Prosto ze stacji autobusowej idziemy do The Peak Tower. Na szczyście budynku znajduje najwyższy punkt widokowy na wyspie The Sky Terrace 428 oferujący podobno najlepsze widoki. Schodamy ruchomymi w górę, do kasy biletowej i… to kolejne miejsce, gdzie nie można zapłacić kartą. Bankomat jest na najniższym piętrze – schodami w dół. Znów do kasy – schodami w górę. Na taras widokowy też wjeżdżamy schodami ruchomymi. Można odnieść wrażenie, że ten budynek to same schody ruchome. Widoki na szczycie zapierają dech w piersiach, ale naszą uwagę zwrócił język polski, którego nie słyszeliśmy od dwóch tygodni. Okazuje się, że to podobny duet do naszego, czyli dorosły syn + mama i trochę szkoda, że zapomnieliśmy prostego dzień dobry.
The Peak opuszczamy autobusem 15. Wybór był prosty – kolejka podobnej długości, co do minibusa, ale autobus jest znacznie bardziej pojemny. Autobusem jedziemy aż do stacji Admiralty i podjeżdżamy kilka przystanków ding-dingiem do IFC Mall. Zwiedzamy centrum handlowe, ale szukamy też Tim Ho Wan, bo jak to tak być w Hong Kongu i nie pójść na dim sum. Po ponad godzinie szukania okazuje się, że restauracja nie jest w centrum handlowym, a na stacji MTR w podziemiach. Widząc kolejkę decydujemy się take-away. Zbliża się godz. 19, a nie możemy przegapić pokazu o 20. Zaopatrzeni w dim sum wsiadamy w MTR i jedziemy na Kowloon. Pech chciał, że Avenue of Stars do przyszłego roku jest zamknięta. W lekkim pośpiechu znajdujemy wreszcie miejsce we wschodniej części Tsim Sha Tsui Promenade. Otwieramy torbę z Tim Ho Wan i… chyba nie poradziliśmy sobie z zamawianiem, bo chicken legs z menu, które wzięliśmy za kurze udka, okazały się kurzymi łapkami. Całe szczęście zamówiliśmy też masę pierożków i kleisty ryż w liściu lotosu. A Symphony of Lights minęło nam w atmosferze jedzenia. Warto pobrać wcześniej korzystając z Wi-Fi aplikację, która synchronizuje muzykę z pokazem. My tego nie zrobiliśmy i nawet nie zauważyliśmy, że pokaz się skończył. Mamy powód, żeby wrócić do Hong Kongu!
Pozostało niewiele ponad 2 godziny do lotu do Paryża, a wciąż jesteśmy w Kowloon. Wsiadamy więc w Airport Express i jedziemy na lotnisku. Po wyjściu z pociągu dzielimy się na dwa. Ja zostawiam sobie Octopusa i odwiedzam MTR Gift Shop, a mama biegnie z Octopusem odzyskać kaucję. Następnie ruszamy do check-inu Air France, żeby dostać karty pokładowe na kolejne odcinki. Nasze rezerwacje odnajdują się w systemie, pracownik prosi o potwierdzenia nadania bagażu, zaglądamy do paszportów i… nie ma ich! Wszystko wskazuje na to, że strażnik imigracyjny skutecznie posprzątał nam paszporty. Robi się zamieszanie, do lotu coraz mniej czasu, ale w ostateczności kończy się na it's ok, it's ok i ruszamy dalej. Poświęcamy chwilę czasu na przebieranie się w wygodne ciuchy i krótką toaletę, idziemy do gate'a i… jednak nie ok. Czerwona lampka, znów chaos, agentka przez radio krzyczy po chińsku i jedyne co rozumiemy to CATHAY, CATHAY. Po kilku minutach podchodzi do nas rosły Chińczyk z odblaskowymi kamizelkami i mówi, że będziemy musieli rozpoznać nasze walizki na płycie lotniska. Faktycznie idziemy dziwnymi korytarzami na apron, a w odległości stoją dwie walizki, nasze. Potwierdzamy ich naszość i wsiadamy do samolotu.
7 kwietnia
Lot odbywa się bez większych atrakcji oprócz oprysku insektycydami na powitanie. Po wylądowaniu w Paryżu i przejściu do terminala 2F. Od razu kieruję się w stronę tablic informacyjnych. To kolejny dzień strajku w Air France, ale nasz lot ma się odbyć o czasie. Następnie idę do obsługi Air France, żeby się upewnić czy znów nie będziemy musieli identyfikować bagażu. Tłumaczę całą sytuację, agentka leniwie klika i dialog kończy się tak: – I have nothing to tell you. – Is it nothing good or everything's ok? – Everything is ok.
Powiedzmy, że nas to uspokoiło. Z tej radości wydajemy majątek w duty-free. Po tylu godzinach w podróży jesteśmy bardzo podatni na sugestie i dobrze przedstawiona oferta wydaje się jedyną taką. Tajwan nie nadwyrężył zbytnio naszych portfeli i możemy sobie spokojnie pozwolić na szaleństwo. Bramka zmienia się dwukrotnie, by skończyć w podziemiach – do samolotu pojedziemy autobusem. Wszystko dzieje się bardzo powoli, do samolotu wsiadamy już po godzinie planowanego startu i spędzamy w nim sporo przed odlotem. Obsługa opryskliwa, praktycznie chamska, typowo strajkowa.
W Warszawie lądujemy z półgodzinnym opóźnieniem i oto kolejna chwila prawdy – czy nasz bagaż przyleciał razem z nami. Kolejne walizki wjeżdżają na taśmie i w pewnym momencie pojawiają dwie bardzo poobklejane sztuki. Od razu wiemy, że to nasze. Oprócz typowych dla HKIA naklejek, są jeszcze dodatkowe z chińską kaligrafią ? Zostały nam prawie trzy godziny do pendolino do Wrocławia, więc spokojnie jedziemy SKM do centrum i z pełną świadomością zjadamy obiad w McDonaldsie. 37. godzina podróży wsiadamy w pociąg. Kolejne trzy i pół przesypiamy w strefie ciszy. Po przyjeździe do Wrocławia naturalnie zamawiamy Ubera, bo nie mamy już siły na transport publiczny. – Skąd Państwo przyjechali? – Z Warszawy, ale tak naprawdę to z Tajwanu, przez Hong Kong, Paryż i Warszawę. (…)
Świetna relacja i wyprawa.Tylko niepotrzebnie tak małe zdjęcia dałeś, wygodniej się czyta i ogląda, gdy nie trzeba otwierać w nowych kartach, a wystarczy przewijać
;)
Prosto ze stacji autobusowej idziemy do The Peak Tower. Na szczyście budynku znajduje najwyższy punkt widokowy na wyspie The Sky Terrace 428 oferujący podobno najlepsze widoki. Schodamy ruchomymi w górę, do kasy biletowej i… to kolejne miejsce, gdzie nie można zapłacić kartą. Bankomat jest na najniższym piętrze – schodami w dół. Znów do kasy – schodami w górę. Na taras widokowy też wjeżdżamy schodami ruchomymi. Można odnieść wrażenie, że ten budynek to same schody ruchome. Widoki na szczycie zapierają dech w piersiach, ale naszą uwagę zwrócił język polski, którego nie słyszeliśmy od dwóch tygodni. Okazuje się, że to podobny duet do naszego, czyli dorosły syn + mama i trochę szkoda, że zapomnieliśmy prostego dzień dobry.
The Peak opuszczamy autobusem 15. Wybór był prosty – kolejka podobnej długości, co do minibusa, ale autobus jest znacznie bardziej pojemny. Autobusem jedziemy aż do stacji Admiralty i podjeżdżamy kilka przystanków ding-dingiem do IFC Mall. Zwiedzamy centrum handlowe, ale szukamy też Tim Ho Wan, bo jak to tak być w Hong Kongu i nie pójść na dim sum. Po ponad godzinie szukania okazuje się, że restauracja nie jest w centrum handlowym, a na stacji MTR w podziemiach. Widząc kolejkę decydujemy się take-away. Zbliża się godz. 19, a nie możemy przegapić pokazu o 20. Zaopatrzeni w dim sum wsiadamy w MTR i jedziemy na Kowloon. Pech chciał, że Avenue of Stars do przyszłego roku jest zamknięta. W lekkim pośpiechu znajdujemy wreszcie miejsce we wschodniej części Tsim Sha Tsui Promenade. Otwieramy torbę z Tim Ho Wan i… chyba nie poradziliśmy sobie z zamawianiem, bo chicken legs z menu, które wzięliśmy za kurze udka, okazały się kurzymi łapkami. Całe szczęście zamówiliśmy też masę pierożków i kleisty ryż w liściu lotosu. A Symphony of Lights minęło nam w atmosferze jedzenia. Warto pobrać wcześniej korzystając z Wi-Fi aplikację, która synchronizuje muzykę z pokazem. My tego nie zrobiliśmy i nawet nie zauważyliśmy, że pokaz się skończył. Mamy powód, żeby wrócić do Hong Kongu!
Pozostało niewiele ponad 2 godziny do lotu do Paryża, a wciąż jesteśmy w Kowloon. Wsiadamy więc w Airport Express i jedziemy na lotnisku. Po wyjściu z pociągu dzielimy się na dwa. Ja zostawiam sobie Octopusa i odwiedzam MTR Gift Shop, a mama biegnie z Octopusem odzyskać kaucję. Następnie ruszamy do check-inu Air France, żeby dostać karty pokładowe na kolejne odcinki. Nasze rezerwacje odnajdują się w systemie, pracownik prosi o potwierdzenia nadania bagażu, zaglądamy do paszportów i… nie ma ich! Wszystko wskazuje na to, że strażnik imigracyjny skutecznie posprzątał nam paszporty. Robi się zamieszanie, do lotu coraz mniej czasu, ale w ostateczności kończy się na it's ok, it's ok i ruszamy dalej. Poświęcamy chwilę czasu na przebieranie się w wygodne ciuchy i krótką toaletę, idziemy do gate'a i… jednak nie ok. Czerwona lampka, znów chaos, agentka przez radio krzyczy po chińsku i jedyne co rozumiemy to CATHAY, CATHAY. Po kilku minutach podchodzi do nas rosły Chińczyk z odblaskowymi kamizelkami i mówi, że będziemy musieli rozpoznać nasze walizki na płycie lotniska. Faktycznie idziemy dziwnymi korytarzami na apron, a w odległości stoją dwie walizki, nasze. Potwierdzamy ich naszość i wsiadamy do samolotu.
7 kwietnia
Lot odbywa się bez większych atrakcji oprócz oprysku insektycydami na powitanie. Po wylądowaniu w Paryżu i przejściu do terminala 2F. Od razu kieruję się w stronę tablic informacyjnych. To kolejny dzień strajku w Air France, ale nasz lot ma się odbyć o czasie. Następnie idę do obsługi Air France, żeby się upewnić czy znów nie będziemy musieli identyfikować bagażu. Tłumaczę całą sytuację, agentka leniwie klika i dialog kończy się tak:
– I have nothing to tell you.
– Is it nothing good or everything's ok?
– Everything is ok.
Powiedzmy, że nas to uspokoiło. Z tej radości wydajemy majątek w duty-free. Po tylu godzinach w podróży jesteśmy bardzo podatni na sugestie i dobrze przedstawiona oferta wydaje się jedyną taką. Tajwan nie nadwyrężył zbytnio naszych portfeli i możemy sobie spokojnie pozwolić na szaleństwo. Bramka zmienia się dwukrotnie, by skończyć w podziemiach – do samolotu pojedziemy autobusem. Wszystko dzieje się bardzo powoli, do samolotu wsiadamy już po godzinie planowanego startu i spędzamy w nim sporo przed odlotem. Obsługa opryskliwa, praktycznie chamska, typowo strajkowa.
W Warszawie lądujemy z półgodzinnym opóźnieniem i oto kolejna chwila prawdy – czy nasz bagaż przyleciał razem z nami. Kolejne walizki wjeżdżają na taśmie i w pewnym momencie pojawiają dwie bardzo poobklejane sztuki. Od razu wiemy, że to nasze. Oprócz typowych dla HKIA naklejek, są jeszcze dodatkowe z chińską kaligrafią ? Zostały nam prawie trzy godziny do pendolino do Wrocławia, więc spokojnie jedziemy SKM do centrum i z pełną świadomością zjadamy obiad w McDonaldsie. 37. godzina podróży wsiadamy w pociąg. Kolejne trzy i pół przesypiamy w strefie ciszy. Po przyjeździe do Wrocławia naturalnie zamawiamy Ubera, bo nie mamy już siły na transport publiczny.
– Skąd Państwo przyjechali?
– Z Warszawy, ale tak naprawdę to z Tajwanu, przez Hong Kong, Paryż i Warszawę.
(…)