+2
pestycyda 11 sierpnia 2019 18:10
Image

Chaty w wiosce masajskiej budowane są przez kobiety. Szkielet budynku budują z drewna i gałązek, następnie pieczołowicie wypełniają go mieszanka błota i krowich odchodów. W jednym miejscu wioska może stać około dziesięciu lat, może trochę więcej. Powód jest prozaiczny - zazwyczaj w pobliżu wioski swoje gniazda budują termity, które niszczą budowle kobiet. Gdy nie da się już w nich mieszkać, wioska przenosi się w inne miejsce. A za nią podążają i termity. I tak w kółko.

Image

Wizyta w wiosce rozpoczęła od pokazu tradycyjnego "skaczącego tańca", który jest wykonywany podczas obrzędu wchodzenia chłopca w wiek wojownika. Prowadzący taniec śpiewa słowa, chór mężczyzn odpowiada, rywalizując równocześnie w wysokości podskoków.

Image

I owszem, wiadomo, że to jest typowy występ dla turystów, nikt z nas w wiek wojownika akurat nie wszedł (ja to nawet nigdy nie wejdę :D, natomiast zobaczenie rytuału tak dla nas odległego - obojętnie czy "prawdziwego", czy "odegranego" - było naprawdę interesującym doświadczeniem. Według mnie to taka sama sytuacja, gdy na przyjazd gości z innych kontynentów, przygotowujemy Krakowiaka w strojach ludowych. A, nie. Jednak nie taka sama :D Przy Krakowiaku żaden gość z innego kraju się nie zbłaźni, natomiast przy masajskim tańcu jest to bardzo łatwe :D

Image

Po części oficjalnej, wojownicy zaprosili turystów (na szczęście tylko mężczyzn. Uff, jeden raz mi oszczędzono wstydu :D do rywalizacji w skokach. Cóż mogę powiedzieć :D Było zabawnie, a żeńska część wycieczki doskonale się bawiła (panowie natomiast nadrabiali minami :) Masajscy wojownicy również bawili się doskonale, w dodatku utwierdzili się w przekonaniu, że białasy są naprawdę beznadziejne :D (Aha, przepraszam, bo zapomniałam dopisać - nie Marcin. Marcin skakał przepięknie i najwyż no nie, to już przesada wysoko. Pozdrawiam cię serdecznie :)

Image

Następnie zaproszono nas do wioski i podzielono na dwuosobowe grupki. Każda z grup otrzymała innego masajskiego przewodnika i mogliśmy iść zwiedzić ich chaty.

Image

Myślę, że wizyta w chacie była szczególnie wyczekiwana przez naszych przewodników :D Po pokazaniu wnętrza, następował najważniejszy moment, czyli prezentacja masajskich wyrobów biżuteryjnych. Padło na podatny grunt :D Dwa naszyjniki z kłem lwa - tzn. prawdziwy ząb to jest na pewno, co do gatunku zwierzęcia mam pewne wątpliwości - i miedziana bransoleta, w sumie 35 USD. Natomiast potraktowaliśmy to jako rodzaj wsparcia dla wioski (ech, no dobrze - po prostu chcieliśmy trochę uspokoić sumienie. Naprawdę mam problem z takim "podglądactwem"...)I chyba wszyscy członkowie "naszej" wycieczki mieli, bo gdy spotkaliśmy się ponownie na środku wioski, wszyscy mieli przynajmniej jedną, dodatkową ozdobę. Nawet kreujący się na wyjątkowo cynicznego Australiczyk, z lekkim zawstydzeniem opuszczał rękaw, żeby przykryć miedzianą bransoletkę.

Image

Masajska tradycja nakazuje, żeby kilkunastoletni chłopcy wybrali się na parę lat do buszu. Opiekuje się nimi wtedy - w zależności od liczebności grupy - jeden lub dwóch doświadczonych wojowników. Chłopcy uczą się odwagi, ćwiczą walkę, poznają wiedzę o roślinach. Gdy są już gotowi - według swoich nauczycieli - aby udowodnić swą męskość, powinni zabić lwa. Od pewnego czasu jest to zabronione. Jednak...Masai Mara, to, tak naprawdę, teren Masajów, który zagrodzono i stworzono park narodowy. Nikt nie zna go tak dobrze, jak właśnie oni. A zabicie lwa przynosi ogromne uznanie i szacunek w całej społeczności...

Image

Podobno "nasza" wioska straciła tego roku trzech młodych chłopców. Nie wrócili z buszu. Trudno powiedzieć, czy dlatego, że nie udało się im lwa spotkać (wtedy chłopak nie może wrócić do wioski), czy właśnie dlatego, że go spotkali. Jest jeszcze trzecia możliwość - młodzieńcy czasami uciekają do Tanzanii. Tam podobno żyje się lepiej...

Image

Istnieje sposób, żeby zorientować się, w którym miejscu Masai Mara znajduje się grupa przemieszczających się Masajów. Wystarczy obserwować niebo. Podobno nad szkoleniową grupą zazwyczaj pojawiają się sępy, bo dobrze wiedzą, że przy wojownikach pożywi się każde zwierzę. Po zabiciu lwa, Masajowie zabierają głowę, czasem skórę. Reszta mięsa zostaje dla innych.

Image

Gdy młody wojownik wraca ze swojej inicjacji do wioski, ma długie włosy i cały jest pomalowany henną, na znak wykonania zadania. Wszyscy się cieszą i świętują, a centralną częścią ceremonii, jest obcięcie mu włosów przez matkę. Chłopak staje się wtedy mężczyzną i może się ożenić. Żona musi pochodzić z innej wioski i trzeba za nią zapłacić. Cena - około 20 krów. Dopiero wtedy dziewczyna przeprowadza się do wioski męża.

Image

Coś, co każdy mężczyzna musi umieć - zapalanie ognia tradycyjną metodą.

Image

Miarą bogactwa i szacunku mężczyzny jest ilość dzieci (oby jak najwięcej) i bydła (jak wcześniej). Zaczynają się jednak pojawiać nowe obiekty pożądania - przez cały pobyt w wiosce Marcin wysłuchiwał wielu propozycji ("Ząb lwa za twój zegarek?", "Nie? To może coś z zebry?"). Nie uległ.

Image

Niestety, odwiedziny masajskiej wioski były naszym pożegnaniem z tym pięknym rejonem. Lorenzo niecierpliwie czekał pod wioską w aucie. Przed nami przecież jeszcze długa droga, no nie, do domu, to nie :D Długa droga...gdzieś. Bo jeszcze zupełnie nie wiedzieliśmy, co teraz będziemy robić.

CDN.@Sudoku, dziękuję, miło mi, że czytasz :) O Kenię walcz do końca! Trzymam kciuki, żeby się wszystko odpowiednio poukładało.

Image

Wprawdzie nasze wieczory podczas safari były bardzo przyjemne, ale jednak głównym tematem rozmów było : "Co zrobić, jak już ta wycieczka się skończy?". Podobny problem mieli nasi współtowarzysze z Australii - po zakończeniu safari planowali pojechać do Ugandy, ale żadne, ale to żadne biuro/agencja nie miało ani jednego biletu na autobus z Nairobi :/ I to nie tylko do Ugandy. Nam już było wszystko jedno - byle się wydostać ze stolicy, byle jeszcze coś w Kenii zobaczyć...Jednak nie było ŻADNYCH biletów :/ Wpatrywaliśmy się w mapy z maniakalnym uporem, kombinując i wymyślając : "To może spróbujemy pojechać dookoła? Tu się przesiądziemy, tam się przesiądziemy i może jakoś się uda..." Australijczycy wymiękli pierwsi (Ha! Pokazaliśmy, który naród twardszy! :D Kupili bilet na samolot. My - nie :D Postawiliśmy na "jakoś to będzie" :)

Image

I wpadliśmy na genialny pomysł. Otóż wracając z Masai Mara do Nairobi, przejeżdża się przez niewielką miejscowość, Narok. Miejscowość, jak miejscowość, jednak jej największą zaletą jest fakt, że znajduje się w niej przesiadkowy dworzec autobusowy. Skonsultowaliśmy nasz pomysł z Lorenzo - uznał, że jest jakaś nikła szansa na powodzenie. I tak skrystalizował się plan - podjedziemy na dworzec i Lorenzo spróbuje nas wcisnąć do jakiegoś autobusu do Kisumu (miejscowość nad jeziorem Wiktorii) (przecież to wstyd być w Kenii i nie zobaczyć jeziora Wiktorii :/) (poza tym, za dwa dni Wigilia i ostatnie, czego chcę, to spędzać ten dzień w zatłoczonym mieście, gdzie nawet nie będę mogła wypatrywać pierwszej gwiazdy, bo w hotelu nie ma okien, a wychodzenie po zmroku jest niebezpieczne :/ ) Oczyma duszy zaczęłam już widzieć te wszystkie bożonarodzeniowe spacery nad brzegami jeziora w otoczeniu ośnieżonych szczytów nie, to, to chyba nie hipopotamów i byłam zachwycona. Plan więc był całkiem niezły. Poważnie.

Image

Ale się zepsuł. Bo gdy podjechaliśmy na dworzec w Narok i pożegnaliśmy z naszymi współtowarzyszami, pomimo starań Lorenzo - dwoił się i troił, biegał między autobusami, prosił i awanturował się na zmianę - nikt nas, niestety, nie mógł zabrać. Gorący, przedświąteczny okres spowodował, że każdy bilet był już wyprzedany daaawno temu. Nie było wyjścia - ze zwieszonymi głowami wróciliśmy do auta, a Australijczycy podśmiechiwali się z nas pod nosem ("Może i jesteście twardsi, ale na pewno nie inteligentniejsi. W końcu my przynajmniej mamy jakiekolwiek bilety" :/)

Image

W Nairobi byliśmy około 16.00. Lorenzo podwiózł nas pod hotel i wskazał miejsce, z którego odjeżdżają lokalne busy. "Spróbujcie podejść tam jutro rano" - oznajmił zmartwiony. - "Może uda się wam coś złapać". Pożegnaliśmy się serdecznie (porada praktyczna : zwyczajowo po safari daje się napiwek kierowcy/przewodnikowi. Odpowiednia kwota to 15 USD za dwie osoby - zasięgnęliśmy wcześniej porady u naszego wycieczkowego współtowarzysza) i nawet nie zdążyliśmy się zastanowić, gdzie zamierzamy przenocować, bo uzbrojony ochroniarz z hotelu Inks wciągnął nas do środka :/ :D
Po załatwieniu formalności (18 USD pokój, jak poprzednio)(no dobrze, jeszcze 400 KES za dwa piwa :D ) postanowiliśmy wyjść "na miasto" i zorientować się nieco w temacie lokalnych busów. Dworzec znaleźliśmy dosyć szybko, jednak dojście do niego było prawdziwym wyczynem. O, moi drodzy, ruch uliczny w Azji, to prawdziwa oaza spokoju w porównaniu z ulicami Nairobi (a przynajmniej w rejonie przystanku busów). To nawet nie jest to, że kierowca cię nie widzi. On po prostu nie zwraca na ciebie uwagi, nie ma cię, nie istniejesz. Gdy jakimś cudem uda ci się przedrzeć przez tłum miejscowych i wyczekasz do odpowiedniego momentu, gdy ulica jest prawie pusta, to wcale jeszcze nie koniec twoich kłopotów. Stawiasz pierwszy, nieśmiały krok na jezdni, potem, trochę ośmielony sukcesem, drugi i nagle wszystkie zaparkowane auta ruszają z piskiem...Właściwie próba przejścia przez ulicę wygląda trochę jak taniec św. Wita :/ :D

Image

Jednak chyba to jest kwestia doświadczenia, bo gdy po wielu podejściach do tego wyczynu, trochę oswoiliśmy się z lokalnym savoir-vivrem drogowym, w końcu udało się nam dotrzeć na...hmmm...dworzec? Duży plac, na którym każde możliwe miejsce zajmowały kolorowe busiki, ogromna ilość Kenijczyków, krzyczących, biegających, pchających się, auta ruszały, trąbiły, potrącały ludzi (poważnie:/ To punkt odjazdu matatu, czegoś w rodzaju zbiorowej taksówki, mieszczącej około 15 pasażerów. Matatu mają jeden minus - ruszają dopiero wtedy, jak się zapełnią. W tym miejscu ten problem nie istniał. Na podjeżdżające busy czekało mnóstwo ludzi, którzy, gdy tylko zobaczyli, że któryś podjeżdża do stanowiska, natychmiast zaczynali biec w tym kierunku, przewracając się i tratując, oby tylko być pierwszymi i zdążyć znaleźć miejsce. Podczas jednej z takich przepychanek busik uderzył kandydata na klienta, który był tak zdeterminowany, że wyskoczył kierowcy pod koła. Na szczęście uderzenie było niezbyt mocne i niegroźne - ale krzyki i pogróżki trwały z dobry kwadrans). Jakoś udało się nam dotrzeć do jednego z okienek biletowych i przeprowadzić bardzo pouczającą rozmowę

Image

(Uff, przepraszam, zdjęcie nie na temat, ale samo pisanie o tej wrzawie tak minie zmęczyło, że muszę popatrzeć na coś wyciszającego :)

Dowiedzieliśmy się, że odjeżdżają stąd matatu do Nyeri, które bardzo chcieliśmy odwiedzić. Teraz już nie jeżdżą, bo jest za późno, ale możemy przyjść jutro. Dziś bilety kosztowały 600 KES, jutro to nie wiadomo :D Ale bilety mamy kupić u niego w okienku. Natomiast gdy zapytaliśmy, o której mamy przyjść, pan machnął ręką i odrzekł - przyjdźcie, o której chcecie :D No tak, informacje perfekcyjnie zebrane, można więc było wrócić do hotelu. Padliśmy na łóżko w naszym malutkim pokoiku, ciesząc się, że odpoczniemy od tłumu, gwaru i wrzasku i wreszcie porządnie się wyśpimy.

Image

I wtedy w restauracji naszego hotelu zaczęła się całonocna, świąteczna dyskoteka....

Image

Kolejnego dnia tłok na ulicach był jakby mniejszy. Przypuszczam, że większość mieszkańców odsypiała nocne swawole :) A bilet do Nyeri kosztował tego dnia 700 KES :/ :D Za to, gdy w końcu udało się nam upchnąć w małym matatu (pisałam, że są piętnastoosobowe? Kłamałam :D Myślę, że to spokojnie stuosobowy pojazd :D) , natychmiast nas z niego wyrzucono (na szczęście nie tylko nas. Wyrzucono wszystkich:D) i kazano się nam przesiąść do większego autobusu, który właśnie podjechał. Jednak nawet to nie pomogło - podróż do Nyeri do najłatwiejszych nie należała. Jechaliśmy dopasowani jak puzzle, autobus podskakiwał na wybojach i co chwilę zatrzymywała nas policja. Dobrze, że przy kontrolach nie kazano nam wysiadać, bo jestem przekonana, że takiego wpasowania się w siebie już byśmy nie osiągnęli :/ :D Tu nie było mowy o integracji z miejscowymi, o przyjaznych rozmowach czy nawet uśmiechach...Gdybym chciała tylko otworzyć usta, to prawdopodobnie podbiłabym żuchwą oko wpasowanej we mnie pani :/ :D Ale jechaliśmy, mieliśmy bilety i tylko to się liczyło :)

Image

W końcu, po trzech godzinach, byliśmy w Nyari. Gdy zobaczyłam taką przestrzeń na ulicach, z radości chciałam pocałować ziemię :D I zostać tu nawet na cały pobyt :)

Image

Nyeri to spokojna miejscowość, leżąca w pobliżu najwyższego kenijskiego szczytu, Mount Kenya. Z tego miejsca można zorganizować trekkingi do parku narodowego Mt Kenya, jednak my nie mieliśmy aż tyle czasu. Dlaczego więc tak bardzo chcieliśmy tu przyjechać? Otóż w tym miejscu spędziła ostatnie lata życia niesamowicie ważna dla harcerstwa postać - lord Baden-Powell, twórca skautingu. W Nyeri znajduje się jego grób, a w domu, w którym mieszkał - muzeum. A my mieliśmy misję. Jeszcze w Polsce, przyjaciel harcmistrz zapytał nas dosyć nieśmiało, czy przypadkiem nie będziemy w okolicy. A harcerz (nieaktywny. Ale harcerzem zostaje się na całe życie) drugiemu harcerzowi nie odmawia:) Zapakowaliśmy więc do plecaka krzyż i lilijkę harcerską, przypiętą do czerwono-białej wstążki i obiecaliśmy, że zrobimy co w naszej mocy, aby przekazać ten podarunek do muzeum skautingu w Nyeri.

Image

Najpierw jednak trzeba było znaleźć nocleg, a nie było to łatwe zadanie. I wcale nie dlatego, że miejsc noclegowych było mało. Wręcz przeciwnie - prawie w każdej uliczce można było znaleźć przynajmniej parę hoteli i hostelików. Tylko...tylko, że tym razem chcieliśmy znaleźć trochę lepszy nocleg (a przynajmniej z większym pokojem, niż w Nairobi:D, bo właśnie tu mieliśmy spędzić święta Bożego Narodzenia.

Image

Udało się za trzecim podejściem :) Sun Hotel, w małej, cichej uliczce, czysta łazienka, ciepła woda, dwuosobowy pokój - 20 USD. A przed wejściem do hotelu, na schodku, siedział pan ochroniarz. Ze strzelbą.
W dodatku w pobliżu hotelu był kościół. I do niego skierowaliśmy pierwsze kroki w miasteczku. Chcieliśmy się dowiedzieć, czy jest szansa uczestniczyć w świątecznej mszy świętej (poza tym, naszym skrytym marzeniem było usłyszeć prawdziwy chór gospel. A gdzie można znaleźć prawdziwszy, niż w Kenii:)

Image

Pod wejściem gromadzili się wierni, przygotowywali jakiś poczęstunek, rozmawiali, śmiali się i plotkowali. A plotkowali najwyraźniej tak głośno, że pastor po sekundzie dowiedział się, że po parafii kręcą się jacyś białasi :) I wyszedł przywitać się i porozmawiać. I było to bardzo wzruszające spotkanie - wyściskał nas serdecznie, zatroskał się, że w święta jesteśmy tak daleko od domu i zaprosił na jutrzejszą mszę, żebyśmy nie byli sami. "Wasza rodzina jest daleko, to smutne. Tu, w kościele, też macie rodzinę. Spędzimy te święta razem" - naprawdę szczerze się wzruszyłam i, no dobrze, jakaś łza mi też poleciała. Pierwsze święta bez bliskich, to było trochę trudne. Swoim ciepłem i życzliwością, pastor pomógł mi się z tym uporać.

Image

A gdy na koniec złapał nas za ręce w pustym kościele i pomodlił się w intencji naszej szczęśliwej podróży i bezpiecznego powrotu do domu, to już zupełnie się rozkleiłam. Cudowne, magiczne momenty...

Image

Niedaleko kościoła znajdował się grób Baden-Powella. Za bramą, wzdłuż trawnika ułożono dwanaście białych kamieni. Na pierwszym z nich jest napis : Skaut jest godny zaufania, na następnych słowa odpowiadające kolejnym punktom prawa skautowego.

Image

Alejka prowadzi do kolejnej bramy, na której znajduje się tekst przyrzeczenia skautów (z lewej strony) i skautek (z prawej). Na terenie znajduje się też centrum informacyjne, z niewielką izbą pamięci oraz zbiorem pamiątek zostawianych przez odwiedzające to miejsce skautów. Wejście na teren kosztuje 200 KES/osoba.

Image

I w końcu...

Image

Podobno Robert Baden-Powell chciał być pochowany tak, aby mieć widok na Mount Kenya, którą szczególnie ukochał. Niestety, nam chmury nie pozwoliły jej zobaczyć, ale mam nadzieję, że on na nią często spogląda...

CDN.@jerzy5, też Ci tego życzę i trzymam mocno kciuki:)

Kolejnego dnia wstaliśmy dopiero o 8.00. Nie musieliśmy się spieszyć, bo…Boże Narodzenie!!! Wigilia!!! I choć smutno było spędzać ten czas bez najbliższych, to jednak wyjazd w okresie świątecznym miał jeden, niezaprzeczalny plus :) Zostało nam (a przynajmniej mi – Marcin jest dużo lepiej ogarnięty życiowo i zorganizowany :) ) oszczędzone nerwowe sprzątnie w ostatnim momencie, bieganie od piekarnika do lodówki, sprawdzanie w Internecie, czy jakiś sklep jest jeszcze otwarty i przypominanie sobie o tysiącu niezmiernie ważnych spraw :) Pierwszy raz święta miały mi się kojarzyć z odpoczynkiem, brakiem obowiązków i ze świętowaniem, po prostu :)

Image

Jednak dosyć szybko stało się jasne, że mogę sobie o obowiązkach zapominać, a one i tak się przyplączą. Łajzy.

Image

Pomysł spędzenia Wigilii na niezobowiązujących spacerach upadł, gdy spróbowaliśmy zapłacić za noclegi. Okazało się, że skończyły się nam kenijskie szylingi (resztkę niezobowiązująco przejedliśmy i przepiliśmy wcześniejszego wieczoru), a w recepcji, pomimo cen zapisanych w USD, niestety, dolarów nie przyjmują. Spacer, na którym mieliśmy podziwiać okolice, zamienił się zatem w spacer z misją. Cel : znaleźć bank. Trochę zlekceważyliśmy powagę sytuacji – co tam, wymienimy pieniądze w piętnaście minut, przecież tu jest pełno banków, łatwizna, i powrócimy do pierwotnego planu. Proste, prawda? Otóż, moi drodzy, nie :/ :D W Kenii to tak nie działa :/ :D

Image

Godz. 9.00.
Bank nr 1

Nie spodobał się nam od samego początku – w małym pomieszczeniu tłoczyło się mnóstwo miejscowych, stojących w bliżej niezdefiniowanej kolejce. To nas jednak tak strasznie nie zraziło. Dużo gorszy był moment, w którym zauważyliśmy, że na ladach stoją termosy z kawą, z których co chwilę częstowali się kolejkowicze. To sugerowało naprawdę długie czekanie :/ :D

Bank nr 2
Kolejka dużo mniejsza, na wyświetlaczu zaprezentowane kursy wymian, całkiem korzystne. Niestety, gdy po dwudziestu minutach dotarłam do okienka, dowiedziałam się, że ten bank nie prowadzi wymian (?) :/ :D

Image

Godz. 10.00
Bank nr 3

To był chyba największy ewenement :D Duży bank, mnóstwo ludzi i automat z numerkami. Miły pan ochroniarz powiedział, że do wymiany nie potrzebujemy numerka i wysłał nas do stanowiska. Niestety, urzędująca tam pani powiedziała, że pan ochroniarz się nie zna. Wróciliśmy więc do automatu i po chwili byliśmy dumnymi właścicielami numerka 97. Nie było tak źle, bo aktualnie na wyświetlaczu widniało 95. Jednak gdy pani skończyła obsługiwać, przełączyła na 109 :/ :D Po dłuższej chwili podeszłam do pani, sugerując, że chyba jesteśmy wcześniej. I wtedy mój poukładany świat zatrząsnął się w posadach, bo pani powiedziała, że numerki nic nie znaczą :/ :D I przełączyła na 111 :D Momentalnie podniósł się młody chłopak, który miał 109 i podbiegł do okienka :D Dobrze – pomyślałam. – Po nim na pewno przyjdzie czas na nas. Niestety nie :D Po obsłużeniu 109, pani wyłączyła wyświetlacz i zaczęła przerzucać jakieś papiery :D Chyba nigdy nie widziałam kogoś, kto tak bardzo by udawał, że robi coś niesamowicie ważnego i jest tak strasznie zajęty i tak bardzo byłoby widać, że udaje. Jacyś ludzie wchodzili i prosto od drzwi podchodzili do pani, po pięciu minutach wychodzili z załatwioną sprawą. Gdy my tylko podnosiliśmy się z miejsc, pani natychmiast wsadzała głowę w papiery i niechętnie odpowiadała - jestem zajęta... Wytrzymaliśmy jeszcze pół godziny i opuściliśmy bank, w dłoni ściskając numerek 95 :/ :D Nie chcę nadużywać określeń, ale tam naprawdę poczułam znaczenie słowa : rasizm (w stosunku do białasów, nie, że my :D

Godz. 11.00
Bank nr 4 i Bank nr 5

W sumie nie warte dłuższej wzmianki – pomimo wywieszonych kursów - nie wymieniali, dodatkowo Bank nr 4 usilnie odsyłał nas do nr 5 („Bo tam wymieniają”), a nr 5 do nr 4 (jak wcześniej :/ :D

Godz. 12.00
Uświadomiliśmy sobie nasze straszne położenie :/ :D Nie dość, że nie mamy szylingów, nie mamy też żadnej perspektywy na powrót do Mombasy, z której już za parę dni mamy lot do Polski. Do Nairobi jakoś się dostaniemy (to nic, że złożeni, jak puzzle), ale co dalej? Jedyne wyjście, to jakimś cudem kupić bilety na pociąg z Nairobi do Mombasy. I wtedy przypomnieliśmy sobie, że jest aplikacja, przez którą można przynajmniej sprawdzić, czy jakieś w ogóle są. Tak więc, do naszej świątecznej listy zakupów, doszła jeszcze karta sim – bez Internetu nie mieliśmy żadnych szans.
Karty sim (najbardziej korzystna jest safari.com – właśnie dla turystów) są w prawie każdym sklepiku. Wiem to, bo byłam w prawie każdym :/ I z każdego wychodziłam po 2 minutach, gdy pani/pan oznajmiali, że nie mogą nam jej sprzedać, bo mamy tylko paszport :/
Z paszportem można kupić kartę wyłącznie w salonie firmowym (i to już nawet nie jest porada praktyczna, tylko błaganie :D Jeśli kiedykolwiek będziecie w Kenii, zakupcie sobie pakiet internetowy NA LOTNISKU. Tam jest to podobno proste, łatwe i przyjemne. I szybkie:/ :D W Nyeri na szczęście był salon firmowy. Tylko…akurat była świąteczna wyprzedaż telefonów i kolejka ciągnęła się aż dwie ulice dalej :/ :D Co było robić – uznaliśmy, że w dwójkę nie mamy szans i postanowiliśmy się rozdzielić. Marcin miał spędzić spokojne chwile godziny w otoczeniu przyszłych właścicieli nowych aparatów telefonicznych, a ja ruszyłam w stronę banku nr 6.

Image

Godz. 13.00
Bank nr 6

Tu wszystko wyglądało dosyć sensownie. Pani z informacji wskazała mi coś w rodzaju dużego boksu, zapełnionego ludźmi. Ustawiłam się karnie w kolejce i czekałam, czekałam. Jacyś ludzie wchodzili do pomieszczenia, wychodzili zadowoleni. Wszystko wydawało się w porządku. Do momentu, w którym siedząca obok mnie klientka zapytała, czy chcę nadać pieniądze przez Western Union… I wtedy się wściekłam. Zdecydowanym krokiem podeszłam do drzwi, otworzyłam je i przez zęby zapytałam pracującego wewnątrz pana, czy mogę u niego wymienić dolary. Pan spokojnie podniósł głowę i odrzekł „Nie, to biuro Western Union, nie wymieniamy pieniędzy”…..:/ :D
Skoro rozdzielenie nie przyniosło nam szczęścia, postanowiłam wrócić do Marcina. Jego kolejka była znacznie szybsza – gdy podeszłam, stał już przy okienku. Trudno, skoro nie możemy wymienić dolarów, to chociaż sobie kartę kupimy :D Powoli, ale pomyślnie, przechodziliśmy przez proces rejestracji, już-już mieliśmy kartę w ręku, ale pani jeszcze zrobiła Marcinowi zdjęcie do dokumentów. I zdjęcie nie przeszło przez system :/ :D :D :D Zrobiła drugie, wcisnęła : wyślij i ….zawiesiła program :/ :D :D Ale trzeba przyznać, że przynajmniej trochę jej było przykro :D Zawołała WSZYSTKIE panie ze sklepu (skutecznie zamrażając cały ruch kolejkowy w salonie), dyskutowały, radziły i wymyśliły – mamy przyjść za dwie godziny, spróbować jeszcze raz. I nie stać w kolejce, tylko się od razu wepchnąć (ciekawe jak?) do niej.
Skoro zyskaliśmy dwie godziny wolnego czasu, postanowiliśmy się oddać naszemu nowemu hobby – w końcu wszystkich banków w Nyeri jeszcze nie zwiedziliśmy :D

Image

Godz. 14.00
Bank nr 7

Na pierwszy rzut oka nie różnił się od pozostałych – tłok, automat z numerkami, wyświetlacz z kursem walut. Dla pewności zapytałam PIĘCIU osób, czy można tu wymienić dolary (pani z informacji, pan z okienka, pan ochroniarz, dwóch klientów :D – pięć razy odpowiedź twierdząca. Wygenerowaliśmy sobie nowy numerek – E2 (?), ale raczej nie miało to znaczenia, bo na wyświetlaczu pojawiały się kolejne oznaczenia, zupełnie bez ładu i składu. I czekaliśmy, czekaliśmy. W końcu (a jednak cud :D pan z okienka przywołał nas po prostu ruchem ręki :D Najpierw chcieliśmy wymienić 100 USD, potem dodaliśmy jeszcze 100, a na sam koniec prawie wszystkie dolary, jakie mieliśmy :D Uznaliśmy, że drugi raz już tych banków nie przeżyjemy :/ :D Pan wymienił bezproblemowo (wprawdzie po innym kursie, niż na wyświetlaczu. Gdy zapytaliśmy o to, odpowiedział niezrażony – a, nie ma się co przejmować tablicą. Ona się jeszcze nie zaktualizowała :/ :D
Potem biegiem do salonu firmowego, jakoś udało się nam wepchnąć bez kolejki (znowu cud), jakoś udało się sfinalizować kupno karty, system się „odwiesił”, zdjęcie Marcina przeszło :) 1000 KES za pakiet internetowy + 50 KES za kartę sim. I tak oto, o godzinie 15.30 udało się nam załatwić wszystkie ważne sprawy :)

Image

I wiecie co, podobno, jaka Wigilia, taki cały rok…Ja się już nawet przestałam dziwić, że mam życie, jakie mam :/ :D

CDN.Mieliśmy już szylingi kenijskie, mieliśmy Internet, została nam tylko jedna sprawa do załatwienia przed mszą świętą. Chcieliśmy dotrzeć do muzeum Baden-Powella, które mieści się na terenie dużego, eleganckiego hotelu, jakieś dwadzieścia minut drogi od grobu. Niestety, żadnych drogowskazów nie było, więc pozostało nam wspierać się nosem Marcina (i trochę mapami z sieci :)

Najpierw znaleźliśmy coś idealnie dla siebie :D

Image

Niestety, ze względu na kurczący się czas, nie mogliśmy spędzić nawet chwili w tym przybytku (a szkoda. Przypuszczam, że nie przypadkowo los postawił nam na drodze taki klub. Raczej na pewno chciał nam dać coś do zrozumienia :D

Image

Potem dotarliśmy do asfaltowej drogi, przy której trzeba było „gdzieś” skręcić do odpowiedniego hotelu. I już naprawdę nie będę Was zanudzać historią naszych wszystkich „skrętów” (można by je było podciągnąć pod kategorię : niezobowiązujące wigilijne spacery. Można by, gdybyś cały czas nie biegli :/ :D , ale muszę Wam opowiedzieć o największym zaskoczeniu, jakie mnie podczas tego poszukiwania spotkało. Gdy w końcu udało nam się kogoś spotkać – a był to akurat pracownik któregoś z położonych przy drodze hoteli, w dodatku ubrany w służbowy uniform – i zapytaliśmy, jak możemy dojść do muzeum, wysłuchał nas uważnie i wskazał drogę …na cmentarz. I może nie byłoby w tym nic dziwnego – nie każdy musi się interesować Baden-Powellem – gdyby nie fakt, że był to akurat pracownik dokładnie tego hotelu, w którym znajdowało się muzeum :/ :D I wtedy trochę do nas dotarło, skąd się najprawdopodobniej biorą nasze wszystkie problemy. Otóż, najprawdopodobniej, chodzi o słabą znajomość angielskiego i własną interpretację pytania. Pytasz o coś, twój rozmówca wyłapuje jedno-dwa słowa i odpowiada ci tak, jak mu się one kojarzą. Np. widocznie w bankach słowo „money” kojarzy się z Western Union i stąd przytakiwanie przy pytaniu o wymianę pieniędzy. Byłam z tej teorii bardzo dumna, trochę jednak przeczył jej fakt, że zapytanemu panu, słowo „Baden-Powell”, skojarzyło się z odległym cmentarzem, a nie z własnym miejscem pracy :/ :D To raczej stanowi podwaliny do drugiej teorii – jesteśmy po prostu tak wkurzający, że każdy woli odsyłać nas jak najdalej od miejsca, w którym jest, żebyśmy się wyłącznie odczepili :/ :D

Image

Hotel, przy którym znajduje się muzeum, jest zbudowany w stylu brytyjskim. Po przejściu hotelowej bramy, człowiek jakby znajduje się w innym świecie – cisza, rozległy park, równo przystrzyżona trawa, osłaniające przed słońcem namioty. Przypuszczam, że nocleg w nim do najtańszych nie należy. Akurat gdy przyszliśmy, trwały przygotowania do kolacji wigilijnej – kelnerzy na drewnianych stołach układali białe obrusy i elegancką zastawę. Niestety, po tym szaleńczym biegu, byliśmy zmuszeni zaburzyć im trochę ten ład i czystość :D (piwo, woda, sok – 540 KES) (ale uczciwie przyznam, że siadając, przesunęłam nieco obrus. Szkoda byłoby go zabrudzić :)

Image

Muzeum znajduje się w położonym na terenie parku bungalowie. Wejście kosztuje 5 USD od osoby (skauci w umundurowaniu mają 50% zniżki).

Image

Samo muzeum - dawne mieszkanie Baden-Powella - nie jest wielkie. Składa się z salonu, sypialni i łazienki. Po muzeum oprowadza zarządca, który przekazuje wiele ciekawych informacji.

Image

Na ścianach umieszczono mnóstwo fotografii i pamiątek, znajduje się tam też wiele chust skautowych, mundurów, odznak i naszywek - przekazywanych przez odwiedzających muzeum skautów z całego świata.

Image

Niesamowitą przyjemność zrobiło nam odnajdywanie polskich akcentów.

Image

Dla mnie, jako harcerki, była to bardzo ważna i wzruszająca wizyta.

Image

I mogę się pochwalić, że od 24 grudnia 2018 roku, w muzeum wisi krzyż i lilijka harcerzy z Polski. Druhu Marku, dziękuję Ci za tę prośbę. Gdyby nie Ty, pewnie byśmy nie dotarli aż do Nyeri, a tak, zapewniłeś mi mnóstwo wzruszeń i uruchomiłeś wspomnienia.

Image

Do muzeum przywieźliśmy również koszulkę z wizerunkiem Jerzego Brauna - twórcy popularnej, harcerskiej pieśni "Płonie ognisko i szumią knieje". W muzeum moglibyśmy spędzić dużo więcej czasu - niestety, czas gonił masakrycznie i, jeśli chcieliśmy zdążyć na mszę, musieliśmy biec z powrotem.

Image

Do kościoła spóźniliśmy się tylko pół godziny :) Mieliśmy nadzieję, że uda nam się jakoś cichaczem dołączyć do mszy, ale spróbujcie być niewidzialni, gdy jesteście jedynymi białasami w okolicy :/ :D Wszystkie głowy obróciły się w naszym kierunku, a pastor przywitał nas z ambony. To by było na tyle, jak chodzi o konspirację :/ :D

Image

I najprawdziwszy chór gospel! Spełnienie marzeń! Mieszkańcy Afryki mają muzykę wrodzoną - nikt nie zaśpiewa, jak oni. Z takim luzem, improwizacją, radością...Wierciłam się na krześle, nie mogąc doczekać do pierwszej pieśni. Jednak, gdy tylko zabrzmiały początkowe dźwięki, dotarła do mnie straszna prawda :/ To był chór, który miał Ambicje :/ :D Niestety - miał ambicje śpiewać, jak Europejczycy :/ Czyli - równiutkie, czyściutkie soprany, nikt nie dośpiewuje, wszystko jak spod linijki :/ I naprawdę - chórzyści bardzo się starali. Czasem, gdy któryś z nich nie mógł wytrzymać i zaczął się wczuwać, dośpiewywać i gospelowo tańczyć, natychmiast dostawał kuksańca w plecy od kolegi i się uspokajał :/ Szczególnie polubiłam jednego pana, któremu trudno było wytrzymać w takim europejskim ładzie i co chwilę jego gospelowa dusza dawała o sobie znać. Niestety, myślę, że nie był lubiany przez kolegów-chórzystów, bo psuł im efekt. Musieli dwa razy przerywać jedną pieśń i zaczynać od nowa, nim pan opanował się na tyle, żeby bez ruchu, równiutko i czyściutko zaśpiewać swoją kwestię :)
Msza trwała prawie dwie godziny i naprawdę, tak, jak powiedział pastor, poczuliśmy się, jak w rodzinie. Po zakończeniu wszyscy się szczerze ściskaliśmy i składaliśmy sobie życzenia, a pastor czekał na wiernych przed kościołem, żeby z każdym porozmawiać. Niesamowite doświadczenie...

Po mszy nadszedł czas na kolację wigilijną.


Dodaj Komentarz

Komentarze (32)

brzemia 11 sierpnia 2019 18:27 Odpowiedz
Szczepienia jakieś mialaś wcześniej?Tapniete z telefonu
pestycyda 11 sierpnia 2019 18:30 Odpowiedz
@brzemia, tak. Przed jednym z pierwszych wyjazdów zrobiłam zestaw szczepień, teraz tylko uzupełniam na bieżąco, jak trzeba wziąć dawkę przypominającą.
igore 11 sierpnia 2019 18:36 Odpowiedz
Przekaż proszę Marcinowi, że ładne zdjęcia [emoji3]Wysłane z mojego Mi MIX 2 przy użyciu Tapatalka
chupacabra 15 sierpnia 2019 20:20 Odpowiedz
W Kenii widziałem jedne z najpiękniejszych krajobrazów w swoim życiu, ale pomimo poruszania się z autochtonami, też pamiętam, że zawsze musieliśmy gdzieś dotrzeć przed zachodem słońca i noc była jakoś nie do końca zdefiniowanym zagrożeniem.
brzemia 15 sierpnia 2019 20:45 Odpowiedz
Ja chyba taki film widziałem? Z Will Smith ?Tapniete z telefonu
chupacabra 15 sierpnia 2019 20:56 Odpowiedz
Był taki film, ale to remake Omega Man z 1971 https://www.imdb.com/title/tt0067525/?ref_=nm_knf_i1
pestycyda 16 sierpnia 2019 13:07 Odpowiedz
@brzemia, faktycznie, chyba coś w tym jest. Skojarzyło mi się dopiero, jak napisałeś :)@Chupacabra, dziwne wrażenie, prawda? Zastanawiałam się, na ile sami sobie stworzyliśmy taki klimat - po nocnej drodze autobusem, rozmowie w palarni i czytanych w przewodnikach ostrzeżeniach "nie poruszać się po zmroku, zwłaszcza w Nairobi" - ale skoro nawet miejscowi podróżujący z Tobą tego przestrzegali, to znaczy, że nie było to "własne wkręcenie". Inna sprawa, że dwa tygodnie po naszym pobycie w Nairobi ponownie doszło do zamachu terrorystycznego, w którym zginęło 15 osób...
cart 20 sierpnia 2019 07:39 Odpowiedz
Ja byłem w Nakuru po Masai Mara i to może był błąd. Z perspektywy czasu, park jest świetny i też widzieliśmy kilka nosorożców :)Widzę, że ceny aż tak mocno nie skoczyły. 380$ za 4 dniową opcję to naprawdę tanio.
cart 23 sierpnia 2019 15:10 Odpowiedz
Ja byłem w 2010/11 i safari chyba nawet z sylwestrem. Za 6 dni zapłaciliśmy 660$ - Masai Mara, Nakuru i Amboseli.Dalej jeżdżą na przełaj w Masai Mara? Bo w innych parkach można tylko na drogach, a nasz przewodnik śmigał po trawie gdzie się dało.Mieliście farta z tym lampartem. My szukaliśmy długo, ale nie udało się zobaczyć.
kalispell 23 sierpnia 2019 23:59 Odpowiedz
Ale "ustrzeliliście" pana lampart'a - pewnie z imprezy wracał;) Niesamowite widoki i relację rewelacyjnie się czyta.
flower188 27 sierpnia 2019 10:07 Odpowiedz
My w styczniu byliśmy w Tsavo i Amboseli - Amboseli było strzałem w 10! Kilimandżaro jest absolutnie magiczne a dojazd do Amboseli choć męczący (zwłaszcza z dwójką jeszcze dość małych dzieci gdzie jedno ma chorobę lokomocyjną) pokazuje prawdziwą Kenię. Zazdroszczę tego Nakuru i nosorożców - może innym razem ;)
flower188 27 sierpnia 2019 11:08 Odpowiedz
My w styczniu byliśmy w Tsavo i Amboseli - Amboseli było strzałem w 10! Kilimandżaro jest absolutnie magiczne a dojazd do Amboseli choć męczący (zwłaszcza z dwójką jeszcze dość małych dzieci gdzie jedno ma chorobę lokomocyjną) pokazuje prawdziwą Kenię. Zazdroszczę tego Nakuru i nosorożców - może innym razem ;)
bozenak 27 sierpnia 2019 19:23 Odpowiedz
Jak zawsze super :)
ryglu 27 sierpnia 2019 19:36 Odpowiedz
Świetna relacja!! Z resztą jak zawsze!Szkoda, że nam Kenia pokazała jedynie to trudne i niebezpieczne oblicze. Gdy po zmroku w Nairobi, z plecakami, czekając na Ubera zostaliśmy otoczeni przez grupkę wyrostków zrobiło się nieciekawie. Do tego momentu, podchodziłem do tematu bezpieczeństwa w Nairobi z dystansem. Póki było widno wszystko było ok, byliśmy zaczepiani, proszeni o pieniądze, ale nie czuliśmy się zagrożeni, ale wtedy wszystko się zmieniło. Dopiero dotarcie na lotnisko obniżyło poziom adrenaliny :)Dzięki Twojej relacji wiem, że jednak musimy tam wrócić!
ruda-laur 29 sierpnia 2019 05:08 Odpowiedz
relacja jak zawsze świetna! uwielbiam czytać ten "planowany spontan" :D czekam na więcej! ?
sudoku 4 września 2019 20:05 Odpowiedz
Zaj...a relacja i obłędne zdjęcia!Mam też w planach Kenię, a właściwie to już nie w planach, bo bilety kupione. Tylko te plany się trochę komplikują i nie wiem, co z tego wyjdzie. Ale ta relacja tylko zachęca, żeby się nie poddawać i walczyć o to, aby plany skomplikowały się odpowiednio.
jerzy5 11 września 2019 01:06 Odpowiedz
Fantastyczna relacja, marzenie mojego życia, oby się spełniło
lousylucky 7 października 2019 13:03 Odpowiedz
Czytam chyba od godziny i pochłonąłem tą relacje na jednym wdechu, super się czyta! I świetne zdjęcia.
bozenak 11 października 2019 20:27 Odpowiedz
Jak zwykle świetna relacja, szkoda , że już koniec. 8-)
tit 11 października 2019 22:37 Odpowiedz
Kolejny raz nie zawiodlas :)
tarman 11 października 2019 22:45 Odpowiedz
Jeszcze przed północą to mogę... Cisza wyborcza tuż, tuż.... [emoji6]To piwo TUSKER takie wymowne... [emoji38][emoji38][emoji38]
2catstrooper 12 października 2019 04:24 Odpowiedz
Relacja boska!Oczywiscie zaglosowalam!!!
calaira 14 października 2019 14:47 Odpowiedz
Niesamowita podróż, a podsumowanie kosztów aż niewiarygodne. Taka przygoda za taką cenę? Rewelacja! :D Gratuluję zasłużonej nominacji na relację miesiąca :)
jemjam 14 października 2019 15:58 Odpowiedz
Relacja rewelacja, swietnie sie czyta. A jak robiliscie końcową mapkę.Wysłane z mojego SM-A520F przy użyciu Tapatalka
pestycyda 15 października 2019 18:41 Odpowiedz
@Calaira, dziękuję i gratulacje dla Ciebie - czytałam o przygodach bułek, dostając ataków śmiechu :) @jemjam, dzięki :) mapka robiona w Corelu, ale nie pytaj mnie o szczegóły - Marcin zrobił :)
e-prezes 19 października 2019 22:31 Odpowiedz
Początek był pełen emocji, ale nieco siadły przy końcu mimo ciekawej relacji. Zdjęcia fajne.
south 21 października 2019 11:53 Odpowiedz
Faktycznie, początek zapowiadał jakieś mroczne epizody? A tu żadnej krwi nie było? Pestycyda jesteś najlepszą pisarką na tym forum, trzymaj tak dalej. Myślę że inspirujesz wielu z nas do podróżowania, także w miejsca mniej oczywiste. Czekamy na więcej ?
b79 21 października 2019 20:35 Odpowiedz
Też miałem przyjemność odwiedzić dokładnie te same parki, do tego poruszałem się wzdłuż wybrzeża od Mombasy do wyspy Lamu. W kilku miejscach na świecie byłem, ale to właśnie w Kenii czułem się najmniej komfortowo. I dotyczy to głównie Nairobi i Mombasy. Na prowincji lepiej, ale trzeba radzić sobie z zaczepianiem (a oni bywają duzi) i bardzo zaawansowanymi technikami naciągania.
pestycyda 22 października 2019 21:02 Odpowiedz
@e-prezes, @south - dziękuję za miłe słowa, w większości przesadzone :) Ale zastanowiłam się nad jednym - faktycznie, relacja odzwierciedla moje prawdziwe emocje podczas podróży. Początek pełen strachu i myśli "co myśmy najlepszego zrobili?". Natomiast im dłużej przebywaliśmy w Kenii, tym mniej się przejmowaliśmy, a przynajmniej mniej myśleliśmy o "złych rzeczach, przed którymi ostrzegają i które mogą nas napotkać" - coś w tym stylu. Kenia jest przepięknym, bardzo zróżnicowanym krajem, jednak nie jest to "łatwy" kraj (w przypadku samodzielnych podróży. Gdy zwiedzamy wyłącznie z agencją, z pewnością jest jednym z łatwiejszych :) @b79, z tym brakiem komfortu, masz rację. I nie chodzi mi właściwie o brak poczucia bezpieczeństwa czy niewygodę. Bardziej o fakt jakiejś niechęci (?), czegoś w rodzaju delikatnego rasizmu (?). W Etiopii podróżowało i czuło się zupełnie inaczej. Np. tam miejscowi chętnie siadali przy nas w autobusach i próbowali nawiązać kontakt, w Kenii - czasami się odsuwali. Po prostu jakoś inaczej - bardziej się to czuje, niż można nazwać. Nie zmienia to faktu, że z chęcią bym tam wróciła - ze względu na przepiękne miejsca, ale i po to, żeby lepiej ten kraj zrozumieć.Pozdrawiam :)
bozenak 23 października 2019 19:10 Odpowiedz
Gratuluję wygranej :D :D
bubu69 1 listopada 2019 21:59 Odpowiedz
@pestycyda świetna relacja :)!! Napisana przystępnie (jak zawsze - dlatego tak chętnie się czyta... pochłania :P), bardzo pozytywnie (skądś to znam :D), na wesoło, ale i momentami groźnie! Co Wy tam mieliście za przygody! Podziwiam Waszą odwagę w niektórych momentach, choć pewnie zachowałabym się czasem podobnie (założę się o takie zdjęcie z krokodylem :P), ale było czasem niebezpiecznie :/. Cóż, wyjazd bez przygód, to wyjazd stracony :P. Ogółem wyprawa czaderska, mnóstwo śmiechu przy czytaniu - dzięki za podzielenie się tą przygodą :). Czekamy na następne!
malyjohnn 26 grudnia 2019 05:08 Odpowiedz
Rzeczywiście aż się nie chce wierzyć, że za taką cenę można zobaczyć tak wiele. Mega przyjemnie oglądało mi się tą relację i mam nadzieje, że też uda mi się odwiedzić Afrykę w najbliższym czasie.