0
k4te 4 lutego 2018 18:41
Image

W kompletnych ciemnościach (rozświetlanych czołówkami), jednak nie bez towarzystwa, bo na drodze jest całe mnóstwo turystów, wspinamy się stromą ścieżką na górę. Podobnie jak na Bromo, nie ma tu nic trudnego, oprócz faktu, że droga jest dosyć stroma. Natomiast, oczywiście nie przeszkadza to przedsiębiorczym Indonezyjczykom w próbach zgarnięcia dodatkowego zarobku – gdyby ktoś myślał, że w środku nocy na zboczu wulkanu nie dobiegnie go wszędobylskie wołanie „taxi, taxi”, to był w błędzie :D A tak wygląda rzeczona „taxi”:

Image

Choć muszę przyznać, że chyba nie widziałam, aby ktoś z takiego transportu korzystał.

Dość szybko nasza grupa się gdzieś rozpierzcha, więc wyprzedzamy wszystkich i po ok. 1,5 godziny docieramy do miejsca, gdzie znajduje się zejście do krateru. Już z góry widzimy słynny blue fire (płonący, siarkowy gaz, wydobywający się ze szczelin). Droga w dół do krateru wiedzie stromą i skalistą ścieżką (momentami jest to bardziej skakanie po kamieniach). Na szczęście nie ma opcji żeby się tu zgubić, bo cała ścieżka pokryta jest turystami. Bliżej krateru zaczynamy mijać „górników”, którzy wydobywają tutaj siarkę, po czym wynoszą ją koszami niesionymi na własnych plecach na górę krateru i… No właśnie – co robią z tym dalej nie udało nam się ustalić. Kiedy schodzi się z krateru w dół wulkanu, górnicy nagle znikają i właściwie nie wiadomo gdzie noszą tą siarkę, ani czy np. ktoś ją od nich odbiera. Jako, że już z trochę poznaliśmy Azję, zastanawiamy się czy nie jest to kolejne zmyślne oszustwo mające naciągnąć lub przyciągnąć turystów.

Image

Kosze, w których górnicy noszą siarkę, sprawdzaliśmy – cholernie ciężkie:
Image

Na samym dole krateru siarkowy dym zaczyna się robić śmierdzący i duszący. Zakładamy maski, które dostaliśmy w pakiecie z naszą wycieczką. Po drodze w dół poślizgam się na piasku i upadam na tyłek, czując krótki, przeszywający ból w kolanie. Z obawą wstaję i idę dalej – na szczęście wygląda na to, że nic się nie stało, choć kolano trochę się odzywa w dalszej części zejścia. Lepiej naprawdę uważać.

Na samym dole obserwujemy blue fire i robimy zdjęcia. Można się tutaj poczuć trochę kosmicznie, zupełnie nierealistycznie, jak w innym świecie. Tylko ten tłum turystów trochę przeszkadza, chociaż wszyscy są w maskach, co też sprawia, że zaczynają przypominać stwory z innej rzeczywistości.

Image

Przypominam, że to podróż poślubna, a więc słit focia na fejsika musi być:
Image

Po jakimś czasie na dole pojawia się nasz przewodnik (a przynajmniej tak nam się wydaje, bo weź tu odróżnij tych Azjatów w ciemności). Czekamy chwilę na naszą grupę, po czym decydujemy się wracać na górę, aby znaleźć punkt widokowy i obejrzeć wschód słońca. Na punkt widokowy wychodzimy na górę krateru, po czym idziemy wzdłuż krawędzi, wąską ścieżką, aż do miejsca gdzie po jednej stronie mamy widok w dół i na wschodzące słońce, a po drugiej możemy zajrzeć do krateru, gdzie spomiędzy chmur i siarkowych wyziewów wyłania się od czasu do czasu siarkowe jeziorko. Zanim dotarliśmy do punktu obserwacyjnego, słońce zdążyło już trochę wzejść, mimo to jednak jeszcze przez dobre kilkadziesiąt minut możemy podziwiać piękne widoki i ciekawy efekt cienia, który my sami rzucamy na siarkową chmurę unoszącą się ponad kraterem (ciekawe jest to, że każdy widzi tylko swój własny cień).

Image

Image

Pośrodku cień fotografa :)
Image

W końcu decydujemy się schodzić na dół. Zaglądamy jeszcze raz, z góry do krateru, gdzie w ciemności oglądaliśmy blue fire. Trzeba przyznać, że za dnia wszystko wygląda zupełnie inaczej. Bez większych przygód docieramy na dół do naszego autobusu. Dziwimy się tylko że droga którą przyszliśmy była taka długa i taka stroma – choć chyba bardziej męczące jednak jest schodzenie niż wchodzenie.

Tam w dole oglądaliśmy blue fire:
Image

Image

Górnik:
Image

I jego narzędzie pracy:
Image

W dole krateru za dnia:
Image

Ok. 8:00 cała nasza grupa pakuje się do autokaru i wyruszamy w drogę do Banyunwagi, gdzie mamy w planie złapać prom na Bali. Droga na szczęście okazuje się krótka i ok. 9:30 dojeżdżamy do portu. Nauczeni doświadczeniem i historiami z internetu, z nikim po drodze nie rozmawiamy, tylko idziemy prosto do kasy i prosimy o bilety. Musimy jeszcze tylko wypełnić jakąś ankietę, gdzie podajemy nasze nazwiska i numery paszportów i już po chwili z biletem w ręku (6 500 rupii) wychodzimy do portu. I tutaj zonk – jest kilka stanowisk przy których stoją statki, za to nigdzie żadnych drogowskazów, czy jakiejś informacji skąd odpływa jaki prom - gdzie tu teraz iść? Jakiś facet pokazuje nam drogę. Rzeczywiście, u góry napisane jest, że to droga dla pasażerów statku. Podążamy za znakiem, przechodzimy przez poczekalnię i wychodzimy na kładkę prowadzącą do jednego z promów. Kiedy pytamy kolejne osoby czy to prom na Bali, oni pokazują nam w kierunku zupełnie innego statku (niestety nie wiemy co mówią, bo nikt nie mówi po angielsku). No dobrze, w takim razie idziemy w kierunku, który nam wskazują. Po drodze pytamy kolejne osoby o prom na Bali – ich odpowiedzi są mniej więcej zbieżne, jeśli chodzi o wskazany kierunek, więc w końcu docieramy do właściwego statku (swoją drogą skąd lokalsi wiedzą gdzie mają iść skoro nie ma tam żadnych znaków, numerów peronów ani nic?). Wchodzimy na prom. Po jakiś 15 minutach prom rusza – żegnaj Jawo! Przetrwaliśmy! Przetrwaliśmy najtrudniejszą część wycieczki! Z radością spoglądamy w stronę rajskiego Bali – ciekawe co nas tam czeka?

Początkowo na Bali chcieliśmy jechać od razu do Ubud, ale jednak uznaliśmy, że w pierwszej kolejności udamy się do Loviny, gdyż jest to jedyne miejsce gdzie można oglądać delfiny, a bardzo chcieliśmy to zrobić. W związku z tym, wyposażeni w niezbędną wiedzę dotyczącą dotarcia z Gilimanuk do Loviny, wychodzimy z promu i ponownie nie rozmawiając z nikim i nie odpowiadając na żadne nagabywania, udajemy się na terminal autobusowy. Tu oczywiście też obskakuje nas stado naganiaczy pytających dokąd idziemy, ale uparcie milcząc, zmierzamy w kierunku miejsca gdzie stoją autobusy. Na szczęście „perony” opisane są kierunkami, w których jadą busy, więc kierujemy się do napisu Singaraja (miejscowość kawałek na wschód za Loviną).

Przy pierwszym busie nikogo nie ma, ale zauważamy, że po drugiej stronie terminala też jest tor oznaczony napisem Singaraja (nadal nie wiemy czy te tory się czymś różnią i dlaczego są dwa), więc kierujemy się do stojącego tam autobusu. Od autobusu oczywiście już biegnie do nas naganiacz i proponuje że zrobi nam „private bus”, „only us” i „directly to Lovina” za 150 tys (czy coś w tym stylu, nie wiem nawet czy to miało być od osoby, bo słysząc tą cenę roześmialiśmy się tylko – według Lonely Planet bus do Loviny miał kosztować 38 tys.). Powiedzieliśmy, że absolutnie nie ma mowy i chcemy public bus i że płacimy 40 tysięcy od głowy. Panowie niechętnie się zgodzili, zapraszając nas do środka, po czym sobie gdzieś poszli, a my zaczęliśmy się zastanawiać gdzie leży kolejny haczyk – może teraz będziemy czekać godzinę aż bus się zapełni (w środku nie było nikogo)? Zaczęliśmy niepewnie rozglądać się dookoła, z innego busa w kierunku Singaraja zaczął już do nas machać kolejny naganiacz, zastanawialiśmy się czy nie pójść do niego, ale w tym momencie wrócił nasz kierowca i naganiacz, prowadząc jeszcze jedną turystkę z Francji, od której usiłowali wyłudzić 100 tys. Na szczęście powiedzieliśmy jej że my płacimy po 40 tysięcy i że ma nie płacić im nic więcej, więc ostatecznie taką też cenę z nimi ustaliła. Należy jeszcze wspomnieć, że nasz bus wyglądał tak, że w Polsce to chyba już tylko na złom, albo do wożenia ziemniaków by się nadawał, w dodatku miejsca było w nim tyle, jakby był dla dzieci – ledwo się w nim mieściliśmy, zarówno na wysokość, jak i szerokość oraz pod względem miejsca na nogi. No ale nic – grunt że jest. Wbrew naszym obawom, zaraz po tym jak do środka zapakowała się francuska turystka, autobus ruszył. Wcześniej jeszcze naganiacz chciał nas zmusić do zapłacenia kasy, ale powiedzieliśmy że nie ma mowy, zapłacimy kierowcy już jak będziemy jechać. Autobus ruszył, a my nadal zastanawialiśmy się gdzie jest kolejny haczyk (zresztą byliśmy bardzo zdenerwowani i źli tą całą sytuacją z busem, dlaczego do cholery nie można normalnie pójść na dworzec autobusowy i wsiąść w autobus jadący w wybranym kierunku, tyllko trzeba się użerać po drodze z setką naciągaczy??). Początkowo autobus jechał bardzo wolno, więc myśleliśmy, że może będzie tak jechał złośliwie, żeby zmusić nas do zamienienia go na private bus i zapłacenia więcej kasy, ale jednak nie – po wyjeździe z miasta wyraźnie przyspieszył i nawet pojawiła się pierwsza lokalna pasażerka. Odetchnęliśmy z ulgą i zaczęliśmy śledzić na mapie drogę, aby wiedzieć, kiedy mamy się zatrzymać.

Image

Image

Po drodze, jeszcze blisko Gilimanuk, mijaliśmy lasy przy drodze, z których wyskakiwały małpy, przebiegały stadami po drodze, oraz siedziały z boku, przyglądając się obojętnie jadącym samochodom. No, to jest Bali! To jest egzotyka! Podoba nam się!

Po ok. 2 godzinach docieramy do Loviny i zatrzymujemy nasz autobus. Wysiadamy i konsekwentnie ignorując naganiaczy, udajemy się w kierunku, gdzie według naszej mapy powinien znajdować się nasz nocleg (Pandawa Village). Po drodze musieliśmy jednak zapytać kilku osób o drogę, bo mapa trochę źle ją pokazywała (korzystaliśmy z Maps.me) – ale grunt że ostatecznie dotarliśmy. I cóż to było za miejsce! Raj na ziemi dosłownie, po ostatnich dwóch noclegach to jakby ktoś nagle wysłał nas żywcem do nieba! Miejsce składało się z ok. 5 bungalowów, stojących w zadbanym ogródku, z widokiem na pole ryżowe – dookoła cisza i spokój, po ogrodzie biega kura z kurczakami, a przy recepcji basenik i leżaczki, a nawet mały kot i pies. Wita nas ekstremalnie uprzejmy personel, dostajemy w ramach welcome drinka sok oraz mokre ręczniki (no niebo, jak słowo daję!). W dodatku, w okolicy hotelu na polu ryżowym widzimy wielką (chyba z pół metra) jaszczurkę (czy może to już waran?)! Niestety szybko ucieka i nie ma żadnych szans na zrobienie jej zdjęcia. Meldujemy się i od razu pytają nas czy chcemy kupić wycieczkę na delfiny za 100 tys. na następny dzień – start o 6 rano. Ponieważ wyczytaliśmy, że cena tej wycieczki jest stała i wynosi właśnie 100 tysięcy, decydujemy się na zakup. 6 rano też już nas nie przeraża, bo czym jest 6 rano przy pobudkach o 3 i 1 w nocy?

I’m in heaven!
Image

Image

Image

Tymczasem prowadzą nas do naszego domku. Wchodzimy do środka i jesteśmy już chyba naprawdę w samym środku raju! Domek jest przestronny, ma wielkie okna, duże łóżko z czysta pościelą na środku i przecudną łazienkę w stylu balijskim – częściowo otwartą, wielką i przestronną, a sam brodzik prysznica ma ze 2 na 2 metry! To chyba sen!

Image

W całej tej radości szybko bierzemy prysznic, wskakujemy w kostiumy kąpielowe i udajemy się na plażę z zamiarem skorzystania przez chwilę ze słońca i wody. Po drodze zamierzamy załatwić sobie transport w postaci wynajętego kierowcy, który zawiezie nas następnego dnia do Ubud, zaliczając po drodze kilka atrakcji. Po drodze pytamy też o możliwość transportu w recepcji. Sam przejaz do Ubud ma kosztować 500 tys, z atrakcjami pewnie więcej – umawiamy się, że dziewczyna z recepcji zadzwoni później do kierowcy i spyta, a my zamierzamy jeszcze sprawdzić ceny na mieście. Nie musieliśmy iść długo, zanim nie podszedł do nas pierwszy naganiacz – chwilę później wylądowaliśmy w agencji turystycznej i zaczęliśmy negocjować nasz pakiet. Z początkowej ceny 1 200 000 rupii (zawierającej lokalnego przewodnika na wodospadzie Sekumpul, który oczywiście jest bardzo ale to bardzo potrzebny), zeszliśmy do 600 tys, chyba dzięki temu że powiedzieliśmy że pójdziemy jeszcze się zastanowić i w razie czego wrócimy (ta cena już bez przewodnika i bardzo dobrze). Uznaliśmy, że taką cenę możemy przyjąć, zapłaciliśmy za wycieczkę i poszliśmy na plażę.

Tutaj rozpoczął się długo wyczekiwany chillout – poleżeliśmy na słońcu, popływaliśmy w morzu (nic interesującego pod wodą nie ma), przespacerowaliśmy się po plaży, a na koniec, o zachodzie słońca wylądowaliśmy w restauracji dla białasów na plaży, gdzie zjedliśmy kolacje i wypiliśmy długo wyczekiwane Bintangi – ceny wprawdzie też dla białych, ale i porcje większe niż w warungach, więc ostatecznie nawet się to opłacało (zresztą umówmy się – w Indonezji nawet jak coś jest drogie, to kosztuje przeważnie tyle, ile podobna rzecz w Polsce, więc czasem można się szarpnąć :) ). Po kolacji wróciliśmy do domu i zalegliśmy w łóżku.

Image


Sobota, 17 czerwca

Wstajemy o 5:30. Mieli nas obudzić o 5:45, ale do 6 nikt się nie zjawia. Niestety o 6 również nikt się nie zjawia, mimo że to o tej godzinie miał po nas przyjść nasz kapitan. Szymon decyduje, że nie możemy dłużej czekać – trzeba iść na plażę poszukać innej łódki i trzeba zrobić to szybko, zanim wszystkie odpłyną.

Tak też robimy – na szczęście jeszcze zanim wychodzimy na główną drogę, zaczepia nas dziewczyna proponując delfiny i chwilę później pakujemy się już do łódki (swoją drogą to śmieszne – ta dziewczyna wyglądała jakby wyszła sobie z domu w jakiejś swojej sprawie i po prostu napotkawszy turystów postanowiła tak zupełnie od czapy zapytać czy nie chcą płynąć na delfiny :D). Wyszło nam nawet na dobre, bo jesteśmy w tej łódce sami, a standard jest bardzo przyzwoity, w dodatku łódka ma dość cichy i szybki silnik (po doświadczeniu z 3-godzinnym rejsem na Filipinach, po którym prawie ogłuchliśmy, naprawdę doceniamy takie drobiazgi).

Po około pół godziny doganiamy inne łódki. Nie należy mieć złudzeń, obserwowanie delfinów nie wygląda niestety tak, że jest morze, my i stado delfinów – proporcje są raczej odwrotne – stado łódek i trochę delfinów. Niemniej jednak, podobało nam się to! Delfiny pojawiają się nagle i skaczą sobie w wodzie, a wszystkie łódki jak szalone rzucają się w pościg za nimi. Dużo zależy tu od szczęścia – nam udało się raz być w odpowiednim miejscu i odpowiednim czasie i mieliśmy szczęście podziwiać delfiny skaczące tuż za burtą naszej łódki. Po pewnym czasie delfinów robi się jakby mniej i nasz kapitan sugeruje powrót. Zgadzamy się na to i odpływamy w stronę Loviny.

Image

Image

Żeby sobie wyobrazić jak to wygląda, zmultiplikujcie sobie tą łódkę ze zdjęcia w wyobraźni jakieś 100 razy :D
Image

Po powrocie do hotelu czeka nas jeszcze atrakcja w postaci śniadania – nie ma tu niestety bufetu, śniadanie należy wybrać z menu. Ja wybieram pancake’a z bananem, a Szymon crepes. Do tego oczywiście świeże owoce i sok. Pychotka (chociaż mogło być więcej, jesteśmy głodni!)! Po śniadaniu zbieramy nasze rzeczy i o 9:30 przychodzi nasz kierowca, który zabiera nas w drogę do Ubud.

Nasz pierwszy przystanek to wodospad Sekumpul. Atrakcji tej nie ma w przewodniku Lonely Planet i według relacji z internetu miał być mało znany, liczyliśmy więc na to, że nie będzie zbyt skomercjalizowany. Niestety trochę jednak był. Po drodze wysłuchujemy historii w wykonaniu naszego kierowcy o tym, jak kilku rosyjskich turystów poszło na Sekumpul bez przewodnika i miało tam wypadek, ponieważ jest tam strasznie ślisko, stromo i w ogóle potwornie niebezpiecznie i w związku z tym oczywiście jest to nasz wybór, ale zdecydowanie nie warto iść bez przewodnika. Nauczeni doświadczeniem m.in. z Ijen (gdzie wartość przewodnika była ujemna) oraz innymi, wnioskujemy z tej krótkiej historyjki, że przewodnik jest do tej wycieczki absolutnie zbędny. Kiedy dojeżdżamy na miejsce, przewodnik jest już przy naszym samochodzie (chyba jakiś znajomy naszego kierowcy), my jednak szybko dziękujemy i idziemy dalej. Kilka metrów od samochodu mijamy kolejną grupę „przewodników” nawołującą do skorzystania z ich usług, oraz budkę, która wygląda jak kasa, do której na początku chcemy skręcić, jednak ostatecznie decydujemy się zastosować sprawdzoną taktykę polegającą na udawaniu, że tej budki nie widzimy – jeśli płatność tam jest naprawdę obowiązkowa, to i tak nas dorwą. Ta „kasa” okazała się tylko miejscem mającym naciągać na „przewodników”. Prawdziwa kasa jest kilkaset metrów dalej w dół, gdzie płaci się 5000 rp od osoby. Chyba jesteśmy kiepskim obiektem do naciągania, bo zdecydowana większość grup schodzących do wodospadu w tym samym czasie co my, przewodnika miała. Do samego wodospadu schodzi się po stromych schodach a następnie wzdłuż rzeczki, którą potem trzeba przejść, wchodząc do wody (dobrze, że kierowca ostrzegł nas, żebyśmy wzięli japonki, bo okazały się bardzo przydatne). W pobliżu wodospadu unoszą się w powietrzu drobne kropelki wody, dając podobny efekt do spryskiwaczy instalowanych w ogródkach restauracji w Europie jak robi się bardzo gorąco – czyli mgiełkę wilgoci.

Czy nie wygląda Wam to znajomo? :>
Image

Image

Image

Stajemy pod wodospadem i robimy zdjęcia, po czym na zmianę wchodzimy bliżej wodospadu (i wracamy cali mokrzy, pomimo, że woda nie sięgała nam dalej niż do kolan – im bliżej samego wodospadu, tym bardziej mgiełka zamienia się w solidną mżawkę). Ogólnie zabawa pod wodospadem jest przednia, a w dodatku samo przebywanie tam jest przyjemną odmianą po oblepiającym upale, panującym tego dnia.

Image

Image

Wracając od wodospadu w stronę parkingu, można zobaczyć jeszcze drugi wodospad (cena to kolejne 5000 rp od osoby), który jednak nie jest aż tak spektakularny, natomiast z pewnością łatwiej się w nim wykąpać. W okolicy są bardzo ładne motyle, i krajobraz raczej przypominający dżunglę.

Image

Image

Image

Jedziemy dalej do świątyni Pura Ulun Danu Batur. Po drodze kierowca próbuje nas namówić na wizytę na plantacji kawy – twierdzi, że koło świątyni Batur w miejscowości Kintamani, Holendrzy założyli plantację i robią najlepszą Kopi Luwak, gdyż jest robiona w górach i jego zdaniem jest smaczniejsza od tej z wybrzeża. Pewnie prowadzą to jacyś jego znajomi i on zgarnie od nas prowizję – ale mimo wszystko zastanawiamy się czy z tej opcji nie skorzystać – mielibyśmy w końcu już jedną atrakcję z checklisty Ubud odhaczoną zanim byśmy jeszcze do Ubud dojechali, a pewnie i tak jest to atrakcja typowo turystyczna, czy tu, czy gdzieś indziej.

Najpierw docieramy jednak do świątyni Batur, zajeżdżamy na parking pod świątynią. Jeszcze w drodze nasz kierowca ostrzegł nas, żebyśmy nie dawali się nabrać babom sprzedającym sarongi pod świątynią, bo można je wypożyczyć. Na parkingu mówi nam, że musimy wejść do środka budynku i tam można wypożyczyć sarong. Olewamy więc wszystkich naciągaczy na parkingu i kierujemy się prosto do budynku, który robi za jakiś „przedsionek do świątyni” (ta znajduje się po drugiej stronie ulicy). Przy wejściu kupujemy bilet (35 tys., który jak wiele miejsc w Indonezji zawiera w cenie welcome drinka, zazwyczaj do wyboru woda, kawa, herbata – co to w ogóle za jakiś dziwny zwyczaj?). Już przy kasie babka pyta się nas czy potrzebujemy Sarongu, mówimy że tak, więc prowadzi nas do środka, do jakiegoś stoiska z sarongami, które jednak wygląda raczej na stoisko sprzedażowe, a sprzedawczyni krzyczy sobie 200 tys. Stanowczo odmawiamy i żądamy wypożyczenia. Idziemy więc wypożyczyć, i tutaj również krzyczą sobie jakąś żenującą cenę (według przewodnika miało być 3000), którą po ostrym targowaniu się, uwzględniającym opcję ostateczną, czyli „nigdzie nie idę, zabierajta ten sarong i pocałujta mnie w…, zbijamy do 20 tysięcy za 2 sarongi. Ostro już wkurzeni idziemy do świątyni. Myślę, że trochę przyjemniej by nam się ją zwiedzało w milszych nastrojach – nadal nie rozumiem dlaczego Azjaci nie pojęli jeszcze, że turystów należy zadowalać, a nie wkurwiać, bo zadowolony białas zostawi więcej pieniędzy i jeszcze wyjedzie szczęśliwy…

Świątynia sama w sobie jest dość spora, a ponieważ to pierwsza świątynia, którą oglądamy na Bali, to jest całkiem interesująca, choć nie jakoś super.

Image

Zupełnie niechcący dokonałam dekonstrukcji kawałka świątyni :o
Image

Image

Image

Zwiedzanie nie trwa długo, więc kiedy wracamy do samochodu, nasz kierowca ucina sobie drzemkę. Zanim zdążyliśmy wsiąść, zostaliśmy oczywiście zaatakowani przez kolejne stado sprzedawców wszystkiego, wyjątkowo nachalnie podstawiających pod nos swoje towary (Szymon: „może jeszcze do plecaka mi to włożysz?!” :D ).

Zanim weszliśmy do samochodu, ustaliliśmy że jednak mamy już dość tego cholernego naciągactwa i boimy się, że ta plantacja kawy to jakieś kolejne oszustwo, więc mówimy kierowcy, że chcemy jednak jechać bezpośrednio do Ubud.

Na miejsce docieramy ok. 16. Meldujemy się w hotelu (Jati Cottage, bardzo polecamy) z ekstremalnie miłym i uprzejmym personelem i idziemy do naszego pokoju. Może nie jest to ten standard co w Lovinie, ale jest całkiem blisko – mamy wielkie drzwi/okno na całą ścianę, wychodzące na hotelowy basen, duże łóżko, dużo miejsca i czystość. W ramach odpoczynku po trudach podróży, siadamy na chwilę na leżakach nad basenem i rozmyślamy nad zaplanowaniem kolejnego dnia (oczywiście przy Bintangu z minibaru, który kosztuje tyle ile płaciliśmy wcześniej w warungach).

Image

Wieczorem wychodzimy na miasto. Trzeba przyznać, że Ubud ma bardzo specyficzny klimat – jest mega turystyczne, ale przez to też ma w sobie coś interesującego – myślę że można to miejsce polubić lub nie, zależy jakie kto ma oczekiwania i preferencje. Jedno jest pewne – nie można się tutaj nudzić. Za każdym rogiem pojawiają się nowe restrauracje, warungi, salony masażu i spa, joga, sklepiki z designerskimi ubraniami i biżuterią i tak dalej i tak dalej… Nie wiadomo w którą stronę się patrzeć! Oczywiście na ulicy tłum, ze znaczną przewagą białych twarzy, ale ma to też taką zaletę, że miejscowi tutaj już chyba nauczyli się co lubią turyści, a czego nie i są dużo mniej upierdliwi niż w innych, odwiedzanych przez nas wcześniej miejscach.

My tymczasem postanawiamy coś zjeść na głównej ulicy. Tym razem celujemy w restaurację z indonezyjskim jedzeniem ale w standardzie dla turystów – jest ich tu całe mnóstwo. Po znalezieniu interesującego miejsca zamawiamy – ja Nasi Goreng, a Szymon wołowinę. Dania są większe niż w warungach i bardzo dobre, a na deser zamawiamy smoothies z różnych owoców – również bardzo dobre. Dodatkową przyjemnością jest bardzo czysta łazienka – aż chce się siadać! Po udanym posiłku wracamy do hotelu, kupując po drodze jeszcze po Bintangu.

Image

Fancy!
ImageNiedziela, 18 czerwca

Śniadanie zamówiliśmy na 9. Wybraliśmy spośród całego mnóstwa różnych potraw jajecznych, które były do wyboru – skusiła nas również zawartość w tych daniach kiełbaski, za którą już trochę zaczęliśmy tęsknić.

Po śniadaniu zebraliśmy się i Szymon poszedł poszukać wypożyczalni skuterów – to miał być nasz środek transportu na najbliższe 3 dni. Wypożyczalnia znalazła się dość szybko i po niewielkiej negocjacji stanęło na cenie 150 tys za 3 dni. Zanim wyruszyliśmy, Szymon poszedł jeszcze trochę pojeździć sam, aby oswoić się ze skuterem i ruchem ulicznym. Kiedy przyszedł czas wyruszenia już we właściwą drogę i usiadłam na tym skuterze, odezwały się we mnie wszystkie strachy, siedzące w głowie od czasu potrójnego wypadku na Filipinach (tak, wywróciliśmy się 3 razy jednego dnia, na kolanie do dziś mam bliznę 8-) ). Zanim wyjechaliśmy dobrze z naszej ulicy już chciało mi się płakać, tym bardziej że ulica kończyła się stromą górką i koniecznością skrętu w prawo (ruch lewostronny!). Ustaliliśmy, że będzie lepiej, jeśli Szymon pojeździ jeszcze chwilę na tym skuterze sam, więc wróciłam się do hotelu i usiadłam nad basenem, usiłując jakoś przetrawić swój strach. Po kilkunastu/kilkudziesięciu minutach wrócił Szymon i z duszą na ramieniu wsiadłam na skuter. Ruszyliśmy.

Diabelska maszyna marki Honda:
Image

Przez pierwsze kilka kilometrów jechałam nawet nie postawiwszy nóg na podpórkach, bo wolałam być w gotowości, w razie gdybyśmy mieli się wywalać. W dodatku cały czas obserwowałam trasę i co chwilą krzyczałam do Szymona „uwaga pies”, „uwaga człowiek”, „uwaga dziura w drodze”, „zwolnij, zakręt” itp. Ostatecznie osiągnęliśmy pewną symbiozę i stałam się drugimi oczami – zawsze co dwie pary to nie jedna :)

Naszym pierwszym celem były tarasy ryżowe w Tegallalang – niezbyt daleko, bo pewnie z 15 km od Ubud. Udało nam się tam dotrzeć – nie bez stresu, ale ostatecznie bez żadnych problemów. Kiedy zaparkowaliśmy skuter, odetchnęliśmy z ulgą – pierwszy odcinek pokonany – może więc dalej nie będzie tak źle! Płacimy 2000 za parking i schodzimy w dół na tarasy. Już widać, że to mocno turystyczne miejsce. Czy ktoś w ogóle faktycznie tu uprawia ten ryż, czy może wszystko jest jakąś szopką pod turystów? Po tarasach kręcą się tłumy ludzi. Można sobie zrobić zdjęcie z „rolnikiem” (ciężko stwierdzić, czy oni w ogóle faktycznie tam pracują, czy może tylko zajmują się pozowaniem do zdjęć z turystami). Spacerując po tarasach, kilka razy natykamy się na budki zbierające „dotacje” – szkoda tylko że „dotacja” jest obowiązkowa i bez niej nie przejdziesz dalej, co więcej, jak wrzucisz kasę do kubka to bezczelny koleś jeszcze sprawdza ile się włożyło i jak za mało to domaga się więcej (min 10 000, przy czym, kiedy z racji braku drobnych daliśmy mu 100 tys, o każde 10 tys reszty powyżej 50 tys. trzeba było oddzielnie się upominać).

Image

Niestety była to raczej mało widowiskowa faza wzrostu ryżu:
Image

Image

Image

Kręcimy się po okolicy, jednak w końcu stwierdzamy, że nie ma co iść dalej, bo nic ciekawego już tam nie ma, więc wracamy do parkingu. Znowu stres, wsiadamy na skuter i jedziemy dalej – kolejny cel to dwie świątynie – Pura Gunung Kawi i Pura Tirta Empul. Zapamiętując drogę z mapy, zbliżamy się do celu, a na koniec prowadzą nas znaki drogowe na Gunung Kawi. Parkujemy skuter, kupujemy bilet (15 tys) i wypożyczamy sarongi (darmo!). Ta świątynia wydaje się być stara i bardzo autentyczna – wygląda jakby większość jej elementów była oryginalna, a przynajmniej faktycznie bardzo stara. W dodatku jest tam naprawdę mało turystów, za to są lokalni, którzy przyszli się modlić. Dodatkową atrakcją jest fakt, że toczą się właśnie jakieś prace – nie wiem czy to remont, czy coś dobudowują, ale możemy obserwować facetów, którzy w betonie wykuwają misterne ornamenty – wygląda to na mocno precyzyjną robotę!

Image

Image

Image

Image

Image

Przed wyjściem ze świątyni siadamy na chwilę, aby spojrzeć na mapę i orientujemy się, że owszem, jesteśmy w świątyni Gunung Kawi, ale Gunung Kawi Sebatu, a nie tej właściwej, która jest kilka kilometrów dalej. Stwierdzamy, że właściwie to też spoko i korzystając z małej ilości turystów postanawiamy zajrzeć na stoiska z sarongami, gdyż już od jakiegoś czasu moim marzeniem jest zakup jednego. W pierwszym stoisku wybieram bardzo ładny, różowy sarong w złocone wzory. Pani początkowo chce za niego 170 tysięcy, jednak targujemy się i staje na 100 tysiącach. Myślę, że i tak 30 zł za coś takiego to nienajgorsza cena. Pewnie dało by radę wycisnąć mniej, gdybyśmy użyli argumentu z odchodzeniem do innego stoiska, ale uznaliśmy że już właściwie nie jest to taka zła cena. Przy parkingu dostrzegamy jeszcze rządek sklepików spożywczych i warungów. Stwierdzamy, że zdążyliśmy zgłodnieć i zamawiamy w jednym z warungów Sato Ayam i Bakso Ayam, czyli zupy: jedna to rosołek z kawałkami kurczaka, orzeszkami ziemnymi i zielonym makaronem, a druga to nieco inny w smaku, słodko-ostry (uwaga na pływające papryczki!) rosołek z drobiowymi klopsikami – klopsiki są miękkie i mają bardzo charakterystyczną, lekko gumową teksturę – podejrzewam, że oprócz mięsa mogą zawierać tapiokę. Tak czy inaczej oba dania są naprawdę bardzo smaczne – dużo lepsze niż większość dań, jedzonych przez nas dotychczas w innych warungach.

Image


Dodaj Komentarz

Komentarze (3)

otakesan 6 lutego 2018 01:09 Odpowiedz
Z tymi cywetami (luwakami) to jest tak, że warunki na plantacjach mają różne. Zazwyczaj gorsze niż to co widzieliście. Na Javie nawet dużo gorsze, co widziałem osobiście. "Wasze" cywety naprawdę nie maja źle, jak widać. Barbarzyńskie traktowanie zwierzaków jest jednym z powodów dla których unika się określonych wytwórców. Smakosze kaw z plantacji unikają jednak z jeszcze innego powodu. Mianowicie na wolności cyweta wybiera sobie określony rodzaj ziaren kawy (mówiąc w uproszczeniu), na plantacjach dostaje to co najtańsze i słabiutkiej jakości. To realnie przekłada się na smak kawy z plantacji, co wyczuwa się nawet nie będąc smakoszem (mój przypadek). Jeśli kiedyś jeszcze zawitacie do Indonezji, warto przetestować kopi luwak od zbieraczy z zachodniej Sumatry. Duuuużo droższa (mniej "materiału" i trudniej dostępny), ale zdecydowanie lepsza.
julk1 6 lutego 2018 02:06 Odpowiedz
Fajna relacja. Myślałem tylko, że zobaczę Was na zdjęciach w świątyni ubranych w sarongi.Zagadka dla mnie jest, że jako młodzi małżonkowie nie nosicie obrączek :shock:
k4te 6 lutego 2018 09:38 Odpowiedz
otakesan napisał:Z tymi cywetami (luwakami) to jest tak, że warunki na plantacjach mają różne. Zazwyczaj gorsze niż to co widzieliście. Na Javie nawet dużo gorsze, co widziałem osobiście. "Wasze" cywety naprawdę nie maja źle, jak widać. Barbarzyńskie traktowanie zwierzaków jest jednym z powodów dla których unika się określonych wytwórców. Smakosze kaw z plantacji unikają jednak z jeszcze innego powodu. Mianowicie na wolności cyweta wybiera sobie określony rodzaj ziaren kawy (mówiąc w uproszczeniu), na plantacjach dostaje to co najtańsze i słabiutkiej jakości. To realnie przekłada się na smak kawy z plantacji, co wyczuwa się nawet nie będąc smakoszem (mój przypadek). Jeśli kiedyś jeszcze zawitacie do Indonezji, warto przetestować kopi luwak od zbieraczy z zachodniej Sumatry. Duuuużo droższa (mniej "materiału" i trudniej dostępny), ale zdecydowanie lepsza.Tak właśnie słyszałam, że kopi luwak od dzikich luwaków jest lepsza, ale jakoś nie bardzo mieliśmy możliwość dotrzeć do takiej podczas naszej wycieczki, albo może nie znaleźliśmy żadnego polecanego źródła... Zresztą pewnie też aż tak bardzo nam nie zależało, bo jednak nie jesteśmy znawcami kawy i trochę bym się bała, że zapłacę dużo kasy, a nawet nie poczuję różnicy względem tej tańszej kopi luwak :)julk1 napisał:Fajna relacja. Myślałem tylko, że zobaczę Was na zdjęciach w świątyni ubranych w sarongi.Zagadka dla mnie jest, że jako młodzi małżonkowie nie nosicie obrączek :shock:Raczej woleliśmy nie łazić po wulkanach i nie rozbijać się skuterem w świeżo nabytych obrączkach :)