0
BetUla 25 stycznia 2017 20:34
Image

Nad drugą laguną Dalia przygotowała dla nas obiad, tym razem kurczaka. Z pełnymi brzuchami pospacerowaliśmy nad brzegiem. Laguna brzmi romantycznie… uwierzcie, że zapachy lagun na Altiplano z romantyzmem nie mają nic wspólnego. Kolory i konsystencja wody wskazywały na pełną zawartość tablicy Mendelejewa :shock: Nie wiem jak radzą sobie z tym flamingi, ale najwyraźniej są przedstawicielami lokalnych „twardzieli” w dziedzinie zoologii i nie rozpuszczają się po wejściu do roztworu. ;) Trafiamy też na rodzinę wikunii. Przestrzeń po horyzont, ale porządek musi być – wikunie nad laguną załatwiają się grzecznie w jednym miejscu! :D

Image

Image

Image
Porządek musi być!

Nieco dalej czekają nas piękne kolory wzniesień oraz skały rzeźbione wiatrem i drobinkami piasku, które niesie. Nie mogłam się napatrzeć na wielki skalny grzyb „Árbol de piedra” (reszta skał też niczego sobie) – książkowy przykład erozji wietrznej, żeby nie użyć słowa eolicznej. Magia natury! (https://goo.gl/maps/P7V4LngZpTu)

Image
Przy tych zboczach Franc powiedział, że kolory układają się twarz goryla. Czy ja wiem? :D Przypatrywałam się dość długo zanim przytaknęłam by Franca uszczęśliwić, że widzę.
Fot. @‌almukantarant‌

Image

Image

Image

Image
Fot. @‌almukantarant‌

Pod wieczór dojeżdżamy na miejsce noclegu – Laguna Colorada Simple Mountain Lodge (https://goo.gl/maps/QdUS7wZk1y82 ). Z naciskiem na „simple” :D . Toaleta była taka, że… nawet nie to, że „simple”, to nam nie przeszkadza. Była paskudnie brudna i pachniała gorzej niż laguny. Jednym słowem syf – największy jaki zastaliśmy chyba podczas całej podróży do Ameryki Południowej (może do dziś się to zmieniło, oby). Z drugiej strony jak tak sobie myślę, to być może po prostu część turystów (a mogło ich wszystkich być kilkudziesięciu) miała sensacje związane z wysokością (i nie mam na myśli tu bólu głowy).

Jesteśmy na wysokości 4278m n.p.m. Laguna Colorada. Wody laguny często przybierają czerwono-bordową barwę, częściowo za sprawą alg. My akurat tej barwy nie dostrzegliśmy (może nie ta pora roku; może z lotu ptaka byłoby to lepiej widać). Nad brzegiem obserwujemy alpaki i stado owiec. Spacer był bardzo mocno orzeźwiający :D . Silny wiatr, przejmujące zimno, do tego przez szczyty wulkanów przelewać się zaczęły nieprzyjemnie wyglądające chmury. Wracamy do schroniska nie czekając na zachód słońca.

Image
Owce nad Laguna Colorada.

Image

Image

Image

Image

Image

Dzień pełen wrażeń kończy się u nas objawami choroby wysokościowej i (momentami poważnymi) trudnościami z oddychaniem. Bóle głowy, walenie serca, ciężka noc. Jedyna pomoc, jaką co bardziej pechowi turyści mogą otrzymać to słowa otuchy i liście koki do żucia. W razie poważnej reakcji organizmu na rozrzedzone powietrze, na nic więcej nie można było liczyć. Jeden z turystów – młody chłopak wyglądający na okaz zdrowia po prostu słaniał się na nogach i świadomością był już zupełnie gdzie indziej…

-

Kolejnego ranka ruszamy jeszcze przed wschodem słońca. Jedziemy oglądać pole geotermalne Sol de mañana (https://goo.gl/maps/Jd3L1kkgjSD2) – o tej porze dnia rozgrzane wyziewy są najintensywniejsze i sięgają wielu metrów (podobno nawet 40-50, ale nie wiem, bo było czarno jak nie powiem gdzie :D ). Jechaliśmy dosyć długo. Wysiadamy z samochodu w egipskich ciemnościach. Powoli zaczyna się zarysowywać horyzont, niebo blednie. Ciężko usłyszeć własne myśli przy silnym szumie wydobywających się gazów i bulgotaniu gorącego błota. Ciężko również zrobić w ciemności zdjęcie solfatanom (mylnie zwanym gejzerami - tu nie wystrzeliwuje z dziur woda, lecz para wodna i gazy) :D . Franc podświetla je reflektorami samochodu, zjeżdżają się kolejni turyści. Ziemia jest rozgrzana od zebranej pod powierzchnią magmy, my natomiast poruszamy się po polu lawowym. :) Przyglądamy się z bliska, choć głównie w świetle latarek, wykwitom, kolorom, błotnym bąbelkom i wdychamy ciepłe, zapaszyste wyziewy siarki. Żałuję, że tego nie widzieliśmy też za dnia - chyba wolałabym widzieć wyziew gdy jego słup nie jest najwyższy niż być koło słupa wyziewu gdy jest najwyższy ale go praktycznie nie widzieć. :roll:

Image

Image
Fot. @‌almukantarant‌

Zastanawiamy się co z naszym samopoczuciem będzie dalej, skoro nasze organizmy - mniej lub bardziej poważnie - odczuły wysokość 4300 metrów nad poziomem morza. Dziś najwyższy punkt będzie ponad 5000m. Pewne obawy się w nas budzą - wahamy się czy jechać dalej, czy zostać w miejscu przy gorących źródłach, gdzie mamy postój na śniadanie i poczekać aż Franc z Dalią będą wracać.

Image

O naszych przemyśleniach rozmawiamy z Francem.
- Na ponad 5000 metrach już byliśmy przed wschodem słońca – uśmiecha się od ucha do ucha (chyba nawet powiedział 5300, ale nie wiem, czy to prawda). Właśnie tam, gdzie podziwialiśmy gejzery. Teraz będziemy już tylko zjeżdżać. Przy gejzerach nie byliśmy długo, może nasze wewnętrzne czujniki nie zdążyły podnieść alarmu.

Wiadomość ta nieco nas zaskakuje, ale jednocześnie i niezmiernie cieszy. Spokojnie rozkoszujemy się więc widokiem oparów unoszących się nad gorącymi źródłami, oświetlonych promieniami wschodzącego słońca. Jeśli ktoś lubi odmaczać się z grupą turystów w takich źródłach, to pewnie miałby z tego przyjemność, my się nie skusiliśmy. Tego dnia odwiedziliśmy jeszcze piękną Laguna Verde przy granicy z Chile. Na granicy pożegnaliśmy się z naszymi czterema współtowarzyszami. I tak naprawdę w tym punkcie rozpoczął się powrót do Uyuni, który trwał grubych kilka godzin z krótkim postojem na obiad. Po drodze mijaliśmy jeszcze pustynię Salvadora Dalí – pustkowie ze skałami, przypominające jego surrealistyczne obrazy.

Image
Laguna Verde. Fot. @‌almukantarant‌

Image
Lis spotkany na granicy z Chile. Zainteresowani byliśmy sobą z wzajemnością.

Z wioski, gdzie jedliśmy obiad, Franc zabrał dwóch Boliwijczyków, którzy chcieli się dostać do Uyuni. Siedli za nami w milczeniu, w kapturach naciągniętych na głowy. Jedziemy i jedziemy. Przestałam się tak skupiać na widokach, wyobraźnia galopowała. O tym, jak daleko się zapuściła zorientowałam się, gdy złapałam się na podpieraniu brody ręką na wszelki wypadek, gdyby ten siedzący za mną w milczeniu jegomość, którego twarzy nie widziałam, zarzucił mi na szyję linkę i zaczął dusić. :D

Do Uyuni dojechaliśmy w deszczu. Nawet nie byliśmy świadomi tego, że mieliśmy szczęście, że nigdzie przez te opady nie utknęliśmy. O tym, jak to w Boliwii można sobie poutykać na różne sposoby mieliśmy się dowiedzieć następnego dnia :D .

C.d.n.Ostatni nocleg w Uyuni był krótki, musimy wstać przed wschodem słońca. Mija 5:00 rano. Idziemy na ulicę, która na całej swej długości jest dworcem autobusowym. Do odjazdu mamy prawie godzinę, spokojnie więc szukamy miejsca, z którego odjedzie właściwy autokar. Nie bardzo jesteśmy zaskoczeni tym, że każdy tubylec kieruje nas pod inne biuro ;) . Przechodzimy od jednej do drugiej grupki gromadzących się podróżnych w poszukiwaniach osób udających się w kierunku argentyńskiej granicy. Zaczyna świtać i przenikliwe zimno nie daje nam ustać w miejscu. A trochę sobie postoimy :D

Czas płynie bardzo wolno. Mija 7:00 - godzinę temu mieliśmy odjechać. Udało nam się przynajmniej znaleźć równie zziębniętych turystów, którzy mają takie same bilety jak my. W kupie raźniej! :D Staramy się dowiedzieć czegoś na temat opóźnienia w dwóch przed chwilą otwartych biurach sprzedających bilety autokarowe. Niestety w żadnym nie przyznają się do „naszego” autokaru do Tupizy. Ostatecznie w jednym biurze szukam schronienia przed zimnem i omotana szalikiem, w czapce i rękawiczkach siadam naprzeciwko Boliwijki, która do pracy przyszła ze swoim niedawno narodzonym dzieckiem. Po kilku minutach zostaję nawet poproszona o doglądanie maleństwa, gdyż ona musi gdzieś wyjść na pięć minut :? . Nie wiem, czy moje oczy ledwo widoczne spod szala wyglądały na tak godne zaufania, czy stwierdziła, że w stanie bliskim hipotermii daleko nie zajdę z jej dzieckiem ;) . Modląc się, by nie zaczęło ono płakać (z takim szkrabem nie miałam wówczas nigdy do czynienia) nerwowo wyglądam na zewnątrz w oczekiwaniu na autokar.

- Pewnie nie może dojechać do Uyuni - padało w górach i drogi mogą być nieprzejezdne. Musicie poczekać - "uspokaja" Boliwijka po powrocie do biura. - Albo kierowca jest pijany.
Pijany? I mówi to znowu z takim spokojem. Jazda z pijanym kierowcą z Uyuni do argentyńskiej granicy to samobójstwo. Z początku droga jest prosta i płaska, ale z biegiem czasu wjeżdża się w góry. Zakręty, strome podjazdy, złe warunki pogodowe. O żadnych środkach bezpieczeństwa nie ma mowy. Nie pozostaje nam nic innego jak czekać na to, co będzie. Ceny wypożyczenia samochodu do granicy (badaliśmy temat z innymi turystami), pewnie wzięte z kosmosu, rzuciły nas na kolana – było to 200$-400$, dla nas tak czy siak nierealne nawet przy dzieleniu kwoty na 4 osoby. Zresztą jak by się potem okazało i tak daleko byśmy nie zajechali... Po 8:00 otworzyło się biuro Julieta Tours, gdzie nasza miła pani wyjaśniła, że pewnie kierowca nie dojechał z powodu opadów. Fakt, wczoraj trzydniową wycieczkę kończyliśmy w deszczu i momentami drogami jechało się jak po maśle. Ale w rozumieniu konsystencji podłoża :) .

Po ponad trzech godzinach czekania nadjeżdża autokar. Jego stan techniczny pozostawia wiele do życzenia. Jak wiele przekonamy się później :D . Podejrzliwym wzrokiem oceniamy kierowcę, który jednak wydaje się być trzeźwy i rzeczowy. W wielkim chaosie wreszcie zajmujemy miejsca w środku. Jak się okazuje miejsc nie starczy dla wszystkich. Nieważne, wszystkim turystom maluje się ulga na twarzy, że odjeżdżamy - nie istotne gdzie siedzą i w jakiej pozycji - przecież to tylko osiem godzin, co na warunki południowoamerykańskie to mało! JEDZIEMY! :D

Zaczęło się niewinnie. Około dwudziestu minut za Uyuni drogę przecięła rzeczka. Kierowca zatrzymał się, poprzyglądał, w końcu wysłał swojego pomocnika (przypuszczamy, że był on mechanikiem, a sądząc po wyglądzie autokaru jego interwencja mogła być konieczna w każdej chwili) do zbadania dna rzeki. Chłopak zdejmuje buty i brodzi z jednej na drugą stronę płynącej wody. Nie jest źle.

Image
Pierwsza rzeczka. Strumyczek w zasadzie - dla naszego autokaru "pikuś".

Dojeżdżamy do następnej, większej rzeki. Przed nami czeka kilka samochodów terenowych. Z lewej strony ponad rzeką przechodzi most kolejowy. Z prawej strony - most drogowy ledwo nadający się do przejścia pieszego, nie mówiąc o przejeździe! Kierowca ocenia sytuację - nie jest najlepiej. Brodzenie w rzece sprawia trudności i wyraźnie widać siłę nurtu. Może nie jest najlepiej, ale najwyraźniej nie jest bardzo źle. Kierowca stwierdza, że gdyby dociążyć autokar jest szansa na przejechanie. Rozpoczynamy więc akcję przekładania bagaży z luku na dach. Do autokaru wchodzą też niektórzy pasażerowie z innych samochodów, upatrując w naszym środku lokomocji większe szanse dojechania do pobliskiej wioski. Część jednak obawiając się przeszła brodząc w błotnistej wodzie na most kolejowy i nim na drugą stronę, gdzie czekali aż przejedziemy. Silnik ryczy, koła zanurzają się w wodzie, nieco nas kołysze, ale przejeżdżamy! Akcja kończy się sukcesem i owacjami. A po drugiej stronie, w malutkiej wiosce wysadzamy pasażerów samochodów terenowych.

Image
Ocena sytuacji wprawnym okiem tubylców.

Image
No i właśnie dlatego dobrze, że nie było nas stać na wynajęcie samochodu czy transfer mniejszym niż autokar autem.

Image
Tutaj jeszcze zjazd do koryta rzeki jest komfortowy.

Image
Przepakowujemy bagaże do wnętrza i na dach autokaru + dociążamy autokar autostopowiczami :)

Image

Image
W kolejce do przejazdu nie jesteśmy jedyni, ale przy silniejszym nurcie jedyni mieliśmy duże szanse na powodzenie.

Image


Mina rzednie po kolejnych dwudziestu minutach drogi. Przed nami kipiel. Szeroka na kilkanaście metrów, spieniona kipiel. Próbujemy rozmawiać z kierowcą proponując powrót do Uyuni - przez rzeki, które już przecinaliśmy przejedziemy - z tą nie mamy szans, a nie wiadomo co będzie dalej! Może wtedy wyjedziemy z Uyuni pociągiem.
- Nie. Poczekamy aż woda opadnie - powiedział kierowca, po czym zostawił wszystkich i powędrował ze swoim pomocnikiem/mechanikiem drogą, którą tu dojechaliśmy, aż jego malutka postać zniknęła nam z pola widzenia. No świetnie :D
Czekać? Aż woda opadnie? Nad nami piękne słońce. Ale co jeśli w górach pada? Przecież poziom wody się nie zmieni. Nie mamy co do niczego pewności, wokół nas wydmy, na horyzoncie góry, z których wyłania się wstążka zmąconej, rudobrązowej wody. Niektórzy podróżni obsiadają pobliskie wydmy, inni „okupują” na zmianę krzaczek :D . Jedyny na tyle duży, by choć częściowo przysłonić kucającego (zdjęć nie załączam). Nie pozostaje nam nic innego jak wymuszone delektowanie się przestrzenią i ciszą.

Image
Nasz autokar pośrodku wielkiego niczego i rozpierzchnięci z nudów pasażerowie.

Image
Pustynia...

Image
Pustynia potrafi być piękna! Śliczne ripplemarki!

Image

Image
Klasyczne wydemki ;) A na horyzoncie - co mało pocieszające - pada.

Image
Zauważyłam, że nasz autokar w zasadzie wygląda niewiele lepiej od lokomotyw pod Uyuni :D

Nadzieja pojawiła się dopiero wtedy, gdy z naprzeciwka nadjechał samochód i zatrzymał się przed brzegiem rzeki. Skoro samochód terenowy dojechał do tego punktu (jeszcze zależy skąd, ale dróg tam było dwie na krzyż) to nasz autokar tym bardziej sobie poradzi! Przynajmniej tak nam się wydaje :D
Czas płynie. Już dokładnie tego nie kontrolujemy, ale mniej więcej po dwóch godzinach z kierunku, w którym poszedł kierowca, przyjeżdża na rowerze starsza Boliwijka z dwoma wiadrami. Z początku gromadzi się wokół niej grupka boliwijskich współpasażerów, ale z biegiem czasu zainteresowania nie ukrywamy i my. Kobieta przywiozła kilka talerzy i naprędce ugotowaną - jeszcze ciepłą - potrawę. Jesteśmy zachwyceni! Wszyscy wyciągają boliwiany z portfeli i czekają na kolejne porcje. Ledwo starczy dla zainteresowanych. Kobieta co rusz zabiera puste talerze, zanurza w wiadrze z wodą, wyciera ścierką i nalewa zupę z ziemniaków i mięsa lamy z drugiego wiadra. Jest około 14:00. Jemy łapczywie, bo nasza podróż łącznie z czekaniem na odjazd trwa tyle, ile miał trwać dojazd do samej granicy. Przynajmniej żołądki odczuwają ulgę. :)

W trzeciej godzinie przymuszonego postoju daje się zauważyć, że woda mniej się pieni i jej poziom powoli opada, o czym świadczą wynurzające się tu i ówdzie kamienie. Czekamy z niecierpliwością na kierowcę i jego ocenę sytuacji.

Podczas tego czekania w autokarze usłyszeliśmy rozmowę, która sprawiła, że poczuliśmy się "inaczej"… Naprzeciw nas siedzi mała dziewczynka i nie odrywa od nas wzroku. Co chwila szepcze coś na ucho swojej babci, która również patrzy na nas, jednak bardziej z pogardą niż zainteresowaniem. Babcia tłumaczy coś po cichu dziewczynce, z czego wyłapujemy tylko słowa "gringos". Po tym dziewczynka traci zainteresowanie nami i stajemy się dla niej powietrzem. Rzeczywiście - spotkanie w Uyuni mieszkańca, który szczerze się do nas uśmiechał "sam z siebie" i był przyjazny było trudne. Turyści to źródło zarobku - często jedyne. Można więc lubić nasze pieniądze, ale nie ma potrzeby się z nami spoufalać. Wyjątkami, od których czuć było powiew niewymuszonej sympatii była pracownica biura Julieta oraz Franc i Dalia. Jakby nie patrzeć zarabiali na nas, ale nie ukrywali uczuć - śmiali się razem z nami, rozmawiali chociaż nie musieli, częstowali liśćmi koki. Ale na ulicach Uyuni po karnawale czuliśmy się trochę "nieproszeni".

Cztery godziny minęły odkąd zatrzymaliśmy się przed rzeką. W oddali pojawiają się dwie sylwetki. Kierowca z pomocnikiem przynieśli z wioski łopaty i biorą się za rozkopywanie urwistego brzegu i profilowanie zjazdu do wciąż rwącej wody. Przy nieprzerwanie pracujących łopatach zmieniają się kolejni pasażerowie. Na drugim brzegu stoi już kilka samochodów - dobry znak! :D Kiedy zdaje się, że wjazd do rzeki jest wystarczająco bezpieczny prace zostają przerwane. Na rozkaz wszyscy zajmują miejsca w autokarze. Kierowca uruchamia silnik. Miny nie ma pewnej, ale powolutku rusza przed siebie. Autokar mocno przechyla się do przodu, zaczyna się kołysać, a koła nikną w całości pod wodą. Powolutku posuwa się na przód. Wszyscy siedzą lub stoją w ciszy, marszcząc brwi w skupieniu, jakby to miało pomóc. Sama powtarzam w myślach "uda się, uda!" i czuję jak dosłownie serce podskakuje mi do gardła :shock: gdy autokar wykonuje gwałtowny przechył na stronę, po której siedzę. Widzę jak w ułamku sekundy spieniona woda zbliża się gwałtownie do okna. Silnik się lekko dławi, autokar kolebie ale wyjeżdża na drugą stronę. Momentalnie ogarnia nas szczęście i dopiero teraz dostrzegamy doping ludzi zebranych na drugim, tak długo wyglądanym przez nas brzegu. Uffffffffffff..........

Ale do granicy z Argentyną jeszcze daleko… :D

Image
Prace nad profilowaniem zjazdu do rzeki trwają.

PRZEJEŻDŻAMY! :shock:
https://vimeo.com/202401620

C.d.n.Dalszy test cierpliwości.

Podczas dalszej podróży przeszkody stawiane przez przyrodę stają się już tylko tłem naszej jazdy. Pojawiają się przeszkody innej natury :D . Przejeżdżamy przez kilka pustych, rozległych koryt rzek, które jeszcze kilka godzin temu na pewno niosły wodę. Podczas krótkiego postoju w małej wiosce kusimy się na mięso lamy z kukurydzą serwowane w plastikowym woreczku. Trzeba jeść, póki jest możliwość (na ośmiogodzinny przejazd wzięliśmy trochę chleba) – nie wiadomo co jeszcze nas czeka na naszej trasie :D . Ale swoją drogą było to bardzo smaczne – zdecydowanie wolę takie danie od mikroskopijnej, pedantycznie ułożonej porcji na wielkim, eleganckim talerzu.

Image

Nieco dalej mijamy zagrzebanych w błocie Argentyńczyków. Hmm… wjechać do Boliwii zwykłym, nisko zawieszonym samochodem, bez napędu na cztery koła to nienajlepszy pomysł (teraz jesteśmy specjalistami w tej dziedzinie). Argentyńczycy utknęli w... kałuży. Kierowca zatrzymał autobus i wraz z kilkoma Boliwijczykami debatowali chwilę. Próbowali wypchnąć auto, ale zupełnie bezskutecznie. Odjeżdżamy :( .

Image

Image

Wjeżdżamy w tereny górzyste. Czuć po pracy silnika, że długi odcinek podjeżdżamy pod górę. Od tego czasu nękają nas problemy natury technicznej. Wysłużony autokar nie radzi sobie z nachyleniem terenu - wnętrze autokaru wypełnia smród palonej gumy i duszący dym. Stajemy. :shock: Do akcji wkracza pomocnik kierowcy i kolejnych kilku Boliwijczyków. Dyskutują, majstrują, znajdują doraźne sposoby (wolę nie wiedzieć jakie :D ) i ledwo ruszamy dalej. Autokar jeszcze się jakoś toczy, ale powoli kona. A nam się momentami chce razem z nim :D

Do Atochy - pierwszego postoju (według oficjalnego rozkładu) dojeżdżamy późnym popołudniem z mniej więcej dziesięciogodzinnym :D opóźnieniem. Atocha (https://goo.gl/maps/MaUZoaV54jT2) to miasto położone według wszechwiedzącego Googla o nieco ponad 2 godziny drogi (103 km) od Uyuni :D … Oj, wujku Google, jak ty mało wiesz! Kierowca informuje nas, że za godzinę dojedzie autokar, do którego będziemy musieli się przesiąść. Ten jest w tak złym stanie, że jazda przez góry dzielące nas od granicy jest zbyt niebezpieczna. Cieszy mnie niezmiernie rozsądne podejście kierowcy!

Mamy więc godzinę na „zwiedzenie” miasteczka. Słońce chyli się ku zachodowi. Pasażerowie rozchodzą się po pobliskim targu i zaopatrują w prowiant przewidując, że nasza podróż jeszcze trochę potrwa. Trzeba przyznać, że upolowaliśmy całkiem smacznego hamburgera, kupiliśmy też zapas bananów. Godzina minęła, jesteśmy zwarci i gotowi na przesiadkę.
Wtem pojawia się kierowca z kolejnym obwieszczeniem. Otóż zapowiedziany autokar jednak nie przyjedzie i pojedziemy tym. :shock: :o Tak, tym. Mimo wcześniejszych zapewnień, że nie nadaje się do dalszej drogi. Szczególnie przez góry. I jest jedno "ale": ruszymy dopiero jutro. :D W sumie to lepiej... w głowie wciąż dźwięczą mi słowa kierowcy, że dalsza droga przez góry TYM autokarem jest ZBYT niebezpieczna. Więc przynajmniej zrobimy to za dnia a nie nocą!

A teraz uwaga! Mimo, że karnawał oficjalnie skończył się kilka dni temu, w Atochy trwa w najlepsze. Orkiestry z hukiem snują się po mieście, dzieci biegają po ulicach, strzelają race. To nie to, że działami na nerwy widok rozbawionych ludzi. Ale ten boliwijski karnawał akurat znienawidziłam, był upierdliwy, uwierzcie :D i do tego zbiegał się w czasie z naszymi najmniej przyjemnymi sytuacjami w tym kraju.

Image
Kierowca z mechanikiem zabierają się do przegladu technicznego...

Image
Atocha nocą. Grajkowie na szczęście poszli już spać.

Image
Mercado może nie wyglądał, ale serwowali tam niezłe hamburgery.

Niewygodna noc. Wszyscy zwinięci w chińskie dziewięć na siedzeniach usiłują zasnąć. W górach jest zimno, a dookoła nas przetaczają się burze. Droga rzeczywiście byłaby bardzo niebezpieczna. Opatulamy się kurtkami i tak przeczekujemy kilka długich godzin, podczas gdy kierowca i mechanik sprowadzony z Atochy dosłownie rozkładają przód autokaru na części. Miałam nadzieję, że po złożeniu nie zostanie im za dużo z nich. :D

Po piątej rano rozgrzewają silnik i powoli ruszamy w kierunku następnego miasta - Tupizy. To, że jesteśmy kompletnie nieprzytomni nie przeszkadza nam w sumie tak, jak fakt, że kierowca nie zmrużył oka. Choć jak się potem okazuje jazda przez góry jest momentami na tyle wymagająca i mglista, że chyba trudno byłoby zasnąć za kierownicą. Ja w każdym razie nie przysypiam tylko bacznie kontroluję kierowcę :) .

Image
Mgła się podniosła i zaserwowano nam takie krajobrazy.

Image

Image

Rozkoszuję się widokiem. Wschodzące słońce, podnoszące się mgły, góry obsypane kaktusami. Droga wijąc się po zboczach robi piorunujące wrażenie. Jazda nią w ciemnościach, podczas deszczu, byłaby szaleństwem, w czym utwierdził mnie wrak autokaru leżący u podnóża jednego ze stoków. Z biegiem czasu mgła znika na dobre, a my wjeżdżamy w dolinę rzeki. Teren robi się coraz bardziej płaski i jeszcze piękniejszy. Dolina kipi zielenią, zza niej wyłaniają się ciemnoczerwone, najeżone ostrymi iglicami formacje skalne. Widoki kojarzące się raczej z Wielkim Kanionem Kolorado. A do tego rozciągające się wsie z kamiennymi chałupkami krytymi trawą. Widok zupełnie odmienny od tego, co do tej pory widzieliśmy w Boliwii. Miejsce warte poświęcenia dużej ilości czasu. Boliwia ma wiele twarzy, których nie mamy czasu poznać. Jest niezwykle barwnym i ciekawym krajem pod wieloma względami.

Image
Malownicza dolina rzeki tuż przed Tupizą.

Image

Docieramy do Tupizy (https://goo.gl/maps/tdEGZQ9xURr) przed 10:00. Pokonaliśmy więc w ciągu tych prawie 5 godzin kolejnych... uwaga… 100 km. :D Ale naszemu autokarowi sprawnemu inaczej i tak należą się ukłony że nie zechciał się stoczyć z żadnego zbocza i dał radę na podjazdach. Także minęło 26 godzin od momentu opóźnionego wyjazdu z Uyuni, a my jesteśmy 200 km dalej :D . Ach, Boliwia! ;)

Kierowca mówi, że bus do Villazón przy granicy z Argentyną odjedzie o 10:30, a dotychczasowym już na pewno dalej nie pojedziemy. Bus do Villazón rzeczywiście odjechał o 10:30, ale bez nas :roll: . To regularny bus kursujący na tym odcinku i stała do niego już wcześniej odpowiednio długa kolejka. Następny odjazd o 14:00. :D Mamy wiec spoooro czasu na spacer po mieście. Boliwiany już się nam kończą, ale starczy na wizytę w kafejce internetowej, napoje i dziwne danie „na wynos” zawinięte w jakieś liście. Nie mam pojęcia co to było! Ale było niezłe.

Image

Image
Ulice już trochę bardziej wielkomiejskie niż w Uyuni.

Po 13:00 jesteśmy z powrotem na dworcu i wraz z paroma turystami wyglądamy z niecierpliwością naszego nowego autokaru. Wybuchamy śmiechem jak w podskokach wjeżdża rzęch nie lepszy od poprzedniego. Taki trochę nerwowy śmiech przez łzy :D . Nad szybami dumny napis: Seguridad, Elegancia, Confort. :D Odjechaliśmy PRZED czasem! :shock: Do Villazón mamy około 90 km. Może jutro dojedziemy :D Tfu! Lepiej wypluć te słowa.

Image
Nasze kolejne ucieleśnienie Seguridadu, Elegancii i Confortu :P

Osób znów jest więcej niż miejsc. W przejściu stoją Boliwijczycy, którzy zabrali się na krótszy odcinek do pobliskiej wioski. Nade mną „wisi” małżeństwo z siatą pełną jakichś dań na wynos. Na udo kapie mi sos. Przyznam, pachniał w sumie apetycznie… Autokar ledwo zipał jadąc pod górę. Znów smród spalenizny. Zatrzymujemy się przy jakimś samochodzie. To chyba był zły pomysł, trzeba było rozpędem jechać dalej! ;) Postój jednak ratuje niektórym pęcherze. Tylko problem mieliśmy z uruchomieniem.

Image
Unieruchomiony na chwilę bus stał atrakcją dla okolicznych mieszkańców.

W końcu zapalił! Stajemy w kolejnej wiosce. Większość „nadprogramowych” pasażerów wysiada. Uff… dopływ powietrza. Sos może i pachniał ładnie, ale miałam go dosyć. Wyglądamy przez okno, a tam... kolejka nowych podróżnych z bagażami.


Dodaj Komentarz

Komentarze (6)

almukantarant 25 stycznia 2017 21:13 Odpowiedz
Wspomnienia wracają! Ps. Witaj na forum! :)Wysłane z mojego Redmi 3S przy użyciu Tapatalka
ewaolivka 26 stycznia 2017 20:35 Odpowiedz
Super napisane! Dziękuję za chwile spędzone na czytaniu i oglądaniu :) Czekam na c.d.
betula 27 stycznia 2017 23:42 Odpowiedz
@‌ewaolivka‌ - to ja dziękuję :) miło mi. Zaraz wrzucam relację z salaru!
julk1 28 stycznia 2017 01:36 Odpowiedz
Te piramidki solne to działalność człowieka czy wytwór natury?
betula 28 stycznia 2017 17:00 Odpowiedz
Działalność człowieka. Usypują kopce z zeskrobanej warstwy soli i w ten sposób sól się odsącza. Roztwór rozpływa się dookoła kopców, a sól schnie. Nie wiem, jak tę sól z kopców wykorzystują (kuchenna?). Natomiast ogólnie salar ma bardzo wysoką zawartość cennego litu (Boliwia przoduje w zasobach światowych ale nie w jego produkcji). Na samym salarze praktycznie nic nie żyje, żadne owady, żadne rośliny nie dają rady. Jedynym naturalnym wytworem poza "wielokątami" są niewielkie źródła - wpływające na powierzchnię spod warstw soli podziemne strumienie, tzw. ojos del salar, ale tego akurat niestety nie widziałam.Wysłane z mojego 2014811 przy użyciu Tapatalka
poncz 6 maja 2017 00:54 Odpowiedz
Na poprawę wizerunku Uyuni powiem, że bankomatów obecnie jest sporo (można nawet wyjąć dolary w niektórych) i raczej nie ma problemu z dostępnością gotówki ;).