Iguany mają teraz okres godowy i kopią takie nory i składają jaja.
W końcu zauważam parę głuptaków! Wyglądają fantastycznie!
A chodzą bardzo śmiesznie, bo kręcą całym ciałem raz w jedną raz w drugą
:-)
Potem idziemy do zatoczki, gdzie można spotkać rekiny!
Kolejny etap wycieczki to snorkeling, ale jakoś z młodym nie mogliśmy się wygrzebać na czas. Innym w płyciznach udało się zobaczyć żółwie.
Ostatni etap to Las Grietas, ale tam już byliśmy, więc zostaliśmy przy nabrzeżu i oglądaliśmy foczki.
Po południu zabrałem syna do Bellavista, gdzie poszliśmy do tunelu lawy. Wchodzi się jak do jaskini i idzie w dość równo uformowanym tunelu przez około kilometr. Ciekawe doświadczenie.
Wieczorem robię rozeznanie na wycieczkę następnego dnia. Była okazja na Izabelę za 110$ lub North Seymour za 200$. Biorę w końcu Izabelę i decydujemy z żoną, że ona zostanie z synem na Santa Cruz.Dzień 5 - wstaję o 6 rano i przed 7 jestem już w terminalu portowym. Trochę jest zamieszania ze znalezieniem właściwej łódki, ale w końcu ktoś krzyczy moje nazwisko i płynę. Na łódkę wchodzi z 40-45 osób i płyniemy 2h na Isabel. Nie było zbyt przyjemnie, ale do wytrzymania. Na nabrzeżu płacę 10$ za wstęp, czekają z moim nazwiskiem na kartce i mam czekać aż wszystkie łódki dopłyną, bo uczestnicy naszego touru są porozrzucani. Dla zabicia czasu mogę pochodzić dookoła portu. Atrakcje są na dzień dobry, bo wszystkie ławki są zajęte
;-)
Oglądam foczki także pływające na płyciznach:
Zabierają nas najpierw do sanktuarium żółwi, gdzie przewodnik opowiada dużo ciekawych rzeczy.
Wolę żółwie w naturalnym środowisku, ale generalnie do tej pory jakoś miałem pecha z ich zobaczeniem. Najbliższy kontakt to chyba martwy żółw odwrócony do góry nogami na plaży w Omanie. Wolę jednak oglądać żywe w takich centrach.
Potem idziemy pieszo po drewnianej ścieżce w stronę lagun. Przewodnik opowiada sporo o różnych roślinach, które dla mnie dla laika wyglądają podobnie
;-). Widzimy jednak w końcu flamingi!!!
A flamingi są różowe od jedzenia krewetek. Wiedział ktoś?
Ostatni punkt to Las Tintoreras. To takie wulkaniczne kamienie rzucone zaraz za brzegiem.
Jest tu płytko, więc są wspaniałe warunki do snorkelingu oraz do oglądania wszelkiego rodzaju zwierzaków. One zawsze wolą trochę odosobnienia od ludzi.
Najpierw z łodzi oglądamy stado głuptaków, które poluje na ryby. Ponoć tylko w 1/10 prób skoku w wodę udaje się złowić rybę. Pelikany miały trochę lepszy odsetek.
U latających głuptaków w ogóle nie widać niebieskich stóp.
Ale jakbyście nie wiedzieli to niebieskie stopy biorą się od jedzenia sardynek. Za bardzo w to nie wierzę
;-).
Na nabrzeżu widzieliśmy także kilka pingwinów! Tutejsze pingwiny to najmniejszy gatunek na świecie, i kolejny, który zobaczyłem po Antarktydzie. Do kolekcji jeszcze muszę zobaczyć królewskie.
Snorkeling odpuszczam. Ponoć widzieli tylko jednego żółwia i płaszczkę. Ja potem widziałem też na spacerze po szlaku żółwia (ale tylko skorupę) i przez chwilę płaszczkę, ale nie dało się zrobić zdjęcia. Za to dało się zrobić iguanom.
Wracamy na Santa Cruz. Powrót na speed boacie jest już ciężki. Siedzę sobie tyłem do kierunku płynięcia i oglądam oddalające się wyspy. Nagle zaraz za silnikiem wyskakuje delfin! A potem jeszcze kilka. Oczywiście wszystko działo się zbyt szybko by wyciągnąć aparat... Wieczorem idziemy z żoną i dzieckiem jeszcze na spacer po molo w Santa Cruz. A przed nami spektakl! Stado Golden Rays!
Miałem tylko telefon do robienia zdjęć. Oglądaliśmy też foczkę. A potem nagle wyskoczył Eagle Ray! Kręcił się wokół osi, ale zdjęcie w nocy żadne mi nie wyszło... Co za wspaniały koniec Galapagos. Jutro rano odlatujemy. Mam mały niedosyt, że nie zobaczyłem fregat, ale cóż..., nie można mieć wszystkiego.Ja wcześniej widziałem całe stado w Nakuru
:-)Z Puerto Ayora bierzemy taksówkę za 25$ do portu. Trochę drożej niż autobus, ale nie chciało nam się iść do autobusu. Potem łódka, kolejny autobus i opuszczamy Galapagos. W Quito jemy obiad na lotnisku i bierzemy taksówkę do naszego hoteliku niedaleko lotniska. Mają tam podgrzewany basen, więc mamy chillout przez resztę dnia
:). Nad basenem widać lądujące samoloty, więc mamy dodatkową atrakcję. Wieczorkiem wyskakujemy jeszcze do miejscowej knajpy na pizzę.
O 11 następnego dnia mamy lot do Guayaquil. Nasz samolot leciał dalej na Galapagos, ale tam już byliśmy
;-). W Guayaquil jest dużo cieplej - 28 stopni vs. 18 w Quito, no ale jesteśmy na wybrzeżu.
Wynajmujemy samochód w Alamo. Generalnie z wynajęciem samochodu w Ekwadorze to słyszałem same niedobre rzeczy. Dodatkowo jak szukałem kilka tygodni/miesięcy wcześniej to dzienny limit kilometrów był zaledwie 100. Dodatkowe opłaty jakieś kosmiczne. Na kilka dni przed wyjazdem znalazłem Alamo bez limitu km, cena znośna i pełne ubezpieczenie. Widać, że w miarę nowy punkt mają, więc może dlatego.
Kierujemy się najpierw do centrum handlowego na obiad i kupić poddupnik dla młodego. A potem czekało nas prawie 250 km na północ w stronę Lago de Quilotoa. Jedzie się nawet dobrze, szczególnie pierwsze kilometry. Potem wjeżdżamy w góry, chmury i deszcz. W Zumbagua dopadł nas zmrok i postanowiliśmy zatrzymać się tu na noc. Dostaliśmy pokój za 25$ ze śniadaniem. Warunki takie sobie, ale lepsze niż w pozostałych dwóch hotelach.
Do Quitoloa mieliśmy już tylko kilkanaście kilometrów. Ruszamy z samego rana. Jest piękne słońce i dość rześko.
Zatrzymujemy się na widoki kanionu Toachi:
Niezła dziura... Będzie nam towarzyszyć jeszcze kilometrami.
Lago Quilotoa to jedna z największych atrakcji turystycznych Ekwadoru. Widać to po obecnych tu kramach, sklepach, hostelach i restauracjach. Na szczęście jesteśmy przed 9 i nikogo jeszcze nie ma
:) Wieje mega. Jest co podziwiać.
Mieliśmy ambitny plan przejść dookoła (ok. 3.5-4h), ale wiatr nas trochę pokonał. Przechodzimy z 1/4.
Te plamy na jeziorze to chmury.
Rzut oka na drugą stronę:
Spotykamy na trasie jakieś lokalne kobiety prowadzące osiołki:
Chodzą po szlakach w lokalnych strojach i butach na obcasie!
Wracamy ze szlaku. Kupuję jeszcze maskę do mojej kolekcji i jedziemy dalej do Chucchilan, gdzie mamy nocleg na następne 2 dni.@j_a wyjaśniałem na samym początku. Takie były bilety lotnicze za tę cenę. Ten odcinek był totalnie bez sensu, ale bałem się go opuścić by nie mieć problemów z powrotem.Dojeżdżamy do Chucchilan. To tak naprawdę mała wioska. Już wiem dlaczego wszystkie noclegi tutaj oferowały śniadanie i kolację w cenie, bo praktycznie poza kilkoma hotelami nie można nic kupić do jedzenia. Na lunch jednak znalazła się pani, która smażyła na ulicy frytki i kurczaka.
Cały kolejny dzień jeździliśmy po okolicach kanionu Rio Toachi i robiliśmy kilka krótkich trekkingów. Nasz samochodzik dzielnie też jeździł po bezdrożach.
Kolejny dzień ruszamy do Banos. Jest tam kawał drogi i jeszcze jeździmy serpentynami. Banos to takie Zakopane. Mamy hotelik w centrum miasta. Szkoda, że pogoda średnio dopisywała. Dookoła miasta jest pełno wodospadów.
A to widok z góry na miasto, na chwilę chmury się rozeszły.
Jedziemy w stronę wodospadu Diablo, ale po drodze widzimy kolejne. Jest dużo tego typu wagoników, co widać na zdjęciach. Można też pohuśtać się na wielkich huśtawkach nad przepaścią, itp.
Na wodospadach trochę zmokliśmy
:), myśleliśmy, że da się przejść pod, ale niestety...
Jedziemy do Puno, obejrzeć dwa miejsca. Pierwsze to las deszczowy z orchideami. Przewodnikiem jest właściciel, który wszystko zasadził sam. Zaczynał 40 lat temu.
Potem jedziemy do sierocińca dla zwierząt, gdzie możemy obejrzeć kilka ciekawych gatunków. Po adaptacji, wracają do natury.
Lampa była mocna
;-). Słonce świecące pionowo w dół (widać po cieniach), chmur mało. Ogólnie pogodę mieliśmy bardzo dobrą, mimo ok. 26 stopni, przed słońcem trzeba się bardzo chronić.
Miałem na myśli te konkretne z Isabeli
;) Z moim aparacikiem o jakimś minimalnym zoomie nie mogłem ich przybliżyć zbyt bardzo.A w innych miejscach już widywałem, np. na Bonaire, gdzie mają wielką kolonię
:)
Piękną pogodę trafiłeś na Quilotoa. Mam pytanie, poleciałeś z Quito do Guayaquil żeby pojechać do Quilotoa? Czy powód takiej logistyki wyjaśni się w dalszej części relacji?
@j_a wyjaśniałem na samym początku. Takie były bilety lotnicze za tę cenę. Ten odcinek był totalnie bez sensu, ale bałem się go opuścić by nie mieć problemów z powrotem.
Wylecieliśmy 6 lutego rano, a wróciliśmy 20 lutego w południe. Podróż tam była długa, bo 5 samolotami i z wielogodzinnymi przerwami w Porto i Quito. Wyszło ze 40h.Powrót szybki - 11h do MAD, 2 na przesiadkę i 4.5 do WAW.Tak jak pisałem ten wewnętrzny lot UIO-GYE bardzo nam utrudnił planowanie. No ale to dzięki temu lotowi cena całego lotu była tak dumpingowa. Coś za coś
:)
Na Baltra jest lotnisko i w sumie nic poza tym. Po pierwsze to nie ma jakiegokolwiek powodu, żeby tam nocować, po drugie chyba nie ma tam też hoteli. Autobusem z lotniska wszyscy jak leci jadą do przeprawy promowej, potem z 10 min się płynie na Santa Cruz, następnie autobus albo taxi i całkiem szybko jesteś w Puerto Ayora.
Idziemy w kierunku plaży
Iguany mają teraz okres godowy i kopią takie nory i składają jaja.
W końcu zauważam parę głuptaków! Wyglądają fantastycznie!
A chodzą bardzo śmiesznie, bo kręcą całym ciałem raz w jedną raz w drugą :-)
Potem idziemy do zatoczki, gdzie można spotkać rekiny!
Kolejny etap wycieczki to snorkeling, ale jakoś z młodym nie mogliśmy się wygrzebać na czas. Innym w płyciznach udało się zobaczyć żółwie.
Ostatni etap to Las Grietas, ale tam już byliśmy, więc zostaliśmy przy nabrzeżu i oglądaliśmy foczki.
Po południu zabrałem syna do Bellavista, gdzie poszliśmy do tunelu lawy. Wchodzi się jak do jaskini i idzie w dość równo uformowanym tunelu przez około kilometr. Ciekawe doświadczenie.
Wieczorem robię rozeznanie na wycieczkę następnego dnia. Była okazja na Izabelę za 110$ lub North Seymour za 200$. Biorę w końcu Izabelę i decydujemy z żoną, że ona zostanie z synem na Santa Cruz.Dzień 5 - wstaję o 6 rano i przed 7 jestem już w terminalu portowym. Trochę jest zamieszania ze znalezieniem właściwej łódki, ale w końcu ktoś krzyczy moje nazwisko i płynę. Na łódkę wchodzi z 40-45 osób i płyniemy 2h na Isabel. Nie było zbyt przyjemnie, ale do wytrzymania.
Na nabrzeżu płacę 10$ za wstęp, czekają z moim nazwiskiem na kartce i mam czekać aż wszystkie łódki dopłyną, bo uczestnicy naszego touru są porozrzucani. Dla zabicia czasu mogę pochodzić dookoła portu.
Atrakcje są na dzień dobry, bo wszystkie ławki są zajęte ;-)
Oglądam foczki także pływające na płyciznach:
Zabierają nas najpierw do sanktuarium żółwi, gdzie przewodnik opowiada dużo ciekawych rzeczy.
Wolę żółwie w naturalnym środowisku, ale generalnie do tej pory jakoś miałem pecha z ich zobaczeniem. Najbliższy kontakt to chyba martwy żółw odwrócony do góry nogami na plaży w Omanie. Wolę jednak oglądać żywe w takich centrach.
Potem idziemy pieszo po drewnianej ścieżce w stronę lagun. Przewodnik opowiada sporo o różnych roślinach, które dla mnie dla laika wyglądają podobnie ;-).
Widzimy jednak w końcu flamingi!!!
A flamingi są różowe od jedzenia krewetek. Wiedział ktoś?
Ostatni punkt to Las Tintoreras. To takie wulkaniczne kamienie rzucone zaraz za brzegiem.
Jest tu płytko, więc są wspaniałe warunki do snorkelingu oraz do oglądania wszelkiego rodzaju zwierzaków. One zawsze wolą trochę odosobnienia od ludzi.
Najpierw z łodzi oglądamy stado głuptaków, które poluje na ryby. Ponoć tylko w 1/10 prób skoku w wodę udaje się złowić rybę. Pelikany miały trochę lepszy odsetek.
U latających głuptaków w ogóle nie widać niebieskich stóp.
Ale jakbyście nie wiedzieli to niebieskie stopy biorą się od jedzenia sardynek. Za bardzo w to nie wierzę ;-).
Na nabrzeżu widzieliśmy także kilka pingwinów! Tutejsze pingwiny to najmniejszy gatunek na świecie, i kolejny, który zobaczyłem po Antarktydzie. Do kolekcji jeszcze muszę zobaczyć królewskie.
Snorkeling odpuszczam. Ponoć widzieli tylko jednego żółwia i płaszczkę. Ja potem widziałem też na spacerze po szlaku żółwia (ale tylko skorupę) i przez chwilę płaszczkę, ale nie dało się zrobić zdjęcia.
Za to dało się zrobić iguanom.
Wracamy na Santa Cruz. Powrót na speed boacie jest już ciężki. Siedzę sobie tyłem do kierunku płynięcia i oglądam oddalające się wyspy. Nagle zaraz za silnikiem wyskakuje delfin! A potem jeszcze kilka. Oczywiście wszystko działo się zbyt szybko by wyciągnąć aparat...
Wieczorem idziemy z żoną i dzieckiem jeszcze na spacer po molo w Santa Cruz. A przed nami spektakl! Stado Golden Rays!
Miałem tylko telefon do robienia zdjęć. Oglądaliśmy też foczkę. A potem nagle wyskoczył Eagle Ray! Kręcił się wokół osi, ale zdjęcie w nocy żadne mi nie wyszło...
Co za wspaniały koniec Galapagos. Jutro rano odlatujemy.
Mam mały niedosyt, że nie zobaczyłem fregat, ale cóż..., nie można mieć wszystkiego.Ja wcześniej widziałem całe stado w Nakuru :-)Z Puerto Ayora bierzemy taksówkę za 25$ do portu. Trochę drożej niż autobus, ale nie chciało nam się iść do autobusu. Potem łódka, kolejny autobus i opuszczamy Galapagos.
W Quito jemy obiad na lotnisku i bierzemy taksówkę do naszego hoteliku niedaleko lotniska. Mają tam podgrzewany basen, więc mamy chillout przez resztę dnia :). Nad basenem widać lądujące samoloty, więc mamy dodatkową atrakcję. Wieczorkiem wyskakujemy jeszcze do miejscowej knajpy na pizzę.
O 11 następnego dnia mamy lot do Guayaquil. Nasz samolot leciał dalej na Galapagos, ale tam już byliśmy ;-). W Guayaquil jest dużo cieplej - 28 stopni vs. 18 w Quito, no ale jesteśmy na wybrzeżu.
Wynajmujemy samochód w Alamo. Generalnie z wynajęciem samochodu w Ekwadorze to słyszałem same niedobre rzeczy. Dodatkowo jak szukałem kilka tygodni/miesięcy wcześniej to dzienny limit kilometrów był zaledwie 100. Dodatkowe opłaty jakieś kosmiczne. Na kilka dni przed wyjazdem znalazłem Alamo bez limitu km, cena znośna i pełne ubezpieczenie. Widać, że w miarę nowy punkt mają, więc może dlatego.
Kierujemy się najpierw do centrum handlowego na obiad i kupić poddupnik dla młodego. A potem czekało nas prawie 250 km na północ w stronę Lago de Quilotoa.
Jedzie się nawet dobrze, szczególnie pierwsze kilometry. Potem wjeżdżamy w góry, chmury i deszcz.
W Zumbagua dopadł nas zmrok i postanowiliśmy zatrzymać się tu na noc. Dostaliśmy pokój za 25$ ze śniadaniem. Warunki takie sobie, ale lepsze niż w pozostałych dwóch hotelach.
Do Quitoloa mieliśmy już tylko kilkanaście kilometrów. Ruszamy z samego rana. Jest piękne słońce i dość rześko.
Zatrzymujemy się na widoki kanionu Toachi:
Niezła dziura... Będzie nam towarzyszyć jeszcze kilometrami.
Lago Quilotoa to jedna z największych atrakcji turystycznych Ekwadoru. Widać to po obecnych tu kramach, sklepach, hostelach i restauracjach. Na szczęście jesteśmy przed 9 i nikogo jeszcze nie ma :)
Wieje mega. Jest co podziwiać.
Mieliśmy ambitny plan przejść dookoła (ok. 3.5-4h), ale wiatr nas trochę pokonał. Przechodzimy z 1/4.
Te plamy na jeziorze to chmury.
Rzut oka na drugą stronę:
Spotykamy na trasie jakieś lokalne kobiety prowadzące osiołki:
Chodzą po szlakach w lokalnych strojach i butach na obcasie!
Wracamy ze szlaku. Kupuję jeszcze maskę do mojej kolekcji i jedziemy dalej do Chucchilan, gdzie mamy nocleg na następne 2 dni.@j_a wyjaśniałem na samym początku. Takie były bilety lotnicze za tę cenę. Ten odcinek był totalnie bez sensu, ale bałem się go opuścić by nie mieć problemów z powrotem.Dojeżdżamy do Chucchilan. To tak naprawdę mała wioska. Już wiem dlaczego wszystkie noclegi tutaj oferowały śniadanie i kolację w cenie, bo praktycznie poza kilkoma hotelami nie można nic kupić do jedzenia. Na lunch jednak znalazła się pani, która smażyła na ulicy frytki i kurczaka.
Cały kolejny dzień jeździliśmy po okolicach kanionu Rio Toachi i robiliśmy kilka krótkich trekkingów. Nasz samochodzik dzielnie też jeździł po bezdrożach.
Kolejny dzień ruszamy do Banos. Jest tam kawał drogi i jeszcze jeździmy serpentynami. Banos to takie Zakopane. Mamy hotelik w centrum miasta. Szkoda, że pogoda średnio dopisywała. Dookoła miasta jest pełno wodospadów.
A to widok z góry na miasto, na chwilę chmury się rozeszły.
Jedziemy w stronę wodospadu Diablo, ale po drodze widzimy kolejne. Jest dużo tego typu wagoników, co widać na zdjęciach. Można też pohuśtać się na wielkich huśtawkach nad przepaścią, itp.
Na wodospadach trochę zmokliśmy :), myśleliśmy, że da się przejść pod, ale niestety...
Jedziemy do Puno, obejrzeć dwa miejsca. Pierwsze to las deszczowy z orchideami. Przewodnikiem jest właściciel, który wszystko zasadził sam. Zaczynał 40 lat temu.
Potem jedziemy do sierocińca dla zwierząt, gdzie możemy obejrzeć kilka ciekawych gatunków. Po adaptacji, wracają do natury.