Kontynuujemy wędrówkę. Mijamy siedzibę edukacyjnego radia i naszym oczom ukazuje się Menghuan Pond. Historia powstania tego stawu jest nieznana. Istnieją hipotezy, że jest to kraterowe jezioro. Obecnie jest szczelnie ogrodzonym płotem rezerwatem. Wygląda jakbyśmy byli jedynymi ludźmi w okolicy - jedyny dźwięk jaki nas otacza, to głośny rechot żab.
Zastanawiamy sie gdzie iść dalej i tu uświadamiamy sobie smutną prawdę – nie mamy mapy. Do tego, jak wszędzie jest genialny zasięg LTE, w tym miejscu jest wyłącznie "Brak sieci". Kilkanaście minut zajmuje nam ściągnięcie mapy ze strony Yangmingshan National Park, a ten czas poświęcamy na rozważenie czy damy radę wejść na Qixingshan. Słyszy się o ludziach, którzy przecenili swoje możliwości, a nie uważamy się za specjalnie sprawnych. Ostatecznie decydujemy się na wejście.
Szlak niewiele różni się od pierwszego fragmentu – schody, schody… tylko trochę węższe. Z każdym schodkiem robi się coraz chłodniej, a chmury/mgła robi się coraz bardziej gęsta. Niespodziewanie pojawia się słupek "Mt. Qixing East Peak 1107 m". Na szczycie jest również tablica opisująca elementy panoramy. Akurat dzisiejsza widoczność nie przekracza 100 metrów, więc fragment, o tym że widać nawet ocean, jest przezabawny. Warto wspomnieć, że Qixingshan to drzemiący wulkan, a szczyty to pozostałość po brzegach kraterów.
Przejście na główny szczyt zajmuje nam kolejne pół godziny. Pamiątkowe zdjęcia, telefony do rodziny i przyjaciół i ruszamy dalej. Zbliża się godzina 17, czyli pozostały nam niecałe dwie godziny do zmroku. Wypadałoby zejść ze szlaku do tego momentu.
Ze szczytu schodzimy w kierunku północnym. Na ścieżce co chwilę widzimy endemiczne bambusówki tajwańskie, które niespecjalnie boją się ludzi. W powietrzu coraz silniej czuć siarkę, a nieco niżej ukazują się fumarole. Może i ostatnia erupcja Qixingshan była kilkaset tysięcy lat temu, ale wulkan wciąż żyje, a o szkodliwości wyziewów informują tablice.
Jeszcze przed 18 zeszliśmy ze szlaku przy Xiaoyoukeng Visitor Center i widzimy akurat odjeżdżający autobus. Google Maps radzi zejść jeszcze odrobinę w dół do Yangjin Highway i wsiąść do autobusu 1717. Tak robimy i kilka minut czekamy na jakby opuszczonym przystanku. Zjadamy ostatnie batoniki, całkiem szybko się ściemnia, ale autobus ma być za 10 minut. Wtem zatrzymuje się samochód jadący w przeciwną stronę i tu dialog:
– Do you need any help? What are you doing here? – We're fine. Just waiting for a bus to Taipei. – Are you sure it'll come? Don't you need a lift? – No, you're driving the opposite direction. Don't trouble yourself. – I'm going to Taipei but I turned around when I saw you.
Ostatnie zdanie sprawiło, że bez większego zastanowienia wsiedliśmy do samochodu. Po trzaśnięciu drzwiami zaczęły się myśli typu "jestem 9 tys. km od domu i po środku niczego wsiadam do obcego samochodu". W środku trzech facetów w średnim wieku – dwóch Tajwańczyków i Amerykanin. Skąd jesteśmy, ile jesteśmy w Tajwanie, co robiliśmy pośrodku niczego, czym się zajmujemy… i wtedy okazuje się, że Amerykanin jest inżynierem DWH jak ja. Całą drogę do Taipei rozmawiamy już tylko o tym. Oczywiście na tyle na ile pozwalają nam podpisane NDA'ki.
Wysiadamy przy stacji Beitou, robimy drobne zakupy i teraz długa podróż metrem do mieszkania. Jakieś pół godziny czerwoną linią, a potem przesiadka na zieloną. Okazuje się, że na stacjach zielonej linii nadjeżdżający pociąg jest anonsowane przez Nokturn Es-dur Chopina, który jest świetnie znany pasażerom pendolino. Wideo zapożyczone z YT dla zobrazowania: https://youtu.be/KskjnfPnlmM
ciąg dalszy nastąpi3 kwietnia – Yehliu
Trochę wczoraj przesadziliśmy z wysiłkiem i przesypiamy pół dnia. Żeby nie stracić całego pędzimy na Kuo-Kuang Bus Terminal i wsiadamy do autobusu 1815. To jeden z najdroższych podczas całego pobytu – NT$ 98 (ok. 12 zł). 35 kilometrów pokonujemy w półtorej godziny.
Miasteczko wygląda po prostu smutno – małe sklepiki, szare, niemal puste ulice, przystań rybacka, tablice planowania kryzysowego pobliskiej elektrowni atomowej. Może to efekt pochmurnego dnia. Odwiedzamy tylko Family Mart, kupując furę słodkości, i idziemy prosto w stronę morza do Yehliu Geopark.
Półwysep jest usiany różnego rodzaju formacjami skalnymi. Najsłynniejsza z nich to "Queen's Head", której można zobaczyć dwie sztuki. Oryginał zeskanowano i wydrukowano w 3D. Chętnych na dotykanie "no touch" jest wiele, więc to całkiem dobra inicjatywa. Kojarzą nam się Skalne Grzyby w Górach Stołowych.
Nie mamy wiele czasu na zwiedzanie, bo park zamyka się o 17:00. Wracamy do Taipei i idziemy do Syntrend Creative Park. Nazwa jest myląca, bo to centrum handlowe. Spokojnie byłbym w stanie zostawić tam fortunę, gdybym ją tylko miał. Na ostatnim piętrze posilamy się w restaruacji z kuchnią chińską – obiad dla dwóch osób – NT$ 913 / 107 zł.
Przez cały pobyt w Taipei jeszcze ani razu nie byliśmy na nocnym targu. Tego wieczoru chcemy to zmienić i jedziemy na Ningxia Night Market. Zawód jest ogromny. Ciasno, tłoczno i nic ciekawego. Kupujemy napoje, bo pragnienie daje o sobie znać, ale… papaya milk jest beznadziejne w porównaniu z tym, które pamiętam z Kaohsiung. Mniej kremowe, bardziej wodniste, a w dodatku gorzkawe. Sklepowe w kartonikach jest znacznie smaczniejsze.
Po niedobrym papaya milk już nic nie jest w stanie uratować dnia. Wracamy do mieszkania i niemal padamy do łóżek. Wyprawa na Qixingshan wciąż daje o sobie znać.
4 kwietnia – Taipei
W planach był wyjazd do Alishan, ale z powodu prac remontowych stracilibyśmy niemal cały dzień na przejazdy, a na miejscu zostałyby nam 2 godziny. Zmęczenie zaczyna dawać się we znaki, więc zwalniamy obroty. Z trudem przebijamy się przez tłoczne Ximending i jedziemy metrem do Discovery Center w Taipei City Hall. Tak, byliśmy tam, ale nie zobaczyliśmy całej wystawy. Ochroniarze nas uświadamiają, że jest dziś Dzień Dziecka, który w Tajwanie jest świętem narodowym.
Zmierzamy na Liberty Square. Pierwsze budynki, które ukazują się naszym oczom po wyjściu ze stacji metra to National Theater oraz National Concert Hall. Imponujące, bliźniaczo podobne, ogromne budynki. Zaglądamy do National Theater – sklepik z pamiątkami, kawiarnia z europejskim jedzeniem – ceny z kosmosu.
Z odległości kusi nas Hala Pamięci Czang Kaj-szeka / CKS Memorial Hall. Wspinamy się po 89 stopniach symbolizujących lata życia CKS by zobaczyć jego statuę, a następnie zwiedzamy wystawy w niższych poziomach budynku. Kult jednostki w czystej postaci. CKS podany na każdy sposób. Spędzamy tam dobre kilka godzin. Po salach wystawowych kręcą się wycieczki z Mainlandu i tu pojawia się pytanie… jak przewodnicy im to podają? Przecież CKS był wrogiem nr 1 w Mainlandzie.
Po wyjściu z hali zupełnie przypadkiem trafiamy na ceremonię opuszczania flagi. Czujemy w kościach, że nasz pobyt zbliża się ku końcowi, więc ceremonia i odegranie hymnu narodowego budzą trochę emocji.
To nasz ostatni wieczór w Taipei, a przedostatni w Tajwanie, czyli trzeba zrobić zakupy. Zaglądamy do kilku sklepów po instant milk tea, pineapple cakes i inne specjalności.
5 kwietnia – Taipei, Kaohsiung
Nadszedł czas powrotu i akurat trafiamy na Qingming – chińskie święto zmarłych. Kilka dni temu kupiliśmy bilety na THSR do Kaohsiung (1490 NT$/os., 178 zł). Ponad 300 km pokonujemy w zaledwie półtorej godziny. To się nazywa szybka kolej.
W Kaohsiung zarezerwowaliśmy jedną noc w The Riverside Hotel w dzielnicy Siaogang. Dość daleko od centrum, ale blisko lotniska. Na razie zostawiamy walizki w pokoju i szybko wychodzimy, żeby wykorzystać czas najlepiej jak się da. Jedziemy do Sizihwan do Hamasen Museum of Taiwan Railway. Niewielka część wystawowa bez angielskich opisów jest rozczarowująca, ale wszystko nadrabia wielka makieta kolejowa przedstawiająca najważniejsze miejscowości i miejsca wyspy. Jeśli komuś przypadło do gustu wrocławskie Kolejkowo, to nie może przegapić tego muzeum.
Z muzeum idziemy do KW2. Przez cały pobyt zorientowaliśmy się w cenach i to właśnie tu były jedne z tańszych pocztówek. Wracamy też na Liuhe Night Market, gdzie kupujemy po tajwańskim hot-dogu u zaprzyjaźnionego już sprzedawcy i pierożki z różnymi nadzieniami.
Wieczór spędzamy w pokoju hotelowym i próbujemy domknąć walizki. Nie jest łatwo i są momenty zwątpienia, ale po wielu próbach i częściowej redukcji opakowań udaje się dopiąć zamki. Pozostało jeszcze ustawić budziki i idziemy spać. Nazajutrz czeka nas ekspresowe zwiedzanie Hong Kongu.
ciąg dalszy nastąpi6 kwietnia – Hong Kong
Zaczynamy od śniadania, które jak się okazało mamy w cenie pokoju. Zresztą podobnie jak transfer na lotnisko. Ze względu na Qingming, hotel i restauracja pękają w szwach. Personelu brak, talerzy, sztućców czy filiżanek trzeba szukać na sali. O stolik też trzeba zawalczyć. Śniadanie więc przebiega w tempie przyspieszonym. Wracamy do pokoju po walizki, czekamy na transfer i tu pierwsza tego dnia chwila prawdy – sprawdzamy wagę walizek. Okazuje się, że obie mieszczą się w 20 kg.
Na lotnisku jesteśmy po niecałych 10 minutach. Do check-inu tłumy, a self check-in nie chce mnie obsłużyć ze względu na połącznie Cathay Dragon i Air France na jednym bilecie. Odstajemy grzecznie swoje w kolejce, dostajemy boarding pass na pierwszy odcinek, potwierdzenie bagażu na cathayowej tekturce, a walizki zobaczymy za 24h w Warszawie. Nie wiem dlaczego, ale landside lotniska w Kaohsiung kojarzy mi się ze strefą CDE Lotniska Chopina. Tylko trochę postarzoną ? Security przebiega szybko i zostaje nam około godziny do lotu. Wydajemy więc resztki tajwańskich dolarów na pudding z mango, który pamietamy z Tainanu. Tego smaku się nie zapomina.
Cathay Dragon znów miło zaskakuje przeprowadzając pełny serwis. Po godzinie lotu lądujemy w deszczowym Hong Kongu. Nastroje lekko osłabły, bo nie mamy ani parasoli ani kurtek w bagażu podręcznym. Można odnieść wrażenie, że ten terminal nie ma końca. Aż tu nagle ukazuje się naszym oczom immigration, a przed nim potężna kolejka/kolejki. Nie ma czasu do stracenia. Wypełniamy formularzyki i dołączamy do tego marszu pingwinów, by dotrzeć do strażnika, a ten po przewertowaniu kilkukrotnie paszportu wydrukował paskudny arrival slip.
Żeby ułatwić sobie zwiedzanie postanawiamy kupić karty Octopus (hongkoński odpowiednik iPASSa, czy EasyCard). Przy stoisku okazuje się, że płatność wyłącznie gotówką. Nic prostszego, już przywykłem – bankomat, Revolut… błędny PIN po raz pierwszy, drugi i po raz trzeci. Co poszło nie tak? Bankomaty mają inny układ klawiszy. Zwykle pinpad przypomina klawiaturę telefonu, a ten w HK – klawiaturę kalulatora. Karta zablokowana, support wyłącznie przez czat i odpowie w ciągu kilku godzin. Zdecydowanie przydaje się ukraińska karta Kyivstar i ich tani roaming. 100 MB w Hong Kongu kosztuje 60 hrywien (ok. 8,50 zł). Całe szczęście pozostał jeszcze dolarowy Mastercard z TMUB.
Wychodzimy z lotniska, a deszcz wciąż pada. Zgodnie z poradami znalezionymi w internetach wsiadamy w autobus A11 i zmierzamy do centrum. Widoki z górnego pokładu faktycznie są wybitne. Na tyle wybitne, że zapominam zupełnie o robieniu zdjęć. Gdy wysiadamy przy stacji Sheung Wan po deszczu już nie ma śladu. Idziemy więc do Man Mo Temple. Wąskimi uliczkami, schodami docieramy do świątyni. Nasza wiedza na temat taoizmu wciąż nie jest zbyt duża, więc pewnie pomijamy tysiące ważnych dostrzeżenia szczegółów.
Ze świątyni udajemy się w kierunku The Peak Tram. Po drodze odwiedzając 7-Eleven i pocztę, bo zapomnieliśmy wysłać wszystkie przygotowane pocztówki. Znaczki są droższe niż w Tajwanie, ale wciąż tańsze niż krajowe przesyłki w Polsce. Kolejka do Peak Tram jest ogromna. Próbowaliśmy znaleźć jej koniec, ale w pewnym momencie odnaleźliśmy znak 2 hours from here. Zdecydowanie nie mamy dwóch godzin na zmarnowanie. Na The Peak wjeżdżamy minibusem. Warto wspomnieć, że minibusy mają ograniczoną ilość miejsc i na przystankach ustawiają się kolejki. Turyści z mainlandu próbują się wciskać, więc trzeba być stanowczym ?
Świetna relacja i wyprawa.Tylko niepotrzebnie tak małe zdjęcia dałeś, wygodniej się czyta i ogląda, gdy nie trzeba otwierać w nowych kartach, a wystarczy przewijać
;)
Kontynuujemy wędrówkę. Mijamy siedzibę edukacyjnego radia i naszym oczom ukazuje się Menghuan Pond. Historia powstania tego stawu jest nieznana. Istnieją hipotezy, że jest to kraterowe jezioro. Obecnie jest szczelnie ogrodzonym płotem rezerwatem. Wygląda jakbyśmy byli jedynymi ludźmi w okolicy - jedyny dźwięk jaki nas otacza, to głośny rechot żab.
Zastanawiamy sie gdzie iść dalej i tu uświadamiamy sobie smutną prawdę – nie mamy mapy. Do tego, jak wszędzie jest genialny zasięg LTE, w tym miejscu jest wyłącznie "Brak sieci". Kilkanaście minut zajmuje nam ściągnięcie mapy ze strony Yangmingshan National Park, a ten czas poświęcamy na rozważenie czy damy radę wejść na Qixingshan. Słyszy się o ludziach, którzy przecenili swoje możliwości, a nie uważamy się za specjalnie sprawnych. Ostatecznie decydujemy się na wejście.
Szlak niewiele różni się od pierwszego fragmentu – schody, schody… tylko trochę węższe. Z każdym schodkiem robi się coraz chłodniej, a chmury/mgła robi się coraz bardziej gęsta. Niespodziewanie pojawia się słupek "Mt. Qixing East Peak 1107 m". Na szczycie jest również tablica opisująca elementy panoramy. Akurat dzisiejsza widoczność nie przekracza 100 metrów, więc fragment, o tym że widać nawet ocean, jest przezabawny. Warto wspomnieć, że Qixingshan to drzemiący wulkan, a szczyty to pozostałość po brzegach kraterów.
Przejście na główny szczyt zajmuje nam kolejne pół godziny. Pamiątkowe zdjęcia, telefony do rodziny i przyjaciół i ruszamy dalej. Zbliża się godzina 17, czyli pozostały nam niecałe dwie godziny do zmroku. Wypadałoby zejść ze szlaku do tego momentu.
Ze szczytu schodzimy w kierunku północnym. Na ścieżce co chwilę widzimy endemiczne bambusówki tajwańskie, które niespecjalnie boją się ludzi. W powietrzu coraz silniej czuć siarkę, a nieco niżej ukazują się fumarole. Może i ostatnia erupcja Qixingshan była kilkaset tysięcy lat temu, ale wulkan wciąż żyje, a o szkodliwości wyziewów informują tablice.
Jeszcze przed 18 zeszliśmy ze szlaku przy Xiaoyoukeng Visitor Center i widzimy akurat odjeżdżający autobus. Google Maps radzi zejść jeszcze odrobinę w dół do Yangjin Highway i wsiąść do autobusu 1717. Tak robimy i kilka minut czekamy na jakby opuszczonym przystanku. Zjadamy ostatnie batoniki, całkiem szybko się ściemnia, ale autobus ma być za 10 minut. Wtem zatrzymuje się samochód jadący w przeciwną stronę i tu dialog:
– Do you need any help? What are you doing here?
– We're fine. Just waiting for a bus to Taipei.
– Are you sure it'll come? Don't you need a lift?
– No, you're driving the opposite direction. Don't trouble yourself.
– I'm going to Taipei but I turned around when I saw you.
Ostatnie zdanie sprawiło, że bez większego zastanowienia wsiedliśmy do samochodu. Po trzaśnięciu drzwiami zaczęły się myśli typu "jestem 9 tys. km od domu i po środku niczego wsiadam do obcego samochodu". W środku trzech facetów w średnim wieku – dwóch Tajwańczyków i Amerykanin. Skąd jesteśmy, ile jesteśmy w Tajwanie, co robiliśmy pośrodku niczego, czym się zajmujemy… i wtedy okazuje się, że Amerykanin jest inżynierem DWH jak ja. Całą drogę do Taipei rozmawiamy już tylko o tym. Oczywiście na tyle na ile pozwalają nam podpisane NDA'ki.
Wysiadamy przy stacji Beitou, robimy drobne zakupy i teraz długa podróż metrem do mieszkania. Jakieś pół godziny czerwoną linią, a potem przesiadka na zieloną. Okazuje się, że na stacjach zielonej linii nadjeżdżający pociąg jest anonsowane przez Nokturn Es-dur Chopina, który jest świetnie znany pasażerom pendolino.
Wideo zapożyczone z YT dla zobrazowania: https://youtu.be/KskjnfPnlmM
ciąg dalszy nastąpi3 kwietnia – Yehliu
Trochę wczoraj przesadziliśmy z wysiłkiem i przesypiamy pół dnia. Żeby nie stracić całego pędzimy na Kuo-Kuang Bus Terminal i wsiadamy do autobusu 1815. To jeden z najdroższych podczas całego pobytu – NT$ 98 (ok. 12 zł). 35 kilometrów pokonujemy w półtorej godziny.
Miasteczko wygląda po prostu smutno – małe sklepiki, szare, niemal puste ulice, przystań rybacka, tablice planowania kryzysowego pobliskiej elektrowni atomowej. Może to efekt pochmurnego dnia. Odwiedzamy tylko Family Mart, kupując furę słodkości, i idziemy prosto w stronę morza do Yehliu Geopark.
Półwysep jest usiany różnego rodzaju formacjami skalnymi. Najsłynniejsza z nich to "Queen's Head", której można zobaczyć dwie sztuki. Oryginał zeskanowano i wydrukowano w 3D. Chętnych na dotykanie "no touch" jest wiele, więc to całkiem dobra inicjatywa. Kojarzą nam się Skalne Grzyby w Górach Stołowych.
Nie mamy wiele czasu na zwiedzanie, bo park zamyka się o 17:00. Wracamy do Taipei i idziemy do Syntrend Creative Park. Nazwa jest myląca, bo to centrum handlowe. Spokojnie byłbym w stanie zostawić tam fortunę, gdybym ją tylko miał. Na ostatnim piętrze posilamy się w restaruacji z kuchnią chińską – obiad dla dwóch osób – NT$ 913 / 107 zł.
Przez cały pobyt w Taipei jeszcze ani razu nie byliśmy na nocnym targu. Tego wieczoru chcemy to zmienić i jedziemy na Ningxia Night Market. Zawód jest ogromny. Ciasno, tłoczno i nic ciekawego. Kupujemy napoje, bo pragnienie daje o sobie znać, ale… papaya milk jest beznadziejne w porównaniu z tym, które pamiętam z Kaohsiung. Mniej kremowe, bardziej wodniste, a w dodatku gorzkawe. Sklepowe w kartonikach jest znacznie smaczniejsze.
Po niedobrym papaya milk już nic nie jest w stanie uratować dnia. Wracamy do mieszkania i niemal padamy do łóżek. Wyprawa na Qixingshan wciąż daje o sobie znać.
4 kwietnia – Taipei
W planach był wyjazd do Alishan, ale z powodu prac remontowych stracilibyśmy niemal cały dzień na przejazdy, a na miejscu zostałyby nam 2 godziny. Zmęczenie zaczyna dawać się we znaki, więc zwalniamy obroty. Z trudem przebijamy się przez tłoczne Ximending i jedziemy metrem do Discovery Center w Taipei City Hall. Tak, byliśmy tam, ale nie zobaczyliśmy całej wystawy. Ochroniarze nas uświadamiają, że jest dziś Dzień Dziecka, który w Tajwanie jest świętem narodowym.
Zmierzamy na Liberty Square. Pierwsze budynki, które ukazują się naszym oczom po wyjściu ze stacji metra to National Theater oraz National Concert Hall. Imponujące, bliźniaczo podobne, ogromne budynki. Zaglądamy do National Theater – sklepik z pamiątkami, kawiarnia z europejskim jedzeniem – ceny z kosmosu.
Z odległości kusi nas Hala Pamięci Czang Kaj-szeka / CKS Memorial Hall. Wspinamy się po 89 stopniach symbolizujących lata życia CKS by zobaczyć jego statuę, a następnie zwiedzamy wystawy w niższych poziomach budynku. Kult jednostki w czystej postaci. CKS podany na każdy sposób. Spędzamy tam dobre kilka godzin. Po salach wystawowych kręcą się wycieczki z Mainlandu i tu pojawia się pytanie… jak przewodnicy im to podają? Przecież CKS był wrogiem nr 1 w Mainlandzie.
Po wyjściu z hali zupełnie przypadkiem trafiamy na ceremonię opuszczania flagi. Czujemy w kościach, że nasz pobyt zbliża się ku końcowi, więc ceremonia i odegranie hymnu narodowego budzą trochę emocji.
To nasz ostatni wieczór w Taipei, a przedostatni w Tajwanie, czyli trzeba zrobić zakupy. Zaglądamy do kilku sklepów po instant milk tea, pineapple cakes i inne specjalności.
5 kwietnia – Taipei, Kaohsiung
Nadszedł czas powrotu i akurat trafiamy na Qingming – chińskie święto zmarłych. Kilka dni temu kupiliśmy bilety na THSR do Kaohsiung (1490 NT$/os., 178 zł). Ponad 300 km pokonujemy w zaledwie półtorej godziny. To się nazywa szybka kolej.
W Kaohsiung zarezerwowaliśmy jedną noc w The Riverside Hotel w dzielnicy Siaogang. Dość daleko od centrum, ale blisko lotniska. Na razie zostawiamy walizki w pokoju i szybko wychodzimy, żeby wykorzystać czas najlepiej jak się da. Jedziemy do Sizihwan do Hamasen Museum of Taiwan Railway. Niewielka część wystawowa bez angielskich opisów jest rozczarowująca, ale wszystko nadrabia wielka makieta kolejowa przedstawiająca najważniejsze miejscowości i miejsca wyspy. Jeśli komuś przypadło do gustu wrocławskie Kolejkowo, to nie może przegapić tego muzeum.
Z muzeum idziemy do KW2. Przez cały pobyt zorientowaliśmy się w cenach i to właśnie tu były jedne z tańszych pocztówek. Wracamy też na Liuhe Night Market, gdzie kupujemy po tajwańskim hot-dogu u zaprzyjaźnionego już sprzedawcy i pierożki z różnymi nadzieniami.
Wieczór spędzamy w pokoju hotelowym i próbujemy domknąć walizki. Nie jest łatwo i są momenty zwątpienia, ale po wielu próbach i częściowej redukcji opakowań udaje się dopiąć zamki. Pozostało jeszcze ustawić budziki i idziemy spać. Nazajutrz czeka nas ekspresowe zwiedzanie Hong Kongu.
ciąg dalszy nastąpi6 kwietnia – Hong Kong
Zaczynamy od śniadania, które jak się okazało mamy w cenie pokoju. Zresztą podobnie jak transfer na lotnisko. Ze względu na Qingming, hotel i restauracja pękają w szwach. Personelu brak, talerzy, sztućców czy filiżanek trzeba szukać na sali. O stolik też trzeba zawalczyć. Śniadanie więc przebiega w tempie przyspieszonym. Wracamy do pokoju po walizki, czekamy na transfer i tu pierwsza tego dnia chwila prawdy – sprawdzamy wagę walizek. Okazuje się, że obie mieszczą się w 20 kg.
Na lotnisku jesteśmy po niecałych 10 minutach. Do check-inu tłumy, a self check-in nie chce mnie obsłużyć ze względu na połącznie Cathay Dragon i Air France na jednym bilecie. Odstajemy grzecznie swoje w kolejce, dostajemy boarding pass na pierwszy odcinek, potwierdzenie bagażu na cathayowej tekturce, a walizki zobaczymy za 24h w Warszawie. Nie wiem dlaczego, ale landside lotniska w Kaohsiung kojarzy mi się ze strefą CDE Lotniska Chopina. Tylko trochę postarzoną ? Security przebiega szybko i zostaje nam około godziny do lotu. Wydajemy więc resztki tajwańskich dolarów na pudding z mango, który pamietamy z Tainanu. Tego smaku się nie zapomina.
Cathay Dragon znów miło zaskakuje przeprowadzając pełny serwis. Po godzinie lotu lądujemy w deszczowym Hong Kongu. Nastroje lekko osłabły, bo nie mamy ani parasoli ani kurtek w bagażu podręcznym. Można odnieść wrażenie, że ten terminal nie ma końca. Aż tu nagle ukazuje się naszym oczom immigration, a przed nim potężna kolejka/kolejki. Nie ma czasu do stracenia. Wypełniamy formularzyki i dołączamy do tego marszu pingwinów, by dotrzeć do strażnika, a ten po przewertowaniu kilkukrotnie paszportu wydrukował paskudny arrival slip.
Żeby ułatwić sobie zwiedzanie postanawiamy kupić karty Octopus (hongkoński odpowiednik iPASSa, czy EasyCard). Przy stoisku okazuje się, że płatność wyłącznie gotówką. Nic prostszego, już przywykłem – bankomat, Revolut… błędny PIN po raz pierwszy, drugi i po raz trzeci. Co poszło nie tak? Bankomaty mają inny układ klawiszy. Zwykle pinpad przypomina klawiaturę telefonu, a ten w HK – klawiaturę kalulatora. Karta zablokowana, support wyłącznie przez czat i odpowie w ciągu kilku godzin. Zdecydowanie przydaje się ukraińska karta Kyivstar i ich tani roaming. 100 MB w Hong Kongu kosztuje 60 hrywien (ok. 8,50 zł). Całe szczęście pozostał jeszcze dolarowy Mastercard z TMUB.
Wychodzimy z lotniska, a deszcz wciąż pada. Zgodnie z poradami znalezionymi w internetach wsiadamy w autobus A11 i zmierzamy do centrum. Widoki z górnego pokładu faktycznie są wybitne. Na tyle wybitne, że zapominam zupełnie o robieniu zdjęć. Gdy wysiadamy przy stacji Sheung Wan po deszczu już nie ma śladu. Idziemy więc do Man Mo Temple. Wąskimi uliczkami, schodami docieramy do świątyni. Nasza wiedza na temat taoizmu wciąż nie jest zbyt duża, więc pewnie pomijamy tysiące ważnych dostrzeżenia szczegółów.
Ze świątyni udajemy się w kierunku The Peak Tram. Po drodze odwiedzając 7-Eleven i pocztę, bo zapomnieliśmy wysłać wszystkie przygotowane pocztówki. Znaczki są droższe niż w Tajwanie, ale wciąż tańsze niż krajowe przesyłki w Polsce. Kolejka do Peak Tram jest ogromna. Próbowaliśmy znaleźć jej koniec, ale w pewnym momencie odnaleźliśmy znak 2 hours from here. Zdecydowanie nie mamy dwóch godzin na zmarnowanie. Na The Peak wjeżdżamy minibusem. Warto wspomnieć, że minibusy mają ograniczoną ilość miejsc i na przystankach ustawiają się kolejki. Turyści z mainlandu próbują się wciskać, więc trzeba być stanowczym ?