworcu, aż w końcu nadpędza nasz żelazny dyliżans (3:41). Bilety kupiłam jeszcze będąc w Polsce - datę musiałam skorelować z naszym lotem z Aktobe. Najniższa klasa na trasie Aral More - Akrobe kosztowała mnie 1799 KZT (19,79 zł), prawie 11h w podróży. Tym razem były aż 3 piętra łóżek, ale przyznam że wygodniej wchodziło się na nie niż w wersji 2 piętrowej, był zamykany przedział i coś w podobie klimatyzacji. Ach... no i nogi mi się mieściły, bo łóżko był dłuższe :-) Nie ma co porównywać do pół-trumienki ;-)
Dzień 12 6 sierpnia 2016 r. Aktobe
Duża część dnia minęła nam w pociągu. Choć był to nasz najbardziej komfortowy przejazd koleją, to jednak cieszyłam się, że to już ostatni odcinek. Przed 15tą meldujemy się w Aktobe.
Ogólnie nasza wizyta tutaj jest zdeterminowana lotem do Astany. Mogłyśmy z Aralska wrócić się do Kyzyłordy albo podążać ku nowemu, czyli tutaj. Wariant pociągowy od razu odrzuciłam.
Jakoś za dużo uwagi, a nawet wcale, nie poświęcałyśmy rozpracowaniu atrakcji w Aktobe. A co gorsza nasz przewodnik w ogóle pominął to miasto. Postanowiłyśmy zatem udać się do centrum. Wskazano nam odpowiedni autobus. Jechałyśmy i jechałyśmy, no i potem to już wiedziałyśmy, że miasto to już raczej jest za nami a nas wywiozło na przedmieścia. No ale postanowiłyśmy jechać do pętli, bo u nas czasu jak lasu. Na ostatnim przystanku zostałyśmy wysadzone z busa. Więc druga strona ulicy i czekamy na kolejny transport. Tym razem z Panią bileterką ustaliłyśmy, że miasto nie ma centrum, albo że jest ich kilka - zależy jak to zinterpretować. Ale Park Prezydencki to będzie dobre miejsce na hipotetyczne centrum. Przez całą drogę już ściskało nas w żołądku, marzyłyśmy tylko o żarciu.
Ku naszej rozpaczy w Parku nie było nic treściwego do jedzenia, wróciłyśmy do mijanej wcześniej knajpy ale tam były ceny z kosmosu. Wypatrzyłyśmy jeszcze jedną ale przekraczanie ulic tutaj to jak samobójstwo. Skrzyżowania są ze światłami, ale dla pieszych nie ma wyświetlaczy, więc trzeba zgadywać czy to ta optymalna dla nas sekwencja. Wypatrzone miejsce okazało się zamknięte. Przeżywałyśmy mały dramat, bo o 17ej było tutaj 38 stopni, więc te nasze spacery z plecakami kosztowały nas trochę energii. W końcu po pół godzinie dotarłyśmy na jakieś osiedle i skończyło się na doner kebab 500 KZT (5,50 zł).
Ale przecież nie piszę tego po to, aby przedstawić nasz jadłopis. Otóż w knajpie dopadła nas jakaś kobieta. Zaczęła opowiadać, że jej matka czy babka pochodziła z Polski. Zamieniłyśmy kilka zdań i Pani wyszła ze swoimi kebsami. Nie minęło kilka minut, po czym wróciła jak bumerang... z tabletem! W skrócie to wszystko zmierzało do tego żebyśmy zostały konsultantkami Avonu.... tfu... Siberian Health. Zaczęły się pokazy katalogów, oglądanie strony internetowej i że ogólnie może mamy wolny czas na jesieni, bo przecież w Petersburgu będą wielkie targi Siberian Health i mogłybyśmy się wybrać. Grzecznie powiedziałyśmy, że to przemyślimy i kontynuowałyśmy swój posiłek. Po czym kobieta znowu wyszła i powróciła z siatą kosmetyków. I rozpoczęła się prezentacja... Podsumowując, zdobyłam niezwykle interesującą wiedzę, że płyn do higieny intymnej znakomicie sprawdza się jako szampon. Ogólnie wszystko nadawało się do wszystkiego. O dziwo kosmetyki dostałyśmy za free w ramach przyjaźni kazachsko - polskiej :-)
Pokręciłyśmy się trochę po parku i uznałyśmy, że nie możemy ominąć pobliskiego centrum handlowego. W ramach drobnych zakupów, nasz dobytek powiększył się o kolejny komplet biżuterii ze srebra.... ach ten women's backpacking ;-)
Kupiłyśmy też znakomity sok z granata, którym uraczyłyśmy się w parku, próbując znaleźć jakiś skrawek cienia. I tak postanowiłyśmy oszczędzać energię.
Nadszedł czas aby się zbierać. Przy okazji jakaś rodzina nas zaczepiła i zrobili sobie z nami zdjęcie, uzasadniając, że Polacy i Kazachowie to wielcy przyjaciele. Nic dziwnego, że kilka dni po naszym powrocie prezydent Kazachstanu udał się naszym śladem do Polski :-)
Musiałyśmy jeszcze namierzyć przystanek, szczęśliwie nie był on daleko i nie trzeba było ryzykować życiem przechodząc na drugą stronę ruchliwej ulicy - było przejście podziemne.
Autobus nie podjeżdżał pod sam terminal, ale podłączyłyśmy się do pracownika lotniska, który zmierzał właśnie do pracy. Terminal był kompletnie pusty, można by pomyśleć że nie działa.
Niby jeszcze ponad 2h do odlotu, ale to dosyć dziwne. Dzięki tej atmosferze intymności udało nam się wziąć prysznic w umywalce, przepakować, zadzwonić do Polski - net działał...yupi :-)
Potem zaczęło się pojawiać więcej ludzi, ale pozostała kwestia check-in...niecałe 1,5h do startu a wszystko zamknięte. Nie wytrzymałyśmy napięcia i poszłyśmy do informacji. Okazało się, że tutaj jest inna strefa czasowa i mamy godzinę zapasu. Trochę nas to zaskoczyło, bo pociąg jednak przyjechał według "naszego czasu". Przynajmniej wyjaśniły się te pustki przy naszym wejściu do lotniska.
Check-in i kontrola poszła sprawnie. Wystartowaliśmy planowo (23:05).
Posiłek nie był bardzo bogaty, ale stanowiła go bułeczka/kieszonka, coś w rodzaju samsy, ale nie smażona w głębokim tłuszczu, wypełniona warzywami i kurczakiem. Po Belavii to jak kolacja w restauracji z gwiazdką Michelin. Z napojów pojawił się alkohol w postaci piwa. Zaszalałyśmy, ale współpasażerowie skierowali na nas swoje spojrzenia. Trochę dziwne, bo ciężko na ulicach odnieść wrażenia, że to kraj muzułmański. W sklepach półki uginają się od alkoholu...
Lądujemy zgodnie z rozkładem, ale na bagaże czekamy ze 30 min. Była prawie 3 h gdy opuściłyśmy halę przylotów. Od początku wiedziałyśmy, że nie będziemy szukać noclegów, tylko zostaniemy kilka godzin na lotnisku. Pewnie zastanawiacie się dlaczego zarezerwowałam lot o takiej porze, otóż był on jakieś 4 razy tańszy niż pozostałe, więc wybór był prosty.
Szczęśliwie również na lotnisku w Astanie są krzesła bez podłokietników, więc można się dobrze wyspać. Choć było trochę chłodno, więc śpiwór musiał być grany. Noc tak, jak my spędzało wiele osób, nikt nie budził, nie przepędzał, więc jak na lotnisko to bardzo komfortowo.Dzień 13 7 sierpnia 2016 r. Astana - Malinovka - Astana - Burabaj
Po porannej toalecie opuszczamy lotnisku (nie był to zdecydowanie blady świt). Autobusem numer 10, 90 KZT (0,99 zł) udajemy się na dworzec autobusowy/kolejowy. Swoją drogą zeszłoroczny przewodnik podaję cenę biletu 60 KZT - 50 % podwyżki, jednak co stolica to stolica ;-)
Podróż zajmuje około godziny. Jemy śniadanie niedaleko dworca.
Najpierw udajemy się na dworzec kolejowy, pobieramy mapki z informacji turystycznej, a następnie przemieszczamy się na sąsiadujący dworzec autobusowy (jest tylko jeden w Astanie). Chcemy jechać do Malinovki, gdzie znajduje się Muzeum Pamięci Ofiar Represji Politycznych i Totalitaryzmu. Nie spodziewałyśmy się raczej drugiego Oświęcima, ale chciałyśmy zobaczyć jak tutaj to wygląda.
Na dworcu odnajdujemy właściwą marszrutkę, jeszcze dopytujemy o to kierowcy. Siedzenia zapełniają się, więc już szykujemy się do drogi, kiedy... okazuje się, że trzeba kupić bilety w kasie, a nie jak dotychczas u kierowcy. Z nami wyleciało jeszcze dwóch miejscowych. Kolejna oznaka tego, że jesteśmy w stolicy a nie na dzikiej prowincji. Choć ten kierowca, którego pytałyśmy, mógł nam zdradzić tą wiedzę tajemną. W kasie już oczywiście nie było biletów na ten kurs, więc musiałyśmy czekać 1,5h na kolejny. Było wi-fi, choć ta niby dworcowa sieć nie działała, tylko jakaś inna która była bez hasła.
Czas szybko zleciał, więc teraz jako pełnoprawne pasażerki z biletem usadowiłyśmy się na swoich miejscach. Bilet kosztował 400 KZT (4,40 zł, ok. 50 min).
Muzeum jest niedaleko drogi, przy której wysadził nas autobus. Teren nie jest bardzo rozległy, ale bardzo zadbany. Budynek muzeum był w częściowym remoncie, ale ekspozycję można było zwiedzać - bilet 200 KZT (2,20 zł).
W drogę powrotną postanowiłyśmy złapać stopa. Bo nie wiadomo ile trzeba czekać na busa, poza tym może nie być miejsc, a ze stopem uwinęłyśmy się w 5 minut.
Nasz Pan kierowca wysadził nas w Astanie, ale żeby ponownie dostać się na dworzec musiałyśmy skorzystać z dwóch autobusów. Po drodze wymieniamy pieniądze w jakimś banku w centrum handlowym. Kurs 1$ = 348 KZT.
Było już popołudnie, więc kolejny cel to Burabaj. Idziemy dowiedzieć się o marszrutkę. Niestety bilety na najbliższy kurs są wykupione, o czym poinformowała nas w kasie Pani ze złotym uśmiechem.
Najbliższy marszrutka z wolnymi miejscami odjedzie o 18ej. Nie chcę nam się kombinować, więc bierzemy te bilety 1670 KZT (18,37 zł, 270 km). Pani okazała się niezwykle miła, opuściła swoją kasę i zaprowadziła nas do sklepu z pamiątkami. Pracowała tam dziewczyna mówiąca po angielsku, z którą już wcześniej rozmawiałyśmy przy okazji zakupów. Pani kasjerka kazała jej przetłumaczyć, żebyśmy przyszły do niej 20 min. przed odjazdem marszrutki, a ona nam wskaże co i jak. Nie wiedziałam, że sprawiamy wrażenie tak nieogarniętych.
Kolejne godziny oczekiwania - okolice dworca zwiedziłyśmy gruntownie, jakiś posiłek i dotrwałyśmy do 17:40. Tak informacyjnie to na obydwu dworcach są przechowalnie bagaży.
Pani w kasie dała nam kartę z numerem rejestracyjnym naszego busika, podziękowałyśmy i poszłyśmy do busika.
Mieliśmy wg przewodnika jechać ok. 3h, ale kierowca już na wstępie zapowiedział, że będą to 4h. Busik był z lekka ciasnawy, ale po 1h duża część pasażerów wysiadła po drodze.
Myślałyśmy, że dojedziemy wcześniej i będzie czas na znalezienie kwatery, ale niestety kierowca dobrze oszacował czas. W Szczucińsku wysiedli pozostali pasażerowie, z wyjątkiem nas. Potem kilkanaście km jechaliśmy przez ciemny las. Pomyślałam: co my tu do licha robimy, taka głusza, zaraz namiot będzie grany?! Po czym nagle, wjechaliśmy do innego świata - Las Vegas w środku niczego. Burabaj to lokalny kurort, w nocy neony, dyskoteki. Po wyjściu z busa, musiałyśmy przejść na drugą stronę ulicy, żeby usłyszeć własne myśli.
Gdybyśmy wiedziała, że miejscowość jest oblężona przez wczasowiczów to wysiadłybyśmy gdzieś po drodze, w jakiejś mniejszej wiosce. Na ale trudno, jest jak jest. Hotele przy głównej ulicy, nie miały miejsc, albo były bardzo drogie. Ktoś nam doradził Hotel Progres, kilkaset metrów od "centrum". Dobrze, że miałyśmy czołówkę, bo w innym wypadku na tej dziurawej drodze połamałybyśmy kończyny. Pokój kosztował 5000 KZT (55 zł), co jest wyjazdowym rekordem, a warunki były chyba najbardziej średnie. Jednak marzyłyśmy o normalnym łóżku i prysznicu, a poza tym to tylko jedna noc, więc nie ma sensu tracić czasu na szukanie czegoś innego.Dzień 14 8 sierpnia 2016 r. Burabaj - Astana
Odespałyśmy ostatnie dwie noce spędzone w transporcie. Nasz pokój nie ma prywatnej łazienki, ale ta na korytarzu znajduje się via a vis naszych drzwi. W hotelu korzystamy jeszcze z wifi, żeby zawiadomić naszego hosta z couchsurfingu, że dzisiaj wieczorem będziemy w stolicy.
Prosimy pracownicę hotelu o przechowanie naszego bagażu i ruszamy do miasta. Jemy śniadanie i zaczynamy zasadniczą cześć naszego pobytu tutaj.
Wokół jeziora jest kilkanaście kilometrów ścieżek rekreacyjnych. W dużej części są one utwardzone, więc można jeździć na rowerach, rolkach itd. Najpierw odbijamy w lewo, większość piaszczystych plaż jest prywatna i trzeba płacić za wstęp. Jest też wiele miejsc publicznych, gdzie można się rozłożyć za free. Blisko miasta jest sporo ludzi, muzyka itd. Jednak wystarczy odejść 10 min i już mamy ciszę i spokój. Po kilkudziesięciu minutach zawracamy i kierujemy się w przeciwną stronę, bo chcemy dotrzeć do Goluboy Zaliv (Blue Bay). To ok. 5 km od miasta. Droga jest łatwa i przyjemna, robimy sobie przystanki. Nad zalewem można wynająć łódki jeśli ktoś ma na to ochotę. My wchodzimy na pobliską górkę, żeby mieć lepszy widok. Okolice jeziora Burabaj są bardzo fajne nawet na dłuższy pobyt, jeśli ktoś chce się polenić.