0
k4te 4 lutego 2018 18:41
Image

Po posileniu się, wsiadamy na skuter i zbieramy się w drogę do kolejnych dwóch świątyń, które były naszym zasadniczym celem: Gunung Kawi i Tirta Empul. W pierwszej kolejności docieramy do Tirta Empul – jest tu bardzo dużo ludzi, jednak nie tylko turystów – są także lokalsi, którzy przybyli tutaj, aby wykąpać się w świętych źródłach. My kąpieli nie mamy w planach, więc tylko oglądamy kolejki do obmycia się w świętej wodzie i ludzi dokonujących tego rytuału. Sama świątynia zawiera kilka takich źródełek/sadzawek, a poza tym podobna jest do innych świątyń. Obchodzimy wszystko dookoła – jak to w Indonezji bywa na wyjściu jest bazar, którego przejście zajmuje drugie tyle co obejście całej świątyni.

Image

Image

Image

Zaraz niedaleko znajduje się druga ze świątyń – Gunung Kawi. Tutaj główną atrakcją są elementy wykute w skale (jakby ołtarze?). Przewodnik Lonely Planet straszy nas jakimiś ciężkimi schodami, że jest 217 stopni i trzeba się przygotować na ciężkie chodzenie – yyy co? No parę schodów jest, ale to chyba nie jest jakiś duży problem dla przeciętnego człowieka, żeby kilka razy po schodach wejść i zejść. Sama świątynia jest ładnie położona po dwóch stronach strumienia. Wygląda na to, że toczą się tutaj też jakieś prace budowlane/konserwacyjne. Wracając do góry po tych sławetnych schodach, kupujemy sobie kokosa i orzeźwiamy się nim w drodze na górę.

Image

Image

Oczywiście wszechobecne ofiary:
Image

Nie rozpisuję się tutaj za dużo o tych świątyniach, ale myślę, że każdy zainteresowany ma wszystkie informacje typu co to za świątynia, kiedy powstała itp. w swoim przewodniku. Akurat w przypadku świątyń bardziej polegam na przekazie wizualnym - zresztą sama, kiedy je oglądam, jestem dużo bardziej zainteresowana kolorami, ciekawymi detalami, tym jak to wszystko wygląda i jakie sprawia wrażenie, niż tym z którego pochodzi wieku itp.

Jest już dość późno, a my w planach mamy jeszcze wizytę w plantacji kawy, aby spróbować Kopi Luwak. Chwilę się zastanawiamy, czy powinniśmy tam jechać z racji godziny, ale plantacja jest dokładnie po drodze, więc decydujemy się jechać. Znaleźliśmy tą plantację na Tripadvisorze – nazywa się Pulina Bali. Wstęp i degustacja kaw i herbat jest za darmo, jedynie za degustację kopi luwak należy dopłacić 50 000, na co oczywiście się decydujemy. Jeszcze zanim siadamy do degustacji, pani oprowadza nas po terenie, pokazując narzędzia do wyrobu kawy i opowiadając w jaki sposób ją robią. W klatce hasają sobie też luwaki (nie wygląda to źle, klatka jest dosyć spora i zwierzaki mają tam miejsce żeby sobie pobiegać - piszę o tym, bo wiele osób porusza problem złego traktowania luwaków na takich plantacjach - nie znam się, ale tutaj nie wyglądało to bardzo źle). Do degustacji dostajemy dwie różne herbaty (cytrynowa i imbirowa), kakao oraz różne kawy (pure Bali, waniliowa, czekoladowa, imbirowa, z żeń-szeniem). Mimo, że nie pijam kawy, bo nie lubię, zdecydowałam się spróbować wszystkiego. Większość z napojów domyślnie zawierała cukier i to w dużej ilości (wyjątkiem była kawa balijska i kakao), jednak w przypadku kaw sprawiało to, że napój stawał się w miarę pijalny. Kawa waniliowa i czekoladowa z mlekiem nawet całkiem mi smakowała. Kopi luwak też była bez cukru i trzeba przyznać, że faktycznie jej smak jest inny, łagodniejszy niż takiej klasycznej kawy – mimo to, jest to wciąż kawa, więc chyba fanką nie zostanę :)

Image

Image

Zestaw degustacyjny:
Image

Może warto jeszcze dodać, że według mnie nie jest to raczej atrakcja dla pasjonatów kawy - myślę, że wręcz mogli by dopatrzeć się tu pewnej profanacji, bo tak naprawdę to wszystko są kawy rozpuszczalne (chyba poza kopi luwak, tą można nawet kupić w ziarnach), które w dodatku są pakowane już razem z mlekiem w proszku i cukrem, także raczej jakiś wrażeń smakowych w związku z samą kawą nie ma co się spodziewać. Myślę, że bardziej można traktować to jako ciekawostkę, no i możliwość spróbowania tej legendarnej kopi luwak :)

Po zakończeniu degustacji, idziemy do sklepiku. Oczywiście zaopatrujemy się kopi luwak dla rodziców, dokupujemy też herbatę jaśminową liściastą (duże liście!) oraz kawę czekoladową w wersji bez cukru (większość kaw i herbat sprzedawana jest w formie proszku już zmieszanego z cukrem, ale jak na nasze standardy to jednak tego cukru jest tam trochę za dużo. Pani na kasie pytała się czy na pewno chcemy kupić kawę bez cukru :D). Oprócz kaw i herbat, sklep oferuje tez różne przyprawy, ekstrakt z wanilii i przybory toaletowe (głównie mydełka i olejki), jednak tych rzeczy nie kupujemy.

Image

Kiedy wychodzimy z plantacji, robi się już szaro. Zanim docieramy do Ubud, ściemnia się całkowicie. W hotelu szybko się odświeżamy i ruszamy na miasto, aby coś zjeść. W wybranej przez nas restauracji Nomad trafia nam się stolik z siedzeniem na ziemi, na miękkich poduszkach. Zamawiamy sałatkę z papai (owoce, sałata, różne inne dodatki, wszystko słodko-ostre w orientalnym sosie, bardzo ciekawy smak), balijskie curry oraz Nasi Goreng. Wszystko oczywiście jest bardzo dobre - tutejsze restauracje oferują bardzo pożądaną odmianę od codziennego wsuwania nasi goreng i mie goreng :D

Image

W ramach spódnicy występuje zakupiony dziś sarong:
Image
otakesan napisał:
Z tymi cywetami (luwakami) to jest tak, że warunki na plantacjach mają różne. Zazwyczaj gorsze niż to co widzieliście. Na Javie nawet dużo gorsze, co widziałem osobiście. "Wasze" cywety naprawdę nie maja źle, jak widać. Barbarzyńskie traktowanie zwierzaków jest jednym z powodów dla których unika się określonych wytwórców. Smakosze kaw z plantacji unikają jednak z jeszcze innego powodu. Mianowicie na wolności cyweta wybiera sobie określony rodzaj ziaren kawy (mówiąc w uproszczeniu), na plantacjach dostaje to co najtańsze i słabiutkiej jakości. To realnie przekłada się na smak kawy z plantacji, co wyczuwa się nawet nie będąc smakoszem (mój przypadek). Jeśli kiedyś jeszcze zawitacie do Indonezji, warto przetestować kopi luwak od zbieraczy z zachodniej Sumatry. Duuuużo droższa (mniej "materiału" i trudniej dostępny), ale zdecydowanie lepsza.

Tak właśnie słyszałam, że kopi luwak od dzikich luwaków jest lepsza, ale jakoś nie bardzo mieliśmy możliwość dotrzeć do takiej podczas naszej wycieczki, albo może nie znaleźliśmy żadnego polecanego źródła... Zresztą pewnie też aż tak bardzo nam nie zależało, bo jednak nie jesteśmy znawcami kawy i trochę bym się bała, że zapłacę dużo kasy, a nawet nie poczuję różnicy względem tej tańszej kopi luwak :)

julk1 napisał:
Fajna relacja. Myślałem tylko, że zobaczę Was na zdjęciach w świątyni ubranych w sarongi.
Zagadka dla mnie jest, że jako młodzi małżonkowie nie nosicie obrączek :shock:

Raczej woleliśmy nie łazić po wulkanach i nie rozbijać się skuterem w świeżo nabytych obrączkach :) Swoją drogą, gdzieś Ty się tego dopatrzył :oPoniedziałek, 19 czerwca

Dziś czeka nas drugi dzień objeżdżania wyspy skuterem. Czujemy się już na nim trochę pewniej, więc po śniadaniu, bez większej zwłoki pakujemy się na skuter i ruszamy w kierunku wiosek Mas i Sukawati, mających według przewodnika słynąć z rękodzieła – drewna, srebra i obrazów. Przejeżdżając przez Mas nie widzimy jednak po drodze niczego szczególnie interesującego, więc nie zatrzymujemy się tam. Mas płynnie przechodzi w Sukawati. Tutaj dostrzegamy już coś w stylu centrum, otoczonego niemal ze wszystkich stron bazarem. Parkujemy skuter i ruszamy do budynku, w którym jak nam się wydaje, znajduje się poszukiwany przez nas bazar. Jest to ewidentnie bazar dla lokalsów, żadnych turystów tu nie widać, natomiast przedmioty na sprzedaż również wskazują na to, że targetem są raczej Indonezyjczycy: mamy tutaj tradycyjne ubrania, sarongi, kapelusze z rattanu, koszyczki na ofiary, ryż, sprzęt gospodarstwa domowego, owoce, warzywa, ryby, mięso itp. Decydujemy się na zakup kilku sztuk ciekawie wyglądających lokalnych słodyczy oraz ananasa.

Image

Tofu i tempeh:
Image

Bazar od środka (znajdź Wally’ego :D)
Image

Przechodzimy na drugą stronę głównej drogi. Tutaj już wygląda na to, że mamy do czynienia z bazarem dla turystów. Jest on całkiem spory i oferuje najróżniejsze rękodzieła – głównie obrazy i wyroby z drewna. Rozglądamy się za czymś interesującym. Na samym końcu bazaru, natrafiamy na halę z najróżniejszymi wyrobami z drewna. Tutaj, po oględzinach tego, co jest w ofercie, decydujemy się kupić średniej wielkości drewnianą maskę ze słoniem (tak, wiem że to jest jedno z ich bóstw, ale nie znam jego nazwy, więc roboczo uznajmy, że jest to słoń) – wytargowaliśmy z 250 tys na 200, ale wygląda to na naprawdę misterną robotę rzeźbiarską, dużo detali i ornamentów. Dodatkowo wpadamy na pomysł zakupu wielkiej ręki buddy, która w domu będzie mogła robić za paterę na owoce – tutaj cena startowa sprawia, że nawet nie chce nam się targować (45 tys.), ale dla formalności ustalamy cenę na poziomie 40 tys i rączka wraca z nami. W drodze do skutera zaopatrujemy się jeszcze w małe pamiątki dla bliskich – mini figurkę buddy oraz mini straszną maskę (35 tys. za każdą z rzeczy).

Image

Image

Zadowoleni z zakupów, ruszamy w kierunku kolejnego celu, a jest nim Bali Bird Park. Trafiamy tam dość szybko i łatwo, chociaż mamy dziwną przygodę – po drodze, w trakcie jazdy zaczepia nas koleś i pyta dokąd jedziemy. Mówimy, że do Bird Parku, na co on mówi, że tak, to trzeba tędy jechać, a potem w lewo, wyprzedza nas i zaczyna nas jakby prowadzić (szkoda tylko, że sami wiedzieliśmy jak tam dotrzeć). Koleś wjeżdża razem z nami do Parku. Postanawiamy zacząć go ignorować, bo wygląda mi to na jakiś kolejny scam, w którym gość będzie chciał od nas kasę za bycie naszym przewodnikiem. Mimo to lezie za nami do kasy. O dziwo, po zakupie biletu (385 tys.), kiedy wchodzimy do środka, jednak nagle się odczepia – doszliśmy do wniosku, że może chodziło mu o to, że chce udawać, że nas nagonił do przyjazdu tutaj i chce wyciągnąć prowizję od parku – ale to już nie nasz biznes…

Sam park już na wejściu robi na nas wrażenie – pod nogami biegają białe pawie, zaraz obok pałęta się śmieszny żuraw z „pomponem” na głowie – wszystko oczywiście biega luzem, a tuż za wejściem, jest stanowisko, gdzie na żerdziach siedzą sobie papugi, a kiedy się podejdzie, personel sadza ci je na rękach i można sobie zrobić z nimi zdjęcie – super sprawa! Oczywiście robimy sobie fotki z papugami. Zdjęcie własnym aparatem jest za darmo, natomiast pracownik parku robi też zdjęcie swoim aparatem i dostajemy kwitek z numerem zdjęcia, które można potem przy wyjściu kupić (nie decydujemy się na to).

Image

Image

Image

W parku znajdują się najróżniejsze okazy ptaków z całego świata. Po drodze jest też kilka kolejnych stanowisk, na których można dostać ptaka na ramię i zrobić sobie z nim zdjęcie. Dla nas chyba największą atrakcją była hala z ptakami z Papui, do której wchodzi się przez drzwi, a w środku wszystkie ptaki chodzą i latają sobie luzem. Mamy więc niebieską kurę z pióropuszem na głowie, która dziobie mnie w palec u nogi, bo myśli, że mój paznokieć to coś do jedzenia, mamy kolorowe papugi, kolorowe bażanty, pawie, żurawia z pomponem na głowie itp. Są też małe schodki, a na górze znajduje się stanowisko, gdzie można wziąć do ręki miskę z żarciem dla papug i tym samym przywabić wszystkie, żeby nas obsiadły. Tak też robimy, i po chwili jesteśmy cali w ptakach – łącznie z głową, gdyż każdemu z nas na głowie siada papuga. Super zabawa!

Image

Image

Image

Rajski ptaszek:
Image

A ten kolega był trochę ciężki :D
Image

W parku znajdują się też klatki z rajskimi ptakami, ale te akurat okazy są nieco mniej imponujące niż to, co można znaleźć w zdjęciach google. Wydają natomiast z siebie bardzo ciekawe dźwięki.
Oprócz ptaków, w parku jest też stanowisko z waranem z Komodo – niestety akurat schował się w swojej jaskini i widać mu było tylko ogon.
Po kilku dobrych godzinach zabawy w parku, w końcu postanawiamy wychodzić. Przed nami jeszcze kawałek drogi do świątyni Tanah Lot, a robi się już trochę późno, tym bardziej, że nasz plan zakładał, że tego wieczora dotrzemy do Ubud trochę wcześniej niż wczoraj.

Może jeszcze kilka słów na temat tego typu atrakcji, po przed chwilą widziałam, że ktoś w podobnej relacji krytykował odwiedzanie tego typu miejsc. Nie dotarły do mnie żadne informacje, żeby w tym akurat parku coś złego działo się ptakom – gdyby takie info do nas dotarło, na pewno byśmy tam nie jechali (jeśli ktoś coś wie, to też piszcie, może ktoś się wybiera i mu się taka informacja przyda). Ptaki, które oglądaliśmy nie sprawiały wrażenia zaniedbanych ani smutnych/chorych, a pracownicy, którzy byli przy niektórych stanowiskach też wydawali się lubić zwierzęta i traktować je w dobry sposób – choćby to, że nie sadzali nikomu tych ptaków na rękach, tylko starali się je zachęcić, żeby same przyszły, nic na siłę. Oczywiście wiadomo, że one są oswojone, i też ja nie mówię, że się znam na opiece nad ptakami, ale po prostu nie odniosłam wrażenia, że zwierzaki są tutaj źle traktowane. Nie uważam, żeby każda atrakcja ze zwierzętami była automatycznie złem. W Polsce też chodzę do ZOO i wierzę, że zwierzęta, które się tam znajdują są dobrze traktowane i otoczone odpowiednią opieką, bo pracują tam ludzie, którzy kochają zwierzęta i się na tym znają. Przecież niektórzy ludzie mają w domu np. papugi – przecież jeśli odpowiednio się o nie dba, to nie dzieje im się krzywda.

W każdym razie wracam do meritum, czyli jedziemy do Tanah Lot. Do świątyni docieramy po dłuższej chwili jazdy – o dziwo, tutaj też udało nam się dojechać bez większych problemów. Tanah Lot to świątynia zlokalizowana na nadmorskim klifie, a raczej na kawałku skały od tego klifu oderwanym. Lokalizacja jest faktycznie ciekawa, jednak już na parkingu uderza nas ogromna ilość turystów – głównie azjatyckich (to dziwne, bo w żadnym innym miejscu w Indonezji jeszcze tylu ich nie widzieliśmy). Cały parking autokarów, busików i samochodów, cały klif przed wejściem do świątyni kompletnie zatłoczony… W dodatku okazuje się, że właściwie to płacimy 60 tys. za wejście, ale do samej świątyni (zarówno głównej jak i małych, pobocznych) wejść nie można. Taka to „opłata za wstęp”…

Image

Image

W ramach pewnego substytutu dostępna jest atrakcja polegająca na tym, że przechodzi się przez morze, w wodzie mniej więcej do połowy uda, do jaskini zlokalizowanej w skale, na której stoi świątynia. W jaskini znajduje się święte źródło, z którego można skorzystać, obmywając w nim twarz, po czym po wrzuceniu drobnego datku do koszyczka, pan przykleja nam ryż na czoło i wkłada zielsko za ucho, i tak przyozdobionym można udać się w górę schodami wiodącymi wzdłuż boku skały. Dokąd – nie wiadomo, bo po kilku stopniach stoi barierka zabraniająca dalszego wstępu. Ale przynajmniej można zrobić sobie zdjęcie :lol:

Image

Panowie pomogą nawet przejść, bo jednak fale są solidne i można łatwo zostać przewróconym
Image

Pomimo pięknego położenia, uznajemy że ta świątynia jest raczej męcząca przez wszechobecne tłumy turystów, a właściwie nie ma co za bardzo w niej oglądać, skoro nigdzie nie można wejść. Zaglądamy jeszcze do jednej z bocznych świątynek i uznajemy, że czas spadać, gdyż wzywa nas kolacja w Ubud.

Image

W drodze do Ubud tylko raz skręcamy w złą stronę, ale nawraca nas para Indonezyjczyków na skuterze, którzy krzyczą na skrzyżowaniu, że Ubud to w drugą stronę, więc zatrzymujemy się, sprawdzamy na mapie i faktycznie – trzeba było jechać w drugą stronę, więc zawracamy i dalej już docieramy bez problemu. Kiedy lądujemy w Ubud jest już ciemno.

Czym prędzej odświeżamy się i idziemy na miasto. Poprzedniego wieczora wypatrzyliśmy po drodze kilka fajnie wyglądających restauracji, więc kierujemy się prosto do jednej z nich. Na start zamawiamy sałatkę z chrupiącą kaczką, natomiast w ramach dania głównego, ja biorę wołowinę Rendang, a Szymon rybę. Na koniec udajemy się jeszcze do wypatrzonej przeze mnie wcześniej kafejki z produktami kokosowymi i zamawiamy na deser: coconut ice cream float (czyli kulka lodów kokosowych pływająca w smoothie z mango) oraz coś, czego nazwy nie pamiętam, ale składało się z ryżowych żelek, jackfruita, mleka kokosowego i czegoś jeszcze i też było dobre. Usatysfakcjonowani udajemy się na spoczynek.

Image

Image


Wtorek, 20 czerwca

Na dzisiaj zaplanowaliśmy większość aktywności w pobliżu Ubud, ponieważ po pierwsze musimy do 18 oddać skuter, a po drugie, musimy wreszcie odwiedzić Monkey Forest, pójść na masaż i obejrzeć pokaz tańca balijskiego. Dzień zaczęliśmy od wycieczki w poszukiwaniu agencji turystycznej, w której moglibyśmy kupić bilet na shuttle bus na lotnisko. Chcieliśmy początkowo jechać busem o 10:30, jednak pani w agencji objaśniła nam, że ten bus zanim dojedzie na lotnisko, jedzie jeszcze przez Sanur i Kutę, więc dojazd na lotnisko może mu zająć nawet 3 godziny i w związku z tym powinniśmy wziąć ten o 9, aby na lotnisku być o 12. Tak też zrobiliśmy – autobus ma odebrać nas jutro z naszego hotelu.

Zadowoleni z siebie, wsiadamy na skuter i jedziemy do centrum kupić i wysłać pocztówki. Nie jest to raczej zbyt popularny zwyczaj w tym regionie, ale na szczęście na mapce Ubud, którą dostaliśmy w hotelu, mamy zaznaczoną pocztę, a całkiem niedaleko niej znajdujemy księgarnię, w której kupujemy pocztówki po 4 000 za sztukę. Idziemy na pocztę, kupujemy znaczki za 10 tys. sztuka i wypisujemy kartki. Koło nas swoje kartki wypisuje para starszych (chyba) Australijczyków, co pani komentuje „Jak dobrze, że jeszcze istnieje ktoś oprócz nas, kto wysyła pocztówki!” na co ja mówię, że chyba ten zwyczaj nie jest tutaj zbyt popularny, a pani z oburzeniem „ten zwyczaj nie jest już w ogóle nigdzie popularny! Teraz wszyscy mają facebooka i siedzą <with their face on the book>” – no tak coś w tym jest… Tylko starsi ludzie i Polacy tacy zacofani :)

Jeśli za chwilę o tym nie zapomnę, to postaram się załączyć do posta mapkę z lokalizacją poczty, bo z tego co kojarzę, ludzie często szukają, a nie jest to popularny przybytek w okolicy :)

Po wysłaniu pocztówek, udajemy się do świątyni Pura Taman Ayun. Sprawdzamy drogę na mapie i w nawigacji, jak to robiliśmy do tej pory i jedziemy, zahaczając po drodze jeszcze o stację benzynową. Niestety, jakimś dziwnym trafem, dziś nawigowanie w terenie ewidentnie nam nie szło i ciągle albo musieliśmy się zatrzymywać, żeby sprawdzić drogę, albo jechaliśmy gdzieś nie tam gdzie trzeba i musieliśmy zawracać. Na szczęście w końcu, po czasie dużo dłuższym niż być powinien, docieramy do celu. Parkujemy skuter i wchodzimy do świątyni (wjazd 20 tysięcy). Tutaj niestety spotyka nas po raz kolejny ten sam zawód – płacisz za wstęp do świątyni, tylko że do samej świątyni i tak wejść nie można… W związku z tym obchodzimy sobie świątynię naokoło. Jest całkiem ładna, w dodatku w ciekawym otoczeniu, bo okala ją mały park i rzeczka. Niemniej jednak nie ma tu wiele do oglądania – trochę szkoda było jechać tutaj tyle czasu tylko po to, no ale cóż poradzić…

Image

Image

Image

Wsiadamy na skuter i wracamy do Ubud. Tym razem docieramy prosto, szybko i bez żadnego problemu – chyba w tą stronę jest łatwiej.

W Ubud do odwiedzenia mamy jeszcze Monkey Forest, czyli tropikalny las w środku miasta, w którym żyją makaki. Już kiedy parkujemy skuter przed wejściem, widzimy szalejące i skaczące po wszystkim małpy, skrupulatnie więc chowamy do plecaków wszystko co mogłyby nam zabrać (poza aparatem) i wchodzimy do środka. Nawet, gdyby pominąć małpy, które są oczywiście główną atrakcją, Monkey Forest sam w sobie jest bardzo malowniczym miejscem – mamy tutaj wielkie drzewa, ze zwieszającymi się z nich lianami, strumień, dużo zieleni – jest po prostu bardzo ładnie. Małpy nie robią na nas już aż takiego wrażenia, bo jest to podobne doświadczenie do Gibraltaru – małpy biegają sobie wolno pod nogami, można się im przyglądać, robić zdjęcia, albo próbować je nakarmić – koło nas jeden gość karmi małpy jajkami (co to w ogóle za dziwny pomysł? :D) – nie wszystkie ogarniają jak się z tym sprzętem obchodzić, w efekcie, część jajek się rozbija, a małpy spijają zawartość z ziemi. Niektóre jednak wpadają na pomysł i robią sobie dziurkę w skorupce, wysysając zawartość. Obchodzimy cały las dookoła i stwierdzamy że czas wracać do miasta, aby coś przekąsić i realizować dalsze atrakcje.

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Odstawiamy czasowo skuter pod hotel i idziemy w stronę centrum – tym razem mamy chęć przekąsić coś w warungu, więc kiedy znajdujemy wystarczająco mało turystyczna jadłodajnię, zatrzymujemy się tam. Co prawda miejsce to oferuje również kuchnię chińską i tajską (niby), ale mają dania lokalne. Zamiawiam danie, którego nazwy nie pamiętam (ale coś balijskiego), a Szymon Mie Goreng. Moje dane okazuje się być kurczakiem w sosie, zawieniętym w liście bananowca i zgrillowanym – bardzo to dobre i zupełnie niespodziewane jak na taki prosty warung. Do tego zamawiamy soki – z mango i z papai.

Image

Naszym kolejnym punktem do odhaczenia w dniu dzisiejszym był zakup biletów na taniec balijski. W internecie znaleźliśmy stronę, na której jest rozpisane gdzie, w jaki dzień i które tańce można obejrzeć. Wybraliśmy Legong Dance, odbywający się w światyni polecanej przez Lonely Planet. Miejsce znajduje się przy głównej ulicy Ubud, ale jednak trochę na uboczu. Bilety sprzedawane są w kasie po 75 tysięcy. Zaopatrzeni w bilety wracamy po skuter i jedziemy oddać go do wypożyczalni. Po drodze zatrzymujemy się na chwilę w bocznej uliczce, żeby zrobić sobie kilka sweet foci ze skuterem – w końcu przetrwaliśmy na nim 3 dni i ani razu się nie wywaliliśmy! Ba! Nie mieliśmy nawet żadnej niebezpiecznej sytuacji!

Kiedy już pozbyliśmy się skutera, ruszamy dalej w miasto, tym razem w poszukiwaniu salonu masażu. Nie bardzo wiemy, jakie powinniśmy obrać kryterium wyboru, więc kierujemy się intuicją i wyglądem zewnętrznym – o ile cokolwiek widać z ulicy. W końcu wybieramy salon – cena masażu balijskiego to 80 tys. rupii. Wchodzimy po niewielkiego pomieszczenia na tyłach – dwa łóżka do masażu, palą się kadzidełka, gra relaksująca muzyka – może nie jest to poziom czystości i luksusu rodem ze zdjęć reklamujących spa w Polsce, ale trzeba pamiętać, że jesteśmy w kraju, którym stosunek do czystości jest zupełnie inny niż u nas. Dostajemy po parze jednorazowych majteczek i po chwili jesteśmy już gotowi do rozpoczęcia masażu. Sam masaż jest przyjemny, nie bardzo bolesny, panie używają olejku do masażu i wykonują bardziej ruchy nacierające, czasem ugniatające, a czasem znowu wciskają palec w jakieś punkty na ciele. Śmiesznym punktem masażu jest strzelanie kostkami w palcach u nóg i rąk i wyciąganie tych stawów. Masaż trwa godzinę – na koniec jesteśmy cali w olejku, ale czujemy się przyjemnie zrelaksowani, a na do widzenia dostajemy jeszcze herbatę imbirową. Jak dla mnie ten masaż mógłby być trochę mocniejszy, żeby bardziej rozgniatać napięte mięśnie (a tych po przygodach na wulkanach i napięciu związanych z jazdą skuterem mam mnóstwo), ale każdy woli co innego ;)

Po masażu nadchodzi czas, aby udać się na balijski taniec. Idziemy do świątyni, w której wcześniej zakupiliśmy bilety, siadamy w drugim rzędzie pod sceną (pierwszy niestety już zajęty, a szkoda, bo w każdym kolejnym rzędzie trzeba się wychylać, żeby zobaczyć coś zza rzędów głów z przodu). Przy wejściu dostaliśmy program występu, z którego wynika, że zobaczymy dziś kilka różnych tradycyjnych tańców, każdy opowiadający inną historię/mający inne znaczenie. Gasną światła i zaczyna się występ. Rozpoczyna się od części muzycznej – w większości są to goście grający na tradycyjnych instrumentach – gamelanach, które składają się z metalowych płytek, w które uderza się młoteczkami albo pałeczką owiniętą materiałem (zależnie od dźwięku jaki ma być uzyskany). W orkiestrze są też bębniarze, coś w stylu gongu i sądząc po dźwiękach flet (niestety nie widzę go). No i cóż – trzeba uczciwie przyznać, że jest to zupełnie kocia muzyka… Bardzo hałaśliwa i wydaje się nie mieć żadnego porządku – jeszcze długo po wyjściu z przedstawienia, będzie nam dudniła w uszach. Sam taniec też nie jest do końca tańcem – powiedziałabym, że to bardziej jakiś performance, teatr, czy coś podobnego. Główną rolę grają tutaj gesty wykonywane rękami, w szczególności ułożenie dłoni, oraz wyraz twarzy: tancerki w teatralny sposób pokazują różne emocje na swoich twarzach, „strzelają” oczami na różne strony (co potęgowane jest przez teatralny makijaż). Dla mnie również bardzo ciekawe są stroje – tradycyjne, kolorowe, zdobione na bogato złotymi elementami oraz nakrycia głowy – również złote i na bogato. Ogólnie rzecz biorąc to było ciekawe przedstawienie – można obejrzeć element interesującej kultury, coś, co jest zupełnie inne od naszego pojmowania tego tematu. Dodatkowo mieliśmy możliwość obejrzenia różnych tańców: był taniec obrazujący składanie ofiar bogom, taniec dla rozrywki króla, taniec wojownika, taniec kochanków (co ciekawe – faceta też grała kobieta, jednak pomijając strój – widać było nawet po ruchach, że ma to być mężczyzna), taniec demona oraz na koniec taniec potwora (Barong) – gdzie dwóch tancerzy tworzyło jednego „smoka”.

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Po przedstawieniu udajemy się jeszcze na kolację – na szczęście pomimo późnej pory (ok. 21), w miejscu wypatrzonym przez nas wcześniej (The Legend cafe) nadal jest tłum ludzi. Niestety w trakcie kolacji, zaczyna padać deszcz, więc przenosimy się do stolika pod dachem. Zanim kończymy posiłek, deszcz leje już na całego i wcale nie wygląda jakby chciał przestać – to ma być pora sucha? Zjadamy jeszcze pyszny deser w postaci zielonych naleśników nadzianych startym kokosem i polanych syropem, z kulką lodów waniliowych (omg, jakie to pyszne).


Dodaj Komentarz

Komentarze (3)

otakesan 6 lutego 2018 01:09 Odpowiedz
Z tymi cywetami (luwakami) to jest tak, że warunki na plantacjach mają różne. Zazwyczaj gorsze niż to co widzieliście. Na Javie nawet dużo gorsze, co widziałem osobiście. "Wasze" cywety naprawdę nie maja źle, jak widać. Barbarzyńskie traktowanie zwierzaków jest jednym z powodów dla których unika się określonych wytwórców. Smakosze kaw z plantacji unikają jednak z jeszcze innego powodu. Mianowicie na wolności cyweta wybiera sobie określony rodzaj ziaren kawy (mówiąc w uproszczeniu), na plantacjach dostaje to co najtańsze i słabiutkiej jakości. To realnie przekłada się na smak kawy z plantacji, co wyczuwa się nawet nie będąc smakoszem (mój przypadek). Jeśli kiedyś jeszcze zawitacie do Indonezji, warto przetestować kopi luwak od zbieraczy z zachodniej Sumatry. Duuuużo droższa (mniej "materiału" i trudniej dostępny), ale zdecydowanie lepsza.
julk1 6 lutego 2018 02:06 Odpowiedz
Fajna relacja. Myślałem tylko, że zobaczę Was na zdjęciach w świątyni ubranych w sarongi.Zagadka dla mnie jest, że jako młodzi małżonkowie nie nosicie obrączek :shock:
k4te 6 lutego 2018 09:38 Odpowiedz
otakesan napisał:Z tymi cywetami (luwakami) to jest tak, że warunki na plantacjach mają różne. Zazwyczaj gorsze niż to co widzieliście. Na Javie nawet dużo gorsze, co widziałem osobiście. "Wasze" cywety naprawdę nie maja źle, jak widać. Barbarzyńskie traktowanie zwierzaków jest jednym z powodów dla których unika się określonych wytwórców. Smakosze kaw z plantacji unikają jednak z jeszcze innego powodu. Mianowicie na wolności cyweta wybiera sobie określony rodzaj ziaren kawy (mówiąc w uproszczeniu), na plantacjach dostaje to co najtańsze i słabiutkiej jakości. To realnie przekłada się na smak kawy z plantacji, co wyczuwa się nawet nie będąc smakoszem (mój przypadek). Jeśli kiedyś jeszcze zawitacie do Indonezji, warto przetestować kopi luwak od zbieraczy z zachodniej Sumatry. Duuuużo droższa (mniej "materiału" i trudniej dostępny), ale zdecydowanie lepsza.Tak właśnie słyszałam, że kopi luwak od dzikich luwaków jest lepsza, ale jakoś nie bardzo mieliśmy możliwość dotrzeć do takiej podczas naszej wycieczki, albo może nie znaleźliśmy żadnego polecanego źródła... Zresztą pewnie też aż tak bardzo nam nie zależało, bo jednak nie jesteśmy znawcami kawy i trochę bym się bała, że zapłacę dużo kasy, a nawet nie poczuję różnicy względem tej tańszej kopi luwak :)julk1 napisał:Fajna relacja. Myślałem tylko, że zobaczę Was na zdjęciach w świątyni ubranych w sarongi.Zagadka dla mnie jest, że jako młodzi małżonkowie nie nosicie obrączek :shock:Raczej woleliśmy nie łazić po wulkanach i nie rozbijać się skuterem w świeżo nabytych obrączkach :)