0
k4te 4 lutego 2018 18:41
Image

Deszcz nadal leje, więc przywdziewam plastikową pelerynkę, którą dostaliśmy dwa dni wcześniej w hotelu (co za zrządzenie losu że nie wyjęłam jej z torebki!), chowam pod nią torebkę i aparat i lecimy do hotelu. Zanim docieramy na miejsce, Szymon wygląda już tak, jakby ktoś przez ostatnie 15 minut wylewał na niego wiadro za wiadrem – trzeba przyznać, że tutejsze deszcze mają rozmach…Środa, 21 czerwca

W dniu dzisiejszym nie czeka nas nadmiar atrakcji – nasze zadanie polega na dostaniu się na lotnisko w Denpasarze, przelot do Labuan Bajo i zameldowanie się w hotelu, oraz znalezienie wycieczki na kolejne dni.

O 9 rano podjeżdża po nas shuttle bus na lotnisko, który zamówiliśmy dzień wcześniej. Jako, że w tym kraju nic nie może być zbyt proste, przez następną godzinę krążymy w tym busie po Ubud, bo kierowca odbiera kolejnych gości – niestety w większości przypadków ma problem z odnalezieniem odpowiednich hoteli i tracimy mnóstwo czasu na krążenie, oraz czekając aż kierowca znajdzie swoich pasażerów. Zaczynamy poważnie wątpić, czy pomimo 3 godzin które przeznaczyliśmy na dojazd, zdążymy na lotnisko o czasie. Na szczęście w końcu autobus się zapełnia i wyjeżdżamy z Ubud – tu już na szczęście idzie dość sprawnie, bo nie ma zbyt wielkich korków. O dziwo, na lotnisko docieramy nawet przed założoną przez nas godziną 12 (chyba dlatego, że kierowca trochę zmienił trasę i zamiast jechać na lotnisko na końcu, pojechał na nie najpierw, a dopiero potem do Kuty). Mimo to jesteśmy zupełnie zaskoczeni, kiedy kierowca nagle zatrzymuje się w połowie autostrady prowadzącej na lotnisko i oznajmia, że tu jest lotnisko i mamy wysiadać. Bierzemy więc nasze bagaże i przez kolejne 15-20 minut zasuwamy z nimi po autostradzie, kierując się (na szczęście istniejącymi) drogowskazami na terminal domestic. Tuż przy terminalu oczywiście obskakują nas naganiacze na taxi – czy nie widzicie do jasnej cholery, że ja na ten terminal WCHODZĘ a nie WYCHODZĘ??? Gdzie masz mnie zawieźć tą taksówką, pod check in bagażu??
Nadanie bagażu też nie jest takie proste, pomimo że w kolejce przed nami są może ze 4 osoby, trwa to nieskończenie długo i w każdym okienku po kolei psuje się system, pani musi przesiadać się do innego okienka, logować się na nowo itd., itd., a czas leci… Doprawdy, nie wiem jak zamierzają przez najbliższe 2 godziny obsłużyć ten tłum ludzi w kolejce za nami… Ponieważ jesteśmy w Indonezji, okazuje się że według tablicy nasz lot jest o 14:00, a nie o 14:10 jak mamy na potwierdzeniu rezerwacji. Tak czy inaczej mamy jeszcze dużo czasu, więc idziemy na bintanga do lotniskowej knajpki. Decydujemy się też zjeść po rosołku z meatballsami (bakso ayam i soto ayam bakso - różnica w tych dwóch zupach polegała na tym, że w jednej były tylko meatballsy, a w drugiej oprócz tego były też kawałki kurczaka). Kiedy docieramy pod nasz gate, okazuje się że oczywiście mamy jakieś opóźnienie. W dodatku dokładnie 5 minut przed naszym lotem, odprawiają z dokładnie tej samej bramki, lot lecący dokładnie w to samo miejsce, tylko że innych linii – bardzo mądre posunięcie, naprawdę…

W końcu ładujemy się do samolotu z ok. półgodzinnym opóźnieniem i startujemy w kierunku Labuan Bajo. W samolocie, mimo że to tylko godzinny lot, jak przystało na tutejsze standardy, dostajemy po plastikowej bułeczce i kubeczku wody. W Labuan Bajo lądujemy bez problemów – choć samolot leci podejrzanie blisko gór. Oczywiście wydawanie bagaży tez trwa nieskończenie długo, goście którzy to przerzucają mają wręcz niesamowite tempo, ale w końcu przyjeżdżają nasze walizki i możemy w końcu stąd wyjść.

Na tą noc zarezerwowaliśmy sobie hotel tuż obok lotniska. Mimo to, zaproponowali nam shuttle busa, więc na wyjściu miał na nas czekać gość z karteczką. Oczywiście nikt nie czekał, więc oganiając się od wyjątkowo upierdliwych taksówkarzy, idziemy sobie do hotelu na piechotę – było naprawdę blisko. Hotel niestety nie ma jakiegoś powalającego standardu, ale jest raczej dość czysty i ma czystą pościel - czego chcieć więcej? ? Szybko zostawiamy nasze rzeczy i idziemy na miasto, szukać wycieczki na najbliższe dwa dni. W Labuan Bajo wszystkie agencje oferujące wycieczki statkami (oraz organizujące nurkowanie) zlokalizowane są przy jednej, głównej ulicy. W międzyczasie wymieniamy jeszcze kasę w jedynym kantorze - kurs kiepski, w dodatku koleś nie bardzo chce negocjować – przy wymianie 1000 euro proponuje nam podwyżkę kursu o kwotę pozwalającą na całe 30 tys rupii oszczędności na 1000 euro (czyli jakieś 9 zł…). Jeśli macie możliwość, to polecam jednak wymieniać kasę na innej wyspie :)

Jeśli chodzi o wycieczkę – najpierw wchodzimy do biura Peramy – najbardziej znanej firmy, z której usług korzystało wiele osób, których relacje w internecie czytaliśmy, więc wiedzieliśmy mniej więcej, jakiego standardu tutaj można się spodziewać. Niestety, tu okazuje się, że na wycieczkę dwudniową nie mają jeszcze żadnych chętnych, więc gdybyśmy chcieli płynąć sami, musimy zapłacić 4 miliony za cały statek. No nie, to jednak jest „trochę za drogo”. Idziemy więc dalej, tym razem szukając agencji, które wywieszają ogłoszenia, że poszukują ludzi na jutro – to znaczy, że mają już jakieś zgłoszenia i nie będziemy musieli płacić sami za cały statek. W końcu wchodzimy do jednej z agencji z takim właśnie ogłoszeniem. Chcemy zorientować się zarówno w ofercie wycieczek jednodniowych jak i dwudniowych – jednak szybko, wysłuchując programu, stwierdzamy, że wycieczka dwudniowa ma więcej sensu, tym bardziej że Rinca jest oddalona o 2 godziny, a Komodo o 4 godziny rejsu od Labuan Bajo. W tej agencji podoba nam się program wycieczki dwudniowej – oferuje wszystkie największe atrakcje – oprócz Rinki i Komodo są to Pink Beach, Manta Point, Flying Foxes (wielkie nietoperze odlatujące o zachodzie słońca), Kanawa Island, wyspa Padar. Cena to 800 tys. od osoby za dwudniową wycieczkę. Zastanawiamy się czy iść jeszcze gdzieś dalej, poznać inne programy i ceny, jednak właściwie ten program naprawdę do nas przemawia, więc po krótkim przemyśleniu tematu decydujemy się od razu na zakup. Cena – ok 240 zł za dwudniową wycieczkę, na której mamy zapewnione jedzenie i wożą nas statkiem, też wydaje nam się sensowna. Trochę obawiamy się jaki będzie standard tej łódki i ogólnie wycieczki, ale niestety nie ma za bardzo możliwości zorientowania się w tym temacie przed wyruszeniem - wszyscy mają tylko zdjęcia łódek z zewnątrz, wiemy że będzie bez kabin (czyli spanie na pokładzie) i to właściwie tyle. Trudno – no risk no fun!

Dodam, że miejsce, gdzie kupiliśmy wycieczkę nazywa się Komodo Leisure jest tuż obok restauracji Artomoro i Green Hill Hotel, aczkolwiek odnieśliśmy wrażenie, że te wszystkie budki tylko sprzedają bilety na rejsy organizowane przez poszczególne statki i tak naprawdę miejsce gdzie się kupuje nie ma wiele wspólnego z tym, na jaką łódkę się trafi ;)

Zadowoleni idziemy do supermarketu kupić jakieś jedzenie i bintangi na jutro, po czym wchodzimy do Warungu Mama na kolację. Zamawiamy wołowinę Rendang ze smażonym ryżem (rzekomo specjalnośc lokalu :D ) – oczywiście wołowiny jest tam tyle co kot napłakał, w dodatku jest raczej „dobrze wysmażona”, ale nie można powiedzieć, żeby było to jakieś bardzo niedobre.

Czwartek, 22 czerwca

Umówiliśmy się, że dziś odbiorą nas z hotelu o 7:30 rano, więc wstajemy przed 6, pakujemy do plecaków dobytek na najbliższe 2 dni i idziemy na śniadanie – tu tradycyjnie czeka na nas w bufecie Nasi Goreng, Mie Goreng, jajka, jakaś dziwna „zupka” oraz tosty + kawa i herbata. W dodatku nasz kierowca już czeka. Zjadamy śniadanie i jedziemy do naszej agencji turystycznej. Tutaj dostajemy do wypożyczenia sprzęt do snorklowania i udajemy się do portu, gdzie czeka łódka. Do łódki mielimy iść piechotą, jednak przejście kilkuset metrów z naszymi walizkami najwyraźniej przekracza możliwości Indonezyjczyków, więc biorą po walizce na skuter i wiozą jedna po drugiej do portu.

Ładujemy się na łódkę, czekamy jeszcze trochę aż wszyscy dotrą – łącznie jest nas tu 11 osób – i wypływamy w rejs! Ahoj! Okazuje się, że oprócz nas na pokładzie znajduje się także druga para Polaków – to chyba pierwsi Polacy, których spotykamy od początku tej wycieczki.

Płyniemy sobie wśród takich oto widoków:
Image

Łódka wygląda całkiem w porządku – jest dość czysta, mamy do dyspozycji stolik oraz materace, które załoga rozkłada nam na pokładzie. Przez cały czas mamy też do dyspozycji kawę, herbatę i wodę. Po ok. 2 godzinach rejsu docieramy do pierwszego przystanku – wyspy Rinca. Tutejszą atrakcją są warany z Komodo – podobno łatwiej je zobaczyć tutaj niż na samym Komodo. Wysiadamy z łódki i w towarzystwie 3 rangersów idziemy kawałek przez wyspę do biura, gdzie można zakupić bilety. Tutaj ukazuje nam się indonezyjska papierologia w pełnej krasie – nie można po prostu wejść i kupić jednego biletu – na każdą rzecz jest oddzielny bilet – łącznie więc każdy z nas dostaje jakieś 5 różnych biletów, z czego część jest płatna od osoby, a część od grupy i dzielona na wszystkich – łącznie wychodzi nas to 244 tys. rupii od osoby. Ponieważ opłaciliśmy już wstęp do parku narodowego, kiedy będziemy na Komodo, nie musimy uiszczać tej opłaty – tam przyjdzie nam jedynie zapłacić za rangersów.

Image

Image

Uzbrojeni w 3 rangersów z kijami, ruszamy trasą zwaną „medium trek”. Jeszcze zanim wyszliśmy ze strefy, gdzie mieszczą się kwatery strażników, napotykamy trzy wielkie warany rozwalone na ziemi, otoczone grupką turystów z innej grupy, namiętnie pstrykających im zdjęcia. Radośnie przyłączamy się do tego rozentuzjazmowanego tłumu. Warany są wielkie, wyglądają na leniwe i nadal nie wiem jakim cudem mogą rozwinąć te 20 km/h kiedy biegną – na tych krótkich nóżkach?

Image

Image

Image

Kiedy wszyscy są już usatysfakcjonowani ilością zrobionych zdjęć, ruszamy dalej naszą trasą. Po drodze mijamy różne inne zwierzęta, które mieszkają na wyspie i częściej lub rzadziej padają ofiarami waranów. Przewodnik chętnie odpowiada na nasze różne mniej lub bardziej głupie pytania. Opowiada nam, że warany łapią swoją ofiarę, zatruwają ją jadem i czekają aż umrze, a potem po jakiś dwóch tygodniach wracają, aby ją zjeść – przy czym do takiego jednego jelenia przychodzi jakieś 10 waranów i robią sobie imprezę – wygląda na to, że niezły diabeł z tego warana, a kto by pomyślał patrząc na taką słodką mordkę… Niestety na dalszej drodze nie spotykamy już żadnych waranów. Wchodzimy za to na wzgórze górujące nad wyspą i oglądamy widok z góry – ogólnie cały ten archipelag – czyli ta część morza z mniejszymi i większymi wysepkami jest bardzo ładna i malownicza – woda jest błękitna, plaże bielutkie, wyspy też jakieś takie ładne.

Image

Po obejściu naszej trasy wracamy na łódkę i płyniemy w kierunku kolejnego celu – wyspy Komodo, gdzie także mamy oglądać warany. Po drodze na Komodo, na naszej łódce serwowany jest lunch. Jest to model znany nam już z Filipin – goście, którzy kierują tą łódką, jednocześnie są też naszymi kucharzami i przez całą wycieczkę robią nam jedzenie. Wbrew temu, czego można by się spodziewać po żarciu na łódce, gotowanym przez jej załogę – lunch wygląda bardzo zachęcająco: mamy ryż, mie goreng, smażone kawałki ryby (bez ości! Nic tylko jeść!), smażone tofu w słodkim sosie i „zupkę” z gotowaną kapustą i warzywami. Na deser są banany. Ilość jedzenia jest zupełnie wystarczająca jak na 11 osób.

Image

Posileni tym wspaniałym posiłkiem, wysiadamy na Komodo, gotowi na kolejne spotkanie z waranami. Płacimy za rangersów i po raz kolejny ruszamy na „medium trek”. Zaraz za stanowiskiem strażników widzimy małego waranka. Potem mijamy kilka czarnych świń, które zazwyczaj padają ofiarami waranów. Docieramy do miejsca, które najwyraźniej ma to do siebie, że warany często tu bywają. Nasz przewodnik znika w krzakach, szukając jaszczurów, jednak po chwili wraca, stwierdzając że żadnego w okolicy nie ma. Coś nam niejasno tłumaczy, że może właściwie nie ma po co dalej iść i że może koło kwatery rangersów będzie jeszcze jakiś waran. No dobra, to wracamy jakąś krótszą drogą. Po drodze zatrzymujemy się, a przewodnik pokazuje coś w krzakach – wszyscy przyglądamy się o co chodzi – czy to jakiś waran? Otóż nie! To WIELKI JAK DŁOŃ, NAJOBRZYDLIWSZY NA ŚWIECIE WSTRĘTNY PAJĄK!!! Trzymam się od niego z daleka! Zbliżam się tylko trochę po to, żeby zrobić zdjęcie jemu i dłoni Szymona, tak aby widać było jak jest wielki i ohydny.

Image

Image

Kiedy już prawie jesteśmy w punkcie początkowym naszej trasy, natrafiamy na dziwnego warana, który leży i się nie rusza. Przewodnik twierdzi, że on żyje, tylko jest bardzo stary, jednak my trochę powątpiewamy. Później śmiejemy się z Polakami, że pewnie położyli tam tego warana specjalnie i tak leży od 10 lat, jako awaryjny waran dla turystów, w razie gdyby żaden inny, żywy, się tam nie pojawił.

On na pewno żyje!
Image

Wracamy na łódkę. Naszym kolejnym celem na dziś jest Pink Beach, czyli różowa plaża, też znajdująca się na Komodo. Tam oprócz podziwiania plaży będziemy też snorklować. W ogóle to trochę dziwne, ale nasza załoga z łódki nic nam nie mówi na temat tego gdzie właśnie jesteśmy, albo dokąd płyniemy – musimy sami się domyślać, lub pamiętać z tego, co powiedziano nam przed wypłynięciem. W każdym razie docieramy w końcu na Pink Beach – niestety nie jest zbyt różowa – ale podobno robi się taka okresowo – zależnie od koralowców.

Włazimy do wody i rozpoczynamy eksplorację podwodnego świata. A jest tu co eksplorować, oj jest! Wokół nas pływają całe ławice kolorowych rybek, są ich najróżniejsze gatunki, kolory, rozmiary. Aż nagle słychać: ŻÓŁW!!! Znajomi Polacy dostrzegli pod wodą żółwia morskiego, więc rzucamy się w jego kierunku. Faktycznie – jest tam i jest przepiękny, spokojnie sobie płynąc wśród otaczających go ryb. Robię mu zdjęcia oraz filmuję go. No trzeba przyznać, że przy tych snorklach to Filipiny mogą się schować! Tu jest dosłownie cały tłum najróżniejszych ryb i jeszcze ten żółw! Wychodzimy jednak z wody, bo słońce powoli chowa się za inne wyspy i robi się trochę zimno.

Image

Image

Image

Image

Teraz już spodziewamy się, że będziemy płynęli do miejsca, gdzie zacumujemy na noc. Faktycznie, po chwili cumujemy przy brzegu innej wyspy, a do naszej łódki natychmiast podpływa pan na kajaku, sprzedający zimne Bintangi oraz inny pan, sprzedający magnesy – no tak, jest popyt to jest i podaż!

Powoli się ściemnia i wtedy ktoś z naszej wycieczki przypomina sobie, że mieliśmy jeszcze obserwować „flying foxes” (czyli wielkie jak małpa nietoperze) odlatujące o zachodzie słońca. I faktycznie – za jakiś czas widać duże grupy czarnych cieni wylatujących z wyspy – ale jest już dość ciemno, więc nie jest to nic szczególnie spektakularnego. Słońce zachodzi, a my dostajemy kolację – tym razem nawet trafił nam się smażony kurczak! A oprócz tego oczywiście ryż, tempe (fermentowane ziarna soi), smażone bakłażany i zupka z gotowanymi warzywami. Po kolacji zaczynają się luźne rozmowy z pozostałymi uczestnikami wycieczki, nadchodzi także Bintang time, czyli wyciągamy browary. Okazuje się, że jesteśmy prawdopodobnie najnudniejszymi uczestnikami wycieczki – przyjechaliśmy tu na jedynie 3 tygodnie, w dodatku z walizkami, nie odbywamy żadnych wielomiesięcznych backpackerskich podróży i w ogóle jesteśmy starzy i po ślubie (to oczywiście moja wolna interpretacja historii innych uczestników :lol: ).

Pomimo wczesnej pory, kładziemy się spać – w międzyczasie załoga porozkładała nam na górnym i dolnym pokładzie materace, koce i poduszki. Wybieramy miejsce na górze i usiłujemy zapaść w sen. Nie jest to niestety łatwe, ponieważ okazuje się, że koło nas cumuje inna łódka, w której pracuje jakiś generator, a hałas jest taki, że naprawdę ciężko zasnąć… W końcu wściekły Szymon krzyczy do nich żeby wyłączyli generator – chyba nawet to do nich trafiło, bo wyłączają, aczkolwiek wtedy wyłącza im się prąd na całej łódce, co wskazuje na to, że pewnie długo taki stan się nie utrzyma. Udaje nam się trochę przysnąć, aż tu nagle, w środku niczego, na morzu, zaczyna… wyć meczet!!! A żeby Was wszystkich jasna cholera, czy naprawdę nawet w środku niczego musicie psuć ludziom ciszę i spokój tym okropnym wyciem?? Wyciągam z plecaka zatyczki do uszu, które zabrałam z samolotu Qatar Airways, którym przylecieliśmy do Jakarty. To jakoś pomaga mi przetrwać.Piątek, 23 czerwca

Rano budzi nas wschodzące słońce (i meczet). Jakoś ok. 6 słychać dźwięk zapuszczanego silnika, a chwilę potem okazuje się, że podczas gdy przysnęłam, wszyscy zeszli już na dół, a śniadanie właśnie wjeżdża na stół. W ramach śniadania dostaliśmy tosty, ciasteczka, smażone banany oraz dżem – nic szczególnego, ale można coś wybrać.

Dzisiejszy dzień zaczynamy od porannego cardio, czyli wizyty na wyspie Padar, która jest częścią Parku Narodowego Komodo. Podobno żyją na niej warany, ale nie ma tam nawet rangersów, więc chyba za wiele tych waranów tam nie ma, albo nie wychodzą zbyt często ze swoich kryjówek. Atrakcją wyspy jest trekking – można wspiąć się na jedno ze wzgórz tworzących wyspę i podziwiać piękny widok z góry – a jest co, bo okolica jest bardzo malownicza: górzysta wyspa, lazurowe morze, inne, podobne wyspy na horyzoncie… Oczywiście nic za darmo: pomimo wczesnej pory, słonce grzeje już na całego, a na wyspie nie rośnie nic, co mogłoby osłonić od słońca, więc już po jakiś 10 minutach wspinaczki jesteśmy cali kompletnie mokrzy. No nie jest to poranna bułka z masłem trzeba przyznać ? Ale mimo wszystko warto, zresztą przynajmniej poranną dawkę ruchu mamy już zaliczoną!

Image

Image

Image

Po godzinnym trekkingu wracamy na łódkę i płyniemy dalej. Nie wiemy, jaki ma być następny punkt programu, ale po jakimś czasie dopływamy do miejsca, gdzie po morzu kręci się kilka łódek i zaczynamy krążyć. Na początku zastanawiamy się o co chodzi, ale po chwili domyślamy się, że dopłynęliśmy na Manta Point i teraz krążymy w poszukiwaniu mant. Zajęło to chyba z pół godziny, aż w pewnym momencie facet z naszej załogi krzyczy: „Manty! Skaczcie, teraz!!”. Wszyscy w popłochu zaczęliśmy zakładać na siebie płetwy, biegać w kółko, szukać swoich masek i raz po raz ktoś wyskakiwał przez burtę prosto do wody (kto by tam miał czas na jakieś wystawianie drabiny?). W końcu wyskoczyłam i ja, jako jedna z ostatnich – i dobrze wyszło, bo podczas gdy inni odpłynęli, ja wyskoczyłam niemalże prosto na mantę, tzn. ja byłam przy powierzchni, a manta na dnie, kilka metrów niżej, ale dokładnie pode mną. Narobiłam jej mnóstwo zdjęć, po czym postanowiłam płynąć dalej, za grupą, bo wyglądało na to, że wszyscy za czymś płyną, więc musi być tam więcej mant. I faktycznie – po chwili pojawiła się jedna, tym razem jednak nie pływała przy dnie, a na tyle blisko powierzchni, że płynąc za nią, miałam ją na wysokości oczu. Goniłam ją dzielnie, jednak momentami, kiedy zmieniała kierunek, trochę się bałam, że zaraz popłynie prosto na mnie i mnie owinie i tyle ze mnie zostanie :lol:

Image

Image

Image

W końcu wszyscy nasyciliśmy się pogonią za mantami, więc wróciliśmy na łódkę. W drodze do kolejnego celu zjedliśmy lunch (podobny jak poprzedniego dnia). Wygląda na to, że jedynym celem, który nam już pozostał jest wyspa Kanawa. I rzeczywiście, dopływamy w końcu na rajską wysepkę, z piękną, białą, piaszczystą plażą – niestety wysiadamy do wody, więc aparat zostaje na łódce (a w międzyczasie odkryłam, że wodoszczelna obudowa na iPhone'a zaczyna przepuszczać wodę, więc nie mamy zbyt wiele zdjęć z tej wysepki). Snorklujemy trochę przy brzegu, ale nie jest to jakieś super interesujące w porównaniu z tym, co widzieliśmy wczoraj – trochę rybek, trochę rozgwiazd… Wychodzimy więc na plażę i spacerujemy nią kawałek. Na wyspie wygląda jakby znajdował się jakiś resort, a na pewno przy plaży jest bar, oferujący różne napitki i krzesła oraz leżaki. Właściwie ta wyspa nie jest jakoś super interesująca, w dodatku zaczynam się czuć trochę źle, więc wracamy do łódki.

Chyba jedyne sensowne zdjęcie tej wyspy :) Pomarańczowe punkciki to azjatyccy turyści i ich ulubiony sposób zażywania kąpieli - w kapokach, jeszcze najlepiej jak są do czegoś przytroczeni jakąś liną :D
Image

Co ważne – teoretycznie wstęp na wyspę jest płatny – 100 tys. od łódki, więc zrobiliśmy zrzutę, ale nie pojawił się nikt, kto miał by zbierać tą kasę od nas, więc po odbiciu od brzegu, rozdzieliliśmy kasę z powrotem – ot taka drobna oszczędność ?
No i faktycznie była to ostatnia atrakcja – ok. 16 dotarliśmy z powrotem do Labuan Bajo. Pożegnaliśmy się ze wszystkimi i poszliśmy z walizkami szukać naszego hotelu o szumnej nazwie Green Hill Boutique Hotel – na tą noc zarezerwowaliśmy inny hotel niż poprzednio, bo woleliśmy coś bliżej miasta. Według bookingu i maps.me, nasz hotel miał być trochę na uboczu, przy głównej drodze. Niestety, nic takiego nie znaleźliśmy – jedynie jakiś budynek bez szyldu, który mógłby się nadawać, ale później okazało się, że to nie to, tylko jakiś prywatny apartament. Zaczęliśmy więc pytać o drogę napotkanych ludzi – kierowali nas w jedną stronę, jednak po chwili okazało się, że kierują nas wcale nie tam gdzie chcemy, czyli GREEN Hill Hotel, tylko do SPRING Hill Hotel. Zadzwoniliśmy więc do hotelu, ale oczywiście nikt nic nie rozumiał, więc udało nam się tylko ustalić, że hotel znajduje się przy głównej drodze, tej ze wszystkimi Dive Shopami i że ma wywieszony znak. Łaziliśmy już z tymi walizami ponad godzinę, a ja w międzyczasie dostałam gorączki i zaczęłam się czuć źle na całego… Postanowiliśmy więc, że się rozdzielimy i Szymon poszedł szukać, a ja zostałam z walizkami. Zajęło to duuuuużo czasu, ale w końcu udało się! Szymon znalazł to miejsce i wrócił po mnie. Okazało się, że idioci nawet nie umieją zaznaczyć swojej lokalizacji na bookingu, bo hotel znajduje się w samym centrum Labuan Bajo, naprzeciwko Warungu Mama, a zupełnie w innym miejscu niż był zaznaczony w serwisie… No ale trudno, grunt, że w końcu udało się to znaleźć… Standard niestety nienajwyższy, w dodatku po pokoju latają różne owady, no ale trudno, to tylko jedna noc… Wzięliśmy długo wyczekiwany prysznic i poszliśmy coś zjeść – wybraliśmy polecaną zarówno przez Trip Advisora, jak i Lonely Planet restaurację Tree Top – niestety jak dla mnie beznadzieja – drogo, a wołowina twarda jak podeszwa, jeszcze gorsza niż w Warungu Mama, gdzie jest przynajmniej dużo tańsza… W dodatku porcje małe - nie polecam.

Widok na największą metropolię wyspy Flores - Labuan Bajo :)
Image


Sobota, 24 czerwca

Dziś mamy trochę czasu do zabicia, bo nasz lot jest dopiero ok. 15:30. Na spokojnie wstajemy, jemy śniadanie, pakujemy się i wymeldowujemy z hotelu. Zostawiamy walizki w recepcji i resztę czasu postanawiamy spędzić w hotelowej restauracji – najpierw przy sokach (próbujemy soku z Sirsaka, czyli po angielsku Soursop – wychodzi na to, że po polsku to jest takie coś: https://pl.wikipedia.org/wiki/Flaszowie ... ociernisty , pijemy też sok pomarańczowy z kawałkami młodego kokosa – obie rzeczy pyszne, ale sirsak zaskakująco dobry), a potem stwierdzamy, że zjemy też lunch, więc zamawiamy coś do jedzenia.

Image

Kiedy nadchodzi czas, zamawiamy za pośrednictwem hotelu taksówkę za 50 tysięcy i jedziemy na lotnisko. Tutaj jeszcze tylko trochę oczekiwania na samolot i w końcu wylatujemy z powrotem do Denpasaru.

W Denpasarze zaskakująco szybko przyjeżdża nasz bagaż, bierzemy więc go i wychodzimy na zewnątrz, z zamiarem poszukania taksówki do Padangbai – miejsca, z którego odpływają speedboaty na Gili. Cena oficjalnej taksówki to 400 tysięcy, ale my nie zamierzamy z niej korzystać – omijamy kilku pierwszych taksówkarzy i zaczynamy negocjacje z kolejnymi. Pierwszy, z którym rozpoczęliśmy rozmowę nie chce zejść poniżej 350 – olewamy. W końcu napatacza się kolejny – Szymon prowadzi z nim długie negocjacje, aż w końcu udaje się ustalić cenę na 270 tysięcy – całkiem nieźle! Wsiadamy więc i nasz pan wiezie nas do celu, po drodze opowiadając trochę o miejscach, które mijamy.

Do Padangbai docieramy już po zmroku – zarezerwowaliśmy hotel trochę na uboczu, ale o lepszym standardzie i z basenem. Meldujemy się. Okazuje się ze właścicielem jest śmieszny gość, który ma mnóstwo małych jamników biegających po posesji, chyba lubi oglądać telewizję i zachęca nas do wzięcia udziału w karaoke dziś wieczorem. Nie decydujemy się jednak na to, za to zjadamy kolację w postaci nieśmiertelnego Mie Goreng i decydujemy się, że pójdziemy na spacer do „miasta”, żeby się trochę rozejrzeć. Po drodze zgarnia nas shuttle bus z naszego hotelu, więc korzystamy z podwózki. Gość mówi, że jeśli zechcemy, żeby po nas wrócił, to możemy po niego zadzwonić.

W samym Padangbai za wiele ciekawych rzeczy nie ma – kilka hoteli i knajp, więc skoro już tu przyjechaliśmy, to postanawiamy wejść do jednej z nich na soczki, a oprócz tego Szymon zamawia naleśnika z masłem orzechowym. W sumie trafiliśmy nawet w całkiem klimatyczne miejsce – ciekawe wnętrze i rockowa muzyka, soczki też smaczne – stwierdzamy, że może jeśli będziemy mieli trochę czasu do zabicia, to zatrzymamy się tutaj pomiędzy powrotem z Gili, a drogą na lotnisko. Wracamy do hotelu. W międzyczasie za pośrednictwem hotelu kupiliśmy bilety na speedboat na Gili Trawangan – kosztowały nas 200 tys w jedną stronę, ale kupiliśmy od razu bilet powrotny (jest to open ticket, czyli można wrócić dowolnego dnia, tylko trzeba to zgłosić dzień wcześniej), ponieważ wiemy, że gdybyśmy chcieli kupić bilet już na Gili, będzie to nas kosztować drożej.

Dodaj Komentarz

Komentarze (3)

otakesan 6 lutego 2018 01:09 Odpowiedz
Z tymi cywetami (luwakami) to jest tak, że warunki na plantacjach mają różne. Zazwyczaj gorsze niż to co widzieliście. Na Javie nawet dużo gorsze, co widziałem osobiście. "Wasze" cywety naprawdę nie maja źle, jak widać. Barbarzyńskie traktowanie zwierzaków jest jednym z powodów dla których unika się określonych wytwórców. Smakosze kaw z plantacji unikają jednak z jeszcze innego powodu. Mianowicie na wolności cyweta wybiera sobie określony rodzaj ziaren kawy (mówiąc w uproszczeniu), na plantacjach dostaje to co najtańsze i słabiutkiej jakości. To realnie przekłada się na smak kawy z plantacji, co wyczuwa się nawet nie będąc smakoszem (mój przypadek). Jeśli kiedyś jeszcze zawitacie do Indonezji, warto przetestować kopi luwak od zbieraczy z zachodniej Sumatry. Duuuużo droższa (mniej "materiału" i trudniej dostępny), ale zdecydowanie lepsza.
julk1 6 lutego 2018 02:06 Odpowiedz
Fajna relacja. Myślałem tylko, że zobaczę Was na zdjęciach w świątyni ubranych w sarongi.Zagadka dla mnie jest, że jako młodzi małżonkowie nie nosicie obrączek :shock:
k4te 6 lutego 2018 09:38 Odpowiedz
otakesan napisał:Z tymi cywetami (luwakami) to jest tak, że warunki na plantacjach mają różne. Zazwyczaj gorsze niż to co widzieliście. Na Javie nawet dużo gorsze, co widziałem osobiście. "Wasze" cywety naprawdę nie maja źle, jak widać. Barbarzyńskie traktowanie zwierzaków jest jednym z powodów dla których unika się określonych wytwórców. Smakosze kaw z plantacji unikają jednak z jeszcze innego powodu. Mianowicie na wolności cyweta wybiera sobie określony rodzaj ziaren kawy (mówiąc w uproszczeniu), na plantacjach dostaje to co najtańsze i słabiutkiej jakości. To realnie przekłada się na smak kawy z plantacji, co wyczuwa się nawet nie będąc smakoszem (mój przypadek). Jeśli kiedyś jeszcze zawitacie do Indonezji, warto przetestować kopi luwak od zbieraczy z zachodniej Sumatry. Duuuużo droższa (mniej "materiału" i trudniej dostępny), ale zdecydowanie lepsza.Tak właśnie słyszałam, że kopi luwak od dzikich luwaków jest lepsza, ale jakoś nie bardzo mieliśmy możliwość dotrzeć do takiej podczas naszej wycieczki, albo może nie znaleźliśmy żadnego polecanego źródła... Zresztą pewnie też aż tak bardzo nam nie zależało, bo jednak nie jesteśmy znawcami kawy i trochę bym się bała, że zapłacę dużo kasy, a nawet nie poczuję różnicy względem tej tańszej kopi luwak :)julk1 napisał:Fajna relacja. Myślałem tylko, że zobaczę Was na zdjęciach w świątyni ubranych w sarongi.Zagadka dla mnie jest, że jako młodzi małżonkowie nie nosicie obrączek :shock:Raczej woleliśmy nie łazić po wulkanach i nie rozbijać się skuterem w świeżo nabytych obrączkach :)