Zatrzymujemy się na obiad w hotelo-restauracji z soli. Podczas gdy Dalia idzie przygotowywać dla nas danie, my oddajemy się zabawie z perspektywą. Jednolicie biała powierzchnia salaru daje niezłą frajdę. Kto żyw wyczynia cuda by zrobić to jedno, jedyne idealne zdjęcie. Salar tak razi, że łatwo nie jest
:D . Nieco później na solnych krzesłach zasiadamy do solnego stołu. Dosyć to praktyczne, jak tak pomyśleć, by doprawić obiad wystarczy poskrobać trochę blatu. Jedzenie jest pyszne. Kasza quinoa (wtedy jadłam ją pierwszy raz, dziś jest już u nas dość popularna), kotlety z lamy (stwierdzam z przykrością, że lama to piękne, puchate i bardzo...
:? smaczne zwierzę) i warzywa (ogórek, pomidor). Czegoś ciepłego (co nie byłoby wywarem z kostki rosołowej) i tak dobrego nie jedliśmy od kilku ładnych dni. Z pełnymi brzuchami i jeszcze bardziej zadowoleni niż dotychczas ruszamy dalej.
Jedno z najbardziej rozpoznawalnych miejsc na salarze.
Jesteśmy we dwoje, więc musimy wykorzystywać różne rekwizyty. Samowyzwalacz przy zabawie z perspektywą nie bardzo zdaje egzamin
;)
Kiedy jedni się wydurniają z perspektywą (co umówmy się z boku wyglada głupkowato)...
...inni ziewają z nudów leniwie się przeciągając.
Sala obiadowa, w której je chyba każda wycieczka.
Kolejny obowiązkowy punkt wycieczki to pobyt na wyspie Incahuasi (nazwa znaczy tyle, co dom Inków). Wyspa wyłania się z solnego morza, ma około 20 hektarów i jest pochodzenia wulkanicznego (https://goo.gl/maps/XxzjTdh6EAF2). Jest to pozostałość po prehistorycznym stożku wulkanicznym, który wystawał z prastarego wielkiego jeziora (dało ono początek właśnie salarowi). Wyspa porośnięta jest niesamowitymi, ogromnymi kaktusami, których zdrewniałe szkielety często wykorzystywane są jako budulec. Na wyspie mamy trochę czasu dla siebie, by przejść się ścieżkami, zrobić bajeczne zdjęcia. Pięknie
:) !
Wielkie, porozrastane, włochate kaktusy. Cuda!
:)
Najstarsze mają podobno ponad 1000 lat i ponad 10-11m wysokości. Fot. @almukantarant
Fot. @almukantarant
Z Incahuasi ruszamy na południe, gdzie zatrzymamy się na nocleg już poza salarem. Jedziemy po wykrystalizowanych wielokątach. Tak wyraźnych nie widzieliśmy przez pół dnia pobytu na salarze, a pokonaliśmy już grubo ponad 100km. Tonem nie znoszącym sprzeciwu (no dobra... uprzejmym tonem) prosimy z współtowarzyszami Franca i Dalię o postój. I tu jest jeszcze piękniej niż wcześniej. Światło jest niesamowite. Słońce powoli chyli się ku zachodowi i niewysokie ścianki pomiędzy solnymi figurami geometrycznymi rzucają coraz dłuższe cienie. Niestety nie możemy tu długo zostać – dobrze byłoby dojechać do hotelu przed zmrokiem, ale czasu jest wystarczająco na zdjęcia. Rozradowani poza granice możliwości wsiadamy z powrotem do samochodu.
Fot. @almukantarant
Wyjeżdżając z Salaru de Uyuni na "ląd" mijamy dwóch rowerzystów. Franc macha im na powitanie, zatrzymujemy się i chwilę rozmawiamy. Kierowca odradza im wjazd na solnisko i poleca zostać na noc w pobliskiej wiosce. Ostrzega przed nadchodzącym deszczem, po którym solnisko zamienia się w głębokie na kilka centymetrów jezioro, przed niskimi temperaturami jakie ich zastaną nocą, przed trudną orientacją w terenie. Rowerzyści jednak są nieugięci i żądni przygody. Pytają, czy mamy nadmiar jedzenia... Oddajemy im chleb, jaki nam został jeszcze z wczoraj z Uyuni i chcemy również dać wodę, jednak odmawiają. Ruszają przed siebie, wjeżdżają na białą taflę. My w przeciwnym kierunku. Franc macha ręką i mówi: - Nie przeżyją! Włos nam się zjeżył po tym podsumowaniu uporu rowerzystów
:| . Widziałam jak wjechali na białą taflę i ruszyli w głąb solnej pustyni. Gdy kilka dni później zasiedlismy w kafejce internetowej nawet sprawdziłam informacje, czy nie znaleziono przypadkiem martwych rowerzystów na salarze... Nie. Widać nie zawsze Franc ma rację.
Nasz nocleg miał się odbyć w hotelu z soli w okolicach Villa Martín (https://goo.gl/maps/mnyW3EFQrCy). Hotel, jak to każdy hotel, jest w stanie przyjąć ograniczoną liczbę gości. Jednak każda agencja, w tym Julieta, traktuje ten nocleg jako jedną z głównych atrakcji. Nie ma możliwości rezerwacji, więc nie trudno się domyślić, że część turystów musi szukać innego noclegu. I wśród tej grupy znaleźliśmy się i my. Franc wyszedł z solnego przybytku (z zewnątrz nie sprawiał niesamowitego wrażenia; przybytek, nie Franc
:D ) i oznajmił, że nocleg będzie gdzie indziej. Nie pozostaje nic innego, jak mu zaufać. Poza nami jest jeszcze kilka samochodów w takiej sytuacji – nie ma więc co czekać i jedziemy. W oddaleniu od salaru krajobraz nieco złagodniał i podziwialiśmy m.in. składniki naszego dzisiejszego obiadu w naturze: mijaliśmy pola upraw quinoa, gdzieniegdzie kręciły się lamy udekorowane pomponami i frędzlami z kolorowych włóczek. Nawet poratowaliśmy jakiś samochód zapasem benzyny. Tuż przed zachodem słońca, po kilkudziesięciu minutach jazdy dojechaliśmy do wioski San Juan na pierwszy nocleg (https://goo.gl/maps/u1ZdynnqjMs). Wraz z Belgijką i Peruwiańczykiem trafiamy do czteroosobowego pokoju, Anglicy byli nieco zniesmaczeni brakiem miejsc w solnym hotelu, więc zgodnie ustąpiliśmy im miejsce w dwójce. Franc wziął się za mycie totalnie zasolonej toyoty, która nie przypominała już tej lśniąco-czarnej z początku wyprawy, Dalia przygotowała nam kolację. To był jeden z najlepszych dni w moim życiu
:) Jutrzejszy zapowiada się równie dobrze!
:D
C.d.n.
Częstujemy jakichś nieszczęśników paliwem.
Dalia przygotowująca kolację. Było im bardzo miło jak poprosiliśmy, by usiedli razem z nami przy stole do posiłku.
Wieczorem wyszliśmy na gwiazdy. Ciemno jak nie powiem gdzie, więc nic nie przeszkadzało w obserwacji. Zdjęcie nie jest na miarę National Geographic, mam świadomość. Ale droga mleczna była BA-JECZ-NA! I ten Krzyż Południa...
:D Na zdjęciu jest 100x mniej gwiazd niż było widać gołym okiem.Działalność człowieka. Usypują kopce z zeskrobanej warstwy soli i w ten sposób sól się odsącza. Roztwór rozpływa się dookoła kopców, a sól schnie. Nie wiem, jak tę sól z kopców wykorzystują (kuchenna?). Natomiast ogólnie salar ma bardzo wysoką zawartość cennego litu (Boliwia przoduje w zasobach światowych ale nie w jego produkcji). Na samym salarze praktycznie nic nie żyje, żadne owady, żadne rośliny nie dają rady. Jedynym naturalnym wytworem poza "wielokątami" są niewielkie źródła - wpływające na powierzchnię spod warstw soli podziemne strumienie, tzw. ojos del salar, ale tego akurat niestety nie widziałam.
Wysłane z mojego 2014811 przy użyciu TapatalkaSalar de Uyuni to nie wszystko!
Spało się całkiem przyzwoicie. O 7:30 zjedliśmy śniadanie (jogurt, marmolada, słodka bułka) i ruszamy. Na szczęście zajmujemy wciąż te same miejsca w znowu – i jednocześnie jeszcze – czarnym Land Cruiserze. Nie zgrzeszyliśmy uprzejmością by zaproponować Anglikom zamianę
:D ; ale jakby poprosili to pewnie byśmy się przesiedli, żeby nie było! Tego dnia wjeżdżamy na tereny wulkaniczne. To jedna z moich geograficznych (dla precyzji: geologicznych) miłości – kiedyś marzyło mi się, by zostać wulkanologiem. Boliwia ma co nieco do zaoferowania w tym temacie (ale tak cudnie okrągłych bomb wulkanicznych jak pod Pico del Teide na Teneryfie akurat nie
:D ).
Krótki spacer przed odjazdem z San Juan.
I pierwsze bliskie spotkania z lamami (nie licząc wczorajszego obiadu).
Dookoła nas wznosi się kilka podręcznikowych stożków. Błękitne niebo mocno kontrastuje z ciemnożółtymi, brązowawymi skałami. Przejeżdżamy przez Salar de Chiguana (https://goo.gl/maps/VrgVyuoWQFp) – znacznie mniejszy i bez wątpienia mniej spektakularny od Uyuni. Tutaj sól miesza się z piachem. Zatrzymujemy się przy warstwach skał wulkanicznych, pokrytych gdzieniegdzie twardą skorupą mchu. Ale nie miejcie przed oczami naszego mchu płonnika – pospolity płonnik to przy nim totalna mimoza. Yareta (llareta) – mech na Altiplano to niezły „twardziel” w znaczeniu dosłownym i w przenośni. W dotyku jest niewiele mniej twardy od skały, którą porasta (a rosnąć tak może ze 3000 lat). No i warunki środowiskowe, jakie znosi, zniosłaby mało która roślina.
Yareta na skałach.
Następny przystanek to skały, w których kształtach dopatrzeć się można całego zoo. Największym powodzeniem fotografujących cieszy się skała w kształcie głowy jaguara. Ale my dopatrzyliśmy się jeszcze czegoś innego. Puchatej wiskaczy!
:D Wiskacza (viscacha) należy do szynszylowatych i wygląda jak królik z długim ogonem. Przeurocza, wierzcie mi. Nie jest sama – zza skały wyłania się jeszcze bardziej uroczy maluch.
Z biegiem czasu znajdujemy się na coraz wyżej położonych terenach. Kierowca popisuje się umiejętnościami jazdy terenowej i możliwościami samochodu. Jednak w pewnym momencie zatrzymuje się i mówi, że kawałek musimy przejść pieszo, bo z takim obciążeniem nie podjedzie pod górę (no wypraszamy sobie to „takie obciążenie”
:D ). Franc wskazuje nam mniej więcej kierunek, w którym mamy iść i rzuca zza kierownicy: - Tylko patrzcie pod nogi bo tu są skorpiony! Mogą być między kamieniami. Nie musiał powtarzać. Nie muszę Wam mówić ile tam było kamieni?
:D Zresztą spacerując tak kwadrans pod górkę na wysokości ponad 4000m n.p.m., dysząc jak parowóz, patrzyłam tylko pod nogi, bo nie miałam siły podnieść głowy. Co jakiś czas przystawałam jednak „by zrobić zdjęcie” (czyt. łapczywie nabrać powietrza, które najwyraźniej postanowiło się ulotnić). Marna byłaby ze mnie himalaistka
:D
Fot. @almukantarant
Fot. @almukantarant
Ależ miło było usiąść znowu w samochodzie
:D . Krajobraz trochę zaczął się zmieniać. Zniknęły kępki ostrej i sztywnej trawy, pojawiły się laguny. Nad pierwszą z nich mamy krótki postój. Kadry takie, że tylko tęczy brak… nad brzegiem słonego jeziora pasie się w najlepsze wikunia (wikunia/wigoń - dziki odpowiednik alpaki; dziki odpowiednik lamy to z kolei guanako) i nic sobie nie robi z naszej obecności. Skubie i przeżuwa.
Działalność człowieka. Usypują kopce z zeskrobanej warstwy soli i w ten sposób sól się odsącza. Roztwór rozpływa się dookoła kopców, a sól schnie. Nie wiem, jak tę sól z kopców wykorzystują (kuchenna?). Natomiast ogólnie salar ma bardzo wysoką zawartość cennego litu (Boliwia przoduje w zasobach światowych ale nie w jego produkcji). Na samym salarze praktycznie nic nie żyje, żadne owady, żadne rośliny nie dają rady. Jedynym naturalnym wytworem poza "wielokątami" są niewielkie źródła - wpływające na powierzchnię spod warstw soli podziemne strumienie, tzw. ojos del salar, ale tego akurat niestety nie widziałam.Wysłane z mojego 2014811 przy użyciu Tapatalka
Na poprawę wizerunku Uyuni powiem, że bankomatów obecnie jest sporo (można nawet wyjąć dolary w niektórych) i raczej nie ma problemu z dostępnością gotówki
;).
Zatrzymujemy się na obiad w hotelo-restauracji z soli. Podczas gdy Dalia idzie przygotowywać dla nas danie, my oddajemy się zabawie z perspektywą. Jednolicie biała powierzchnia salaru daje niezłą frajdę. Kto żyw wyczynia cuda by zrobić to jedno, jedyne idealne zdjęcie. Salar tak razi, że łatwo nie jest :D . Nieco później na solnych krzesłach zasiadamy do solnego stołu. Dosyć to praktyczne, jak tak pomyśleć, by doprawić obiad wystarczy poskrobać trochę blatu. Jedzenie jest pyszne. Kasza quinoa (wtedy jadłam ją pierwszy raz, dziś jest już u nas dość popularna), kotlety z lamy (stwierdzam z przykrością, że lama to piękne, puchate i bardzo... :? smaczne zwierzę) i warzywa (ogórek, pomidor). Czegoś ciepłego (co nie byłoby wywarem z kostki rosołowej) i tak dobrego nie jedliśmy od kilku ładnych dni. Z pełnymi brzuchami i jeszcze bardziej zadowoleni niż dotychczas ruszamy dalej.
Jedno z najbardziej rozpoznawalnych miejsc na salarze.
Jesteśmy we dwoje, więc musimy wykorzystywać różne rekwizyty. Samowyzwalacz przy zabawie z perspektywą nie bardzo zdaje egzamin ;)
Kiedy jedni się wydurniają z perspektywą (co umówmy się z boku wyglada głupkowato)...
...inni ziewają z nudów leniwie się przeciągając.
Sala obiadowa, w której je chyba każda wycieczka.
Kolejny obowiązkowy punkt wycieczki to pobyt na wyspie Incahuasi (nazwa znaczy tyle, co dom Inków). Wyspa wyłania się z solnego morza, ma około 20 hektarów i jest pochodzenia wulkanicznego (https://goo.gl/maps/XxzjTdh6EAF2). Jest to pozostałość po prehistorycznym stożku wulkanicznym, który wystawał z prastarego wielkiego jeziora (dało ono początek właśnie salarowi). Wyspa porośnięta jest niesamowitymi, ogromnymi kaktusami, których zdrewniałe szkielety często wykorzystywane są jako budulec. Na wyspie mamy trochę czasu dla siebie, by przejść się ścieżkami, zrobić bajeczne zdjęcia. Pięknie :) !
Wielkie, porozrastane, włochate kaktusy. Cuda! :)
Najstarsze mają podobno ponad 1000 lat i ponad 10-11m wysokości.
Fot. @almukantarant
Fot. @almukantarant
Z Incahuasi ruszamy na południe, gdzie zatrzymamy się na nocleg już poza salarem. Jedziemy po wykrystalizowanych wielokątach. Tak wyraźnych nie widzieliśmy przez pół dnia pobytu na salarze, a pokonaliśmy już grubo ponad 100km. Tonem nie znoszącym sprzeciwu (no dobra... uprzejmym tonem) prosimy z współtowarzyszami Franca i Dalię o postój. I tu jest jeszcze piękniej niż wcześniej. Światło jest niesamowite. Słońce powoli chyli się ku zachodowi i niewysokie ścianki pomiędzy solnymi figurami geometrycznymi rzucają coraz dłuższe cienie. Niestety nie możemy tu długo zostać – dobrze byłoby dojechać do hotelu przed zmrokiem, ale czasu jest wystarczająco na zdjęcia. Rozradowani poza granice możliwości wsiadamy z powrotem do samochodu.
Fot. @almukantarant
Wyjeżdżając z Salaru de Uyuni na "ląd" mijamy dwóch rowerzystów. Franc macha im na powitanie, zatrzymujemy się i chwilę rozmawiamy. Kierowca odradza im wjazd na solnisko i poleca zostać na noc w pobliskiej wiosce. Ostrzega przed nadchodzącym deszczem, po którym solnisko zamienia się w głębokie na kilka centymetrów jezioro, przed niskimi temperaturami jakie ich zastaną nocą, przed trudną orientacją w terenie. Rowerzyści jednak są nieugięci i żądni przygody. Pytają, czy mamy nadmiar jedzenia... Oddajemy im chleb, jaki nam został jeszcze z wczoraj z Uyuni i chcemy również dać wodę, jednak odmawiają. Ruszają przed siebie, wjeżdżają na białą taflę. My w przeciwnym kierunku. Franc macha ręką i mówi:
- Nie przeżyją!
Włos nam się zjeżył po tym podsumowaniu uporu rowerzystów :| . Widziałam jak wjechali na białą taflę i ruszyli w głąb solnej pustyni. Gdy kilka dni później zasiedlismy w kafejce internetowej nawet sprawdziłam informacje, czy nie znaleziono przypadkiem martwych rowerzystów na salarze... Nie. Widać nie zawsze Franc ma rację.
Nasz nocleg miał się odbyć w hotelu z soli w okolicach Villa Martín (https://goo.gl/maps/mnyW3EFQrCy). Hotel, jak to każdy hotel, jest w stanie przyjąć ograniczoną liczbę gości. Jednak każda agencja, w tym Julieta, traktuje ten nocleg jako jedną z głównych atrakcji. Nie ma możliwości rezerwacji, więc nie trudno się domyślić, że część turystów musi szukać innego noclegu. I wśród tej grupy znaleźliśmy się i my. Franc wyszedł z solnego przybytku (z zewnątrz nie sprawiał niesamowitego wrażenia; przybytek, nie Franc :D ) i oznajmił, że nocleg będzie gdzie indziej. Nie pozostaje nic innego, jak mu zaufać. Poza nami jest jeszcze kilka samochodów w takiej sytuacji – nie ma więc co czekać i jedziemy. W oddaleniu od salaru krajobraz nieco złagodniał i podziwialiśmy m.in. składniki naszego dzisiejszego obiadu w naturze: mijaliśmy pola upraw quinoa, gdzieniegdzie kręciły się lamy udekorowane pomponami i frędzlami z kolorowych włóczek. Nawet poratowaliśmy jakiś samochód zapasem benzyny. Tuż przed zachodem słońca, po kilkudziesięciu minutach jazdy dojechaliśmy do wioski San Juan na pierwszy nocleg (https://goo.gl/maps/u1ZdynnqjMs). Wraz z Belgijką i Peruwiańczykiem trafiamy do czteroosobowego pokoju, Anglicy byli nieco zniesmaczeni brakiem miejsc w solnym hotelu, więc zgodnie ustąpiliśmy im miejsce w dwójce. Franc wziął się za mycie totalnie zasolonej toyoty, która nie przypominała już tej lśniąco-czarnej z początku wyprawy, Dalia przygotowała nam kolację. To był jeden z najlepszych dni w moim życiu :) Jutrzejszy zapowiada się równie dobrze! :D
C.d.n.
Częstujemy jakichś nieszczęśników paliwem.
Dalia przygotowująca kolację. Było im bardzo miło jak poprosiliśmy, by usiedli razem z nami przy stole do posiłku.
Wieczorem wyszliśmy na gwiazdy. Ciemno jak nie powiem gdzie, więc nic nie przeszkadzało w obserwacji. Zdjęcie nie jest na miarę National Geographic, mam świadomość. Ale droga mleczna była BA-JECZ-NA! I ten Krzyż Południa... :D Na zdjęciu jest 100x mniej gwiazd niż było widać gołym okiem.Działalność człowieka. Usypują kopce z zeskrobanej warstwy soli i w ten sposób sól się odsącza. Roztwór rozpływa się dookoła kopców, a sól schnie. Nie wiem, jak tę sól z kopców wykorzystują (kuchenna?). Natomiast ogólnie salar ma bardzo wysoką zawartość cennego litu (Boliwia przoduje w zasobach światowych ale nie w jego produkcji). Na samym salarze praktycznie nic nie żyje, żadne owady, żadne rośliny nie dają rady. Jedynym naturalnym wytworem poza "wielokątami" są niewielkie źródła - wpływające na powierzchnię spod warstw soli podziemne strumienie, tzw. ojos del salar, ale tego akurat niestety nie widziałam.
Wysłane z mojego 2014811 przy użyciu TapatalkaSalar de Uyuni to nie wszystko!
Spało się całkiem przyzwoicie. O 7:30 zjedliśmy śniadanie (jogurt, marmolada, słodka bułka) i ruszamy. Na szczęście zajmujemy wciąż te same miejsca w znowu – i jednocześnie jeszcze – czarnym Land Cruiserze. Nie zgrzeszyliśmy uprzejmością by zaproponować Anglikom zamianę :D ; ale jakby poprosili to pewnie byśmy się przesiedli, żeby nie było! Tego dnia wjeżdżamy na tereny wulkaniczne. To jedna z moich geograficznych (dla precyzji: geologicznych) miłości – kiedyś marzyło mi się, by zostać wulkanologiem. Boliwia ma co nieco do zaoferowania w tym temacie (ale tak cudnie okrągłych bomb wulkanicznych jak pod Pico del Teide na Teneryfie akurat nie :D ).
Krótki spacer przed odjazdem z San Juan.
I pierwsze bliskie spotkania z lamami (nie licząc wczorajszego obiadu).
Dookoła nas wznosi się kilka podręcznikowych stożków. Błękitne niebo mocno kontrastuje z ciemnożółtymi, brązowawymi skałami. Przejeżdżamy przez Salar de Chiguana (https://goo.gl/maps/VrgVyuoWQFp) – znacznie mniejszy i bez wątpienia mniej spektakularny od Uyuni. Tutaj sól miesza się z piachem. Zatrzymujemy się przy warstwach skał wulkanicznych, pokrytych gdzieniegdzie twardą skorupą mchu. Ale nie miejcie przed oczami naszego mchu płonnika – pospolity płonnik to przy nim totalna mimoza. Yareta (llareta) – mech na Altiplano to niezły „twardziel” w znaczeniu dosłownym i w przenośni. W dotyku jest niewiele mniej twardy od skały, którą porasta (a rosnąć tak może ze 3000 lat). No i warunki środowiskowe, jakie znosi, zniosłaby mało która roślina.
Yareta na skałach.
Następny przystanek to skały, w których kształtach dopatrzeć się można całego zoo. Największym powodzeniem fotografujących cieszy się skała w kształcie głowy jaguara. Ale my dopatrzyliśmy się jeszcze czegoś innego. Puchatej wiskaczy! :D Wiskacza (viscacha) należy do szynszylowatych i wygląda jak królik z długim ogonem. Przeurocza, wierzcie mi. Nie jest sama – zza skały wyłania się jeszcze bardziej uroczy maluch.
Piramidki układane dla Pachamamy.
Wiskacza.
Dwie wiskacze :)
Jeśli nie urzekła Was „moja” wiskacza, to oto zdjęcie nie mojego autorstwa, więc podaję źródło: http://www.conservacionpatagonica.org/b ... -vizcacha/
I jak wrażenia? :D
Z biegiem czasu znajdujemy się na coraz wyżej położonych terenach. Kierowca popisuje się umiejętnościami jazdy terenowej i możliwościami samochodu. Jednak w pewnym momencie zatrzymuje się i mówi, że kawałek musimy przejść pieszo, bo z takim obciążeniem nie podjedzie pod górę (no wypraszamy sobie to „takie obciążenie” :D ). Franc wskazuje nam mniej więcej kierunek, w którym mamy iść i rzuca zza kierownicy:
- Tylko patrzcie pod nogi bo tu są skorpiony! Mogą być między kamieniami.
Nie musiał powtarzać. Nie muszę Wam mówić ile tam było kamieni? :D Zresztą spacerując tak kwadrans pod górkę na wysokości ponad 4000m n.p.m., dysząc jak parowóz, patrzyłam tylko pod nogi, bo nie miałam siły podnieść głowy. Co jakiś czas przystawałam jednak „by zrobić zdjęcie” (czyt. łapczywie nabrać powietrza, które najwyraźniej postanowiło się ulotnić). Marna byłaby ze mnie himalaistka :D
Fot. @almukantarant
Fot. @almukantarant
Ależ miło było usiąść znowu w samochodzie :D . Krajobraz trochę zaczął się zmieniać. Zniknęły kępki ostrej i sztywnej trawy, pojawiły się laguny. Nad pierwszą z nich mamy krótki postój. Kadry takie, że tylko tęczy brak… nad brzegiem słonego jeziora pasie się w najlepsze wikunia (wikunia/wigoń - dziki odpowiednik alpaki; dziki odpowiednik lamy to z kolei guanako) i nic sobie nie robi z naszej obecności. Skubie i przeżuwa.