Z Dettifoss mamy ponad 200 km do kolejnej atrakcji, i to najważniejszej tego dnia. Godzina jest w miarę wczesna, więc damy radę. Droga, w sporej części szutrowa, wiedzie przez przepiękne rejony. Właśnie tak sobie Islandię wyobrażaliśmy. Niestety, pogoda też islandzka. Chwilami nawet się przejaśnia i wygląda błękitne niebo, ale głównie mamy chmury i to na bardzo niskim pułapie. Myślę, że około 100 metrów. Przełącz, przez którą przejeżdżamy w końcowym odcinku ma ponad 400 metrów, więc zapowiada się ciekawie.
:)
Przejazd przez te góry faktycznie był "ciekawy". Przy pięknej pogodzie byłby zapewne zapamiętany jako "wspaniały i z pięknymi widokami". Niestety, jadąc w chmurach, widok mieliśmy tylko na najbliższe kilkadziesiąt metrów drogi przed nami i kilkadziesiąt metrów przepaści obok drogi. Do tego mżawka przechodząca chwilami w ulewę, śnieg na poboczu i śliskie błoto na drodze.
:) Wrażenia były być może nawet większe, niż byłyby z podziwiania widoków.
A po co my się tam pchamy? Dla maskonurów! Angielska nazwa: Atlantic puffin, łacińska: Fratercula arctica (braciszek arktyczny).
Skrzyżowanie kaczki, pingwina i tukana. Przezabawnie wygląda w locie (zwłaszcza z rybą w dziobie), choć podobno tym śmiesznym lotem potrafi pokonywać ogromne odległości. Świetnie nurkuje - do kilkudziesięciu metrów. Mieszka w norach, które sam sobie najczęściej wykopuje. Do 2 metrów głębokości! I ma sympatyczną mordę. Znaczy się dziób.
Jak go nie kochać?
Być może pamiętacie, że maskonury były jednym z najgłówniejszych punktów programu naszej wycieczki. Zrobiłem dość dokładny research i wyszło mi, że miejsc, w których można oglądać maskonury na Islandii jest całkiem sporo, ale do większości z nich trzeba dopłynąć łodzią, bo są to albo wyspy, albo klify niedostępne od strony lądu. Takie miejsca, z racji kosztów, od razu skreśliłem. Z tych, które zostały, Höfn Borgarfirði Eystri miało zdecydowanie najlepsze opinie. Teraz mogę potwierdzić - całkiem zasłużenie. Nie bardzo potrafię sobie wyobrazić lepsze miejsce do podglądania tych ptaków. Nie dość, że są na wyciągnięcie ręki, to jeszcze są przyzwyczajone do widoku ludzi z aparatami. W dodatku zbudowana jest cała infrastruktura dla podglądaczy. Są pomosty, po których można chodzić i domek dla fotografów (za symboliczną opłatą, samoobsługowy - przygotujcie drobne). Można je tu oglądać w okresie lęgowym - od połowy kwietnia do połowy sierpnia. Podobno na tej malutkiej wysepce gniazduje ok. 10 tysięcy par, ale jakoś nie chce mi się w to wierzyć. Jest ich dużo, ale chyba nie aż tyle.
Z ciekawostek o maskonurach warto wspomnieć o ich dość spartańskim podejściu do wychowywania młodych. Dopóki młode są młode, to oboje rodziców przynosi im żarcie do norki. Kiedy rodzice uznają, że młode są już wystarczająco duże, żeby sobie radzić samemu, to po prostu przestają przylatywać. Taki maskonurzy nastolatek siedzi jeszcze kilka dni w norze w nadziei, że ktoś się nim zajdzie, po czym, nie mając wyboru, rzuca się sam na głęboką wodę. I to dosłownie.
Brutalne, ale widocznie działa, skoro gatunek nie wyginął.
Świetne miejsce, niestety znowu pogoda nam pokrzyżowała szyki. To, że nie było słońca do zdjęć, to jeszcze nie było takie najgorsze. Gorsze było to, że po kilkunastu minutach zaczęło padać i padało coraz bardziej. Życie. Ale maskonury zaliczone.
Przygotowując się do wyjazdu widziałem m. in. film z Gordonem Ramseyem, na którym to filmie łapał on (wraz z jakimś tubylcem) maskonury w coś podobnego do siatki na motyle (tylko większego), a następnie przyrządzał z nich jakąś potrawę. Niby kurczaczki też są sympatyczne i regularnie je jem, ale jakoś sobie nie wyobrażam jedzenia tych ptaków... Jak przed chwilą sprawdziłem, Islandia jest obecnie jedynym miejscem na świecie, gdzie wolno polować na maskonury. Sezon trwa od 1 września do 25 kwietnia, ale jak pisze organizator tych "wycieczek" jedyny okres, gdy warto to robić to 10-25 kwietnia. Łódka zabiera 2 myśliwych i przeciętnie w ciągu dnia są oni w stanie zastrzelić 50-100 ptaków. Kilkudniowa "wycieczka" all inclusive (broń, amunicja, noclegi, jedzenie, transport na miejscu) to koszt 3.900 euro. Ja to jednak nie rozumiem myśliwych. Edit: Tak sobie teraz pomyślałem, że w kontekście powyższego tytuł niniejszego fragmentu relacji może być troszkę mylący...
Trochę żałowaliśmy, że nie mieliśmy noclegu gdzieś w tej okolicy, ale niestety ceny były nieakceptowalne.
A na ostatnim zdjęciu z okolicy to oczywiście nie maskonur tylko... no w sumie nie wiem co. Ale ewidentnie też pozował. Tak sobie dołożyliśmy do tego historię, że bezgłośnie wołał do przejeżdżających (nielicznych) turystów: - Ej, zaczekajcie... Ja też chcę być sławny... Wszyscy tylko te maskonury i maskonury, a ja też chcę być w internetach.... No to niech ma!
Na nockę jechaliśmy do Neskaupstaður, do pensjonatu Við lækinn (co po ludzku oznacza "Nad potokiem"). Potok faktycznie był, tuż za oknem, mimo, że pensjonat w samym centrum miasta
Zarówno cała droga z Höfn Borgarfirði Eystri do Neskaupstaður, jak i okolice samego miasteczka bardzo ładne. Warto zjechać te kilka kilometrów (no, może trzydzieści kilka
:lol: ), żeby tu zanocować. Tym bardziej, że pensjonat bardzo fajny, a cena, jak na tę okolicę, znośna (ok. 567 pln).
Idziemy wcześnie spać, bo jutro kolejny długi dzień.
Strumyk cicho szemrał za oknem, a ja przed snem mogłem jeszcze podziwiać zorzę polarną, bez wstawania z łóżka.
:)
Tu jest Islandia!
Dzień czwarty. 232 kilometry i absolutnie żadnego miejsca z etykietką "Atrakcja turystyczna! Musisz to zobaczyć!!!" Żadnych wulkanów, wodospadów, lodowców, gorących źródeł, miast....
Czy się nudziliśmy?
Nic a nic!
Od rana wszystko zapowiadało, że będzie to wspaniały dzień. Śniadanie, jak wszystkie na Islandii, było świetne a za oknem, na niebie było więcej niebieskiego, niż chmur. Po wczorajszym, długim dniu, dzisiaj miało być na dużym luzie i bez planu. To znaczy plan był, ale jego jedyny punkt zakładał, żeby przed wieczorem dojechać do kolejnego noclegu.
Jak się okazało, przez cały dzień jechaliśmy przez cudowne miejsca. Dokładnie tak sobie wyobrażałem Islandię, zanim tu przyjechaliśmy. Góry, morze, surowa, północna przyroda i niewiele śladów cywilizacji. Dzisiaj to będzie taka bardziej fotorelacja. Popatrzcie...
Na początku dnia miałem tankowanie. Nie pierwsze i nie ostatnie, ale jest okazja opisać procedurę tankowania na Islandii - może się komuś przyda. Za każdym razem tankowałem samoobsługowo. Wygląda to w sumie tak samo, jak na polskich stacjach samoobsługowych. Udostępniasz kartę, podajesz PIN, wskazujesz swoje stanowisko, rodzaj paliwa i określasz ile maksymalnie może Ci z karty pobrać. Ja za każdym razem, dla wygody, wybierałem "Full tank". Powodowało to zablokowanie na karcie jakiejś większej kwoty, ale po kilku dniach zmieniała się ona w tą właściwą. Muszę tu też napisać, że w tym przypadku Revolut się nie sprawdził. Dwie próby skończyły się odrzuceniem transakcji (przez Revolut) jako podejrzanej. Świetnie natomiast spisywała się Curve.
:D I jeszcze jedna ciekawostka - przez cały wyjazd nie miałem w ręku islandzkiej gotówki. Cały wyjazd był bezgotówkowy.
:) Początkowo miałem zamiar wypłacić trochę koron z bankomatu, ale pierwszy nocleg spowodował, że zmieniłem plan. Jeżeli na typowej kwaterze domowej, nasza gospodyni, pani zdecydowanie w starszym wieku, wyjęła z szuflady terminal i przyjęła płatność Dinersem, to oznacza, że wszędzie się da zapłacić kartą. Jak się okazało, nawet w samoobsługowej toalecie przy parkingu, przy którejś z atrakcji na wejściu były kołowrotki z terminalami kart płatniczych.
:) Lepsza była chyba tylko Sedona, gdzie w kościele obok puszki na datki był terminal. Trzeba jednak uważać - trzem sympatycznym turystkom z Chińskiej Republiki Ludowej kołowrotek w toalecie nie chciał przyjąć płatności kartą i sytuacja wydawała się być dość... podbramkowa...
:lol: Uratowałem je, informując, że jest druga, bardziej tradycyjna, toaleta w restauracji obok.
Kolejna obserwacja dnia - wiele gór posiadało bardzo wysokie stożki piargowe. Mimo tego, że na dole było dość trawy i innej zieleniny, to miejscowe owce wdrapywały się, czasami naprawdę wysoko, na te kupy kamieni. Nie wiem, czy było tam coś bardziej smacznego czy pożywnego niż na dole, czy tylko była to, często spotykana i wśród ludzi, chęć zajęcia wyższego stanowiska. A zwłaszcza wyższego i lepszego, niż sąsiad.
:lol: To, że właziły, to ciekawostka, ale większą ciekawostką musiało być jak schodziły. Nie było nam dane zobaczyć, ale w wielu miejscach widzieliśmy ślady, jakby coś, wielkości owcy, zjechało z góry na sam dół po kamieniach.
Odkryciem dnia była natomiast ta plaża. Hvalnes Nature Reserve Beach. Długa na jakieś 10 kilometrów, szeroka na kilkaset metrów i cała z kamieni. Rozgrzane słońcem kamienie były świetne do chodzenia, siedzenia czy leżenia na nich. Już dla samego odgłosu chodzenia po nich warto się tam zatrzymać. Jedynym minusem tego miejsca był, zupełnie niewidoczny na zdjęciach, niesamowicie silny wiatr. Normalnie aparat z ręki wyrywał.
:D
Kolejnym bonusem do pięknej martwej natury dookoła, była żywa natura w postaci setek łabędzi. W życiu na raz tylu łabędzi nie widziałem.
Może powinniśmy się zatrzymać, ale był strach, że zadziobią.
:lol:
Czy ta góra powyżej nie przypomina wam jakiejś tajskiej świątyni?
My tu gadu, gadu, a nadeszła pora obiadu. Musli z mlekiem w takich okolicznościach natury smakuje wyśmienicie. Zresztą chleb z Polski z konserwą turystyczną także nieźle. Ale z mieszaniem tych obu "potraw" trzeba uważać, o czym przypomina stojący obok znak.
:lol:
"...Był styczeń 2018, daliśmy sobie czas na realizację vouchera do końca 2020. Ponieważ w grę wchodziły tylko terminy wakacyjne, to nie było prosto, ale udało się. W 2019 we wrześniu zakupiłem bilety na sierpień 2020..." to kiedy byliście na tej Islandii? Po za tym relacja ciekawa, czekam na dalszą część relacji. Wybieram się na Islandię w przyszłym roku - 2020:)
anapinio"...Był styczeń 2018, daliśmy sobie czas na realizację vouchera do końca 2020. Ponieważ w grę wchodziły tylko terminy wakacyjne, to nie było prosto, ale udało się. W 2019 we wrześniu zakupiłem bilety na sierpień 2020..." to kiedy byliście na tej Islandii? Po za tym relacja ciekawa, czekam na dalszą część relacji. Wybieram się na Islandię w przyszłym roku - 2020:)
Jedyny, który przeczytał uważnie. Ewentualnie jedyny, któremu chciało się skomentować.
Oczywiście namieszałem. Bilety kupione we wrześniu 2018 na sierpień 2019.
anapinio"...Był styczeń 2018, daliśmy sobie czas na realizację vouchera do końca 2020. Ponieważ w grę wchodziły tylko terminy wakacyjne, to nie było prosto, ale udało się. W 2019 we wrześniu zakupiłem bilety na sierpień 2020..." to kiedy byliście na tej Islandii? Po za tym relacja ciekawa, czekam na dalszą część relacji. Wybieram się na Islandię w przyszłym roku - 2020:)
Jedyny, który przeczytał uważnie. Ewentualnie jedyny, któremu chciało się skomentować.
Oczywiście namieszałem. Bilety kupione we wrześniu 2018 na sierpień 2019.
Bardzo fajna relacja
:), wszystko opisane przystępnie i na wesoło, mnóstwo przydatnych informacji, a do tego piękne zdjęcia
:)! Och jakbym chciała zobaczyć te wodospady, bezkresne łąki i czarne plaże, a do tego lodowiec! Nie wspomnę już o maskonurach, które również znalazłyby się na mojej top liście
:)! Nocleg w domkach ekstra, wyglądało że był z nich świetny widok, bajka
:)! Dobre podsumowanie na koniec, jejka, jaka ta Islandia droga
:shock:
:roll: ! Gratuluję nominacji do relacji miesiąca i czekam na relację z Kirgistanu
:)
Bardzo fajna i praktyczna relacja. Szkoda, że ją dziś odkryłem, gdy za 30h moj pobyt na Islandii dobiegnie końca
;) Jednak czasem lubię jakieś niespodzianki, a jak się wszystko wcześniej przeczyta, to o niespodzianki trudniej. Jednak widzę, że nic mnie nie ominęło.Ogólna przestroga dla wybierających się na Islandię. NIE tankować na stacjach OK, nawet, gdy się nie ma paliwa!Wczoraj tankowałem na dwa razy i za pierwszym razem wyciściło mi całe konto ISK 15000, a za drugim podejściem całe w euro, blisko 60. Początkowo myslalem, że fraud, jednak osoby z innej stacji przekonywały, że tak się zdarza i za kilka dni kasę prawidłowo rozliczy. Ogólnie zablokowało prawie 10 razy więcej, a ja dodatkowo kartę.Dziś nie mając wyboru zatankowałem ponownie w innym miejscu na OK i zapłaciłem inną kartą, gdzie nie miałem limitu i zablokowało ponad 200€, równo dziesięciokrotność. Osoby, które nie mają dużego zapasu na kartach mogą mieć trochę zepsuty wyjazd przez te praktyki.
Z Dettifoss mamy ponad 200 km do kolejnej atrakcji, i to najważniejszej tego dnia. Godzina jest w miarę wczesna, więc damy radę. Droga, w sporej części szutrowa, wiedzie przez przepiękne rejony. Właśnie tak sobie Islandię wyobrażaliśmy. Niestety, pogoda też islandzka. Chwilami nawet się przejaśnia i wygląda błękitne niebo, ale głównie mamy chmury i to na bardzo niskim pułapie. Myślę, że około 100 metrów. Przełącz, przez którą przejeżdżamy w końcowym odcinku ma ponad 400 metrów, więc zapowiada się ciekawie. :)
Przejazd przez te góry faktycznie był "ciekawy". Przy pięknej pogodzie byłby zapewne zapamiętany jako "wspaniały i z pięknymi widokami". Niestety, jadąc w chmurach, widok mieliśmy tylko na najbliższe kilkadziesiąt metrów drogi przed nami i kilkadziesiąt metrów przepaści obok drogi. Do tego mżawka przechodząca chwilami w ulewę, śnieg na poboczu i śliskie błoto na drodze. :) Wrażenia były być może nawet większe, niż byłyby z podziwiania widoków.
A po co my się tam pchamy?
Dla maskonurów!
Angielska nazwa: Atlantic puffin, łacińska: Fratercula arctica (braciszek arktyczny).
Skrzyżowanie kaczki, pingwina i tukana. Przezabawnie wygląda w locie (zwłaszcza z rybą w dziobie), choć podobno tym śmiesznym lotem potrafi pokonywać ogromne odległości. Świetnie nurkuje - do kilkudziesięciu metrów. Mieszka w norach, które sam sobie najczęściej wykopuje. Do 2 metrów głębokości! I ma sympatyczną mordę. Znaczy się dziób.
Jak go nie kochać?
Być może pamiętacie, że maskonury były jednym z najgłówniejszych punktów programu naszej wycieczki. Zrobiłem dość dokładny research i wyszło mi, że miejsc, w których można oglądać maskonury na Islandii jest całkiem sporo, ale do większości z nich trzeba dopłynąć łodzią, bo są to albo wyspy, albo klify niedostępne od strony lądu. Takie miejsca, z racji kosztów, od razu skreśliłem. Z tych, które zostały, Höfn Borgarfirði Eystri miało zdecydowanie najlepsze opinie. Teraz mogę potwierdzić - całkiem zasłużenie.
Nie bardzo potrafię sobie wyobrazić lepsze miejsce do podglądania tych ptaków. Nie dość, że są na wyciągnięcie ręki, to jeszcze są przyzwyczajone do widoku ludzi z aparatami. W dodatku zbudowana jest cała infrastruktura dla podglądaczy. Są pomosty, po których można chodzić i domek dla fotografów (za symboliczną opłatą, samoobsługowy - przygotujcie drobne).
Można je tu oglądać w okresie lęgowym - od połowy kwietnia do połowy sierpnia. Podobno na tej malutkiej wysepce gniazduje ok. 10 tysięcy par, ale jakoś nie chce mi się w to wierzyć. Jest ich dużo, ale chyba nie aż tyle.
Z ciekawostek o maskonurach warto wspomnieć o ich dość spartańskim podejściu do wychowywania młodych. Dopóki młode są młode, to oboje rodziców przynosi im żarcie do norki. Kiedy rodzice uznają, że młode są już wystarczająco duże, żeby sobie radzić samemu, to po prostu przestają przylatywać. Taki maskonurzy nastolatek siedzi jeszcze kilka dni w norze w nadziei, że ktoś się nim zajdzie, po czym, nie mając wyboru, rzuca się sam na głęboką wodę. I to dosłownie.
Brutalne, ale widocznie działa, skoro gatunek nie wyginął.
Świetne miejsce, niestety znowu pogoda nam pokrzyżowała szyki. To, że nie było słońca do zdjęć, to jeszcze nie było takie najgorsze. Gorsze było to, że po kilkunastu minutach zaczęło padać i padało coraz bardziej. Życie. Ale maskonury zaliczone.
Przygotowując się do wyjazdu widziałem m. in. film z Gordonem Ramseyem, na którym to filmie łapał on (wraz z jakimś tubylcem) maskonury w coś podobnego do siatki na motyle (tylko większego), a następnie przyrządzał z nich jakąś potrawę. Niby kurczaczki też są sympatyczne i regularnie je jem, ale jakoś sobie nie wyobrażam jedzenia tych ptaków...
Jak przed chwilą sprawdziłem, Islandia jest obecnie jedynym miejscem na świecie, gdzie wolno polować na maskonury. Sezon trwa od 1 września do 25 kwietnia, ale jak pisze organizator tych "wycieczek" jedyny okres, gdy warto to robić to 10-25 kwietnia. Łódka zabiera 2 myśliwych i przeciętnie w ciągu dnia są oni w stanie zastrzelić 50-100 ptaków. Kilkudniowa "wycieczka" all inclusive (broń, amunicja, noclegi, jedzenie, transport na miejscu) to koszt 3.900 euro. Ja to jednak nie rozumiem myśliwych.
Edit: Tak sobie teraz pomyślałem, że w kontekście powyższego tytuł niniejszego fragmentu relacji może być troszkę mylący...
Trochę żałowaliśmy, że nie mieliśmy noclegu gdzieś w tej okolicy, ale niestety ceny były nieakceptowalne.
A na ostatnim zdjęciu z okolicy to oczywiście nie maskonur tylko... no w sumie nie wiem co. Ale ewidentnie też pozował. Tak sobie dołożyliśmy do tego historię, że bezgłośnie wołał do przejeżdżających (nielicznych) turystów:
- Ej, zaczekajcie... Ja też chcę być sławny... Wszyscy tylko te maskonury i maskonury, a ja też chcę być w internetach....
No to niech ma!
Na nockę jechaliśmy do Neskaupstaður, do pensjonatu Við lækinn (co po ludzku oznacza "Nad potokiem"). Potok faktycznie był, tuż za oknem, mimo, że pensjonat w samym centrum miasta
Zarówno cała droga z Höfn Borgarfirði Eystri do Neskaupstaður, jak i okolice samego miasteczka bardzo ładne. Warto zjechać te kilka kilometrów (no, może trzydzieści kilka :lol: ), żeby tu zanocować. Tym bardziej, że pensjonat bardzo fajny, a cena, jak na tę okolicę, znośna (ok. 567 pln).
Idziemy wcześnie spać, bo jutro kolejny długi dzień.
Strumyk cicho szemrał za oknem, a ja przed snem mogłem jeszcze podziwiać zorzę polarną, bez wstawania z łóżka. :)
Tu jest Islandia!
Dzień czwarty. 232 kilometry i absolutnie żadnego miejsca z etykietką "Atrakcja turystyczna! Musisz to zobaczyć!!!" Żadnych wulkanów, wodospadów, lodowców, gorących źródeł, miast....
Czy się nudziliśmy?
Nic a nic!
Od rana wszystko zapowiadało, że będzie to wspaniały dzień. Śniadanie, jak wszystkie na Islandii, było świetne a za oknem, na niebie było więcej niebieskiego, niż chmur. Po wczorajszym, długim dniu, dzisiaj miało być na dużym luzie i bez planu. To znaczy plan był, ale jego jedyny punkt zakładał, żeby przed wieczorem dojechać do kolejnego noclegu.
Jak się okazało, przez cały dzień jechaliśmy przez cudowne miejsca. Dokładnie tak sobie wyobrażałem Islandię, zanim tu przyjechaliśmy. Góry, morze, surowa, północna przyroda i niewiele śladów cywilizacji.
Dzisiaj to będzie taka bardziej fotorelacja. Popatrzcie...
Na początku dnia miałem tankowanie. Nie pierwsze i nie ostatnie, ale jest okazja opisać procedurę tankowania na Islandii - może się komuś przyda.
Za każdym razem tankowałem samoobsługowo. Wygląda to w sumie tak samo, jak na polskich stacjach samoobsługowych. Udostępniasz kartę, podajesz PIN, wskazujesz swoje stanowisko, rodzaj paliwa i określasz ile maksymalnie może Ci z karty pobrać. Ja za każdym razem, dla wygody, wybierałem "Full tank". Powodowało to zablokowanie na karcie jakiejś większej kwoty, ale po kilku dniach zmieniała się ona w tą właściwą.
Muszę tu też napisać, że w tym przypadku Revolut się nie sprawdził. Dwie próby skończyły się odrzuceniem transakcji (przez Revolut) jako podejrzanej. Świetnie natomiast spisywała się Curve. :D
I jeszcze jedna ciekawostka - przez cały wyjazd nie miałem w ręku islandzkiej gotówki. Cały wyjazd był bezgotówkowy. :) Początkowo miałem zamiar wypłacić trochę koron z bankomatu, ale pierwszy nocleg spowodował, że zmieniłem plan. Jeżeli na typowej kwaterze domowej, nasza gospodyni, pani zdecydowanie w starszym wieku, wyjęła z szuflady terminal i przyjęła płatność Dinersem, to oznacza, że wszędzie się da zapłacić kartą. Jak się okazało, nawet w samoobsługowej toalecie przy parkingu, przy którejś z atrakcji na wejściu były kołowrotki z terminalami kart płatniczych. :) Lepsza była chyba tylko Sedona, gdzie w kościele obok puszki na datki był terminal.
Trzeba jednak uważać - trzem sympatycznym turystkom z Chińskiej Republiki Ludowej kołowrotek w toalecie nie chciał przyjąć płatności kartą i sytuacja wydawała się być dość... podbramkowa... :lol: Uratowałem je, informując, że jest druga, bardziej tradycyjna, toaleta w restauracji obok.
Kolejna obserwacja dnia - wiele gór posiadało bardzo wysokie stożki piargowe. Mimo tego, że na dole było dość trawy i innej zieleniny, to miejscowe owce wdrapywały się, czasami naprawdę wysoko, na te kupy kamieni. Nie wiem, czy było tam coś bardziej smacznego czy pożywnego niż na dole, czy tylko była to, często spotykana i wśród ludzi, chęć zajęcia wyższego stanowiska. A zwłaszcza wyższego i lepszego, niż sąsiad. :lol:
To, że właziły, to ciekawostka, ale większą ciekawostką musiało być jak schodziły. Nie było nam dane zobaczyć, ale w wielu miejscach widzieliśmy ślady, jakby coś, wielkości owcy, zjechało z góry na sam dół po kamieniach.
Odkryciem dnia była natomiast ta plaża. Hvalnes Nature Reserve Beach. Długa na jakieś 10 kilometrów, szeroka na kilkaset metrów i cała z kamieni. Rozgrzane słońcem kamienie były świetne do chodzenia, siedzenia czy leżenia na nich. Już dla samego odgłosu chodzenia po nich warto się tam zatrzymać. Jedynym minusem tego miejsca był, zupełnie niewidoczny na zdjęciach, niesamowicie silny wiatr. Normalnie aparat z ręki wyrywał. :D
Kolejnym bonusem do pięknej martwej natury dookoła, była żywa natura w postaci setek łabędzi. W życiu na raz tylu łabędzi nie widziałem.
Może powinniśmy się zatrzymać, ale był strach, że zadziobią. :lol:
Czy ta góra powyżej nie przypomina wam jakiejś tajskiej świątyni?
My tu gadu, gadu, a nadeszła pora obiadu. Musli z mlekiem w takich okolicznościach natury smakuje wyśmienicie. Zresztą chleb z Polski z konserwą turystyczną także nieźle.
Ale z mieszaniem tych obu "potraw" trzeba uważać, o czym przypomina stojący obok znak. :lol: