Najpierw dogadujemy się w recepcji, że nie ma potrzeby jechania na dworzec - busik do El Nido zabierze nas z hotelu, a cena będzie dokładnie ta sama. Zamówiliśmy wyjazd na 13:00 i ruszyliśmy w miasto. Nic ciekawego nie udało nam się po drodze zobaczyć, poza tym, co zawsze jest ciekawe w tym rejonie świata: ruch uliczny i przydrożne stragany, za to Robinsons Place to takie miejsce bardziej w europejskim stylu. Namierzam sklep z elektronikę i już przed wejściem widzę GO. Moja najnowsza zabawka - DJI Mavic Mini. No, jeszcze nie moja, ale to kwestia minut. Jak się za chwile okazało dość dużej ilości minut bo zakupy tam nie są takie proste, zwłaszcza jak ktoś kupuje takie dziwadło, zamiast normalnie: pralkę, lodówkę czy telewizor. Cena za wersję kombo (czyli z dodatkowymi2 akumulatorami, ładowarką i futerałem na całość): ok. 1.840 PLN. W Polsce ten sam zestaw wtedy kosztował 2.399 PLN.
:) Dość długie oczekiwanie na wydanie z magazynu a następnie wypisanie wszystkich kwitów umiliła nam rozmowa z jednym ze sprzedawców. Po standardowym zestawie skąd, dokąd i na ile czasu oraz czy nam się podoba na Filipinach padło wreszcie oryginalne pytanie: - Przepraszam, że pytam, ale po co Ty właściwie kupujesz tego drona? - No jak po co? Będę nim robił zdjęcia, filmy... Taka pamiątka z wakacji... - Łoooooo....!!!! Super!!!! Świetny miałeś pomysł!!! To będzie wspaniała pamiątka takie zdjęcia!!! - powiedział gość zajmujący się zawodowo sprzedażą tego sprzętu... Choć może on był akurat z działu lodówek...
Nastroje (przynajmniej mój) poszybowały wysoko. Nie ma śladów po porannym złym humorze. Wracamy na spokojnie do hotelu. Warto tu chyba wspomnieć, że hotel nazywa się Balay Inato Pension, kosztował 90 PLN za nockę ze śniadaniem dla dwojga i w sumie, to go polecam. Pamiętajcie tylko o zatyczkach do uszu.
Bus do El Nido przyjeżdża 20 minut przed czasem. Od razu powinno mi to dać do myślenia (patrz powyżej - lądowanie przed czasem), ale ja głupi ucieszyłem się, że wyjeżdżamy wcześniej. Wyjechaliśmy, ale tylko do następnego hotelu, po kolejnego pasażera. I jeszcze jeden hotel i kolejni pasażerowie. I jeszcze jeden... Ostatecznie z Puerto Princesa wyjechaliśmy z półgodzinnym opóźnieniem. Na szczęście droga bez żadnych przygód, auto w dobrym stanie, kierowca jechał dość szybko, ale nie szalał nadmiernie. Po drodze dwa postoje, na jednym skusiliśmy się na jakieś ciepłe bułki. Ja wziąłem z żółtym serem i wanilią, do tego koktajl z mango - pycha!
W El Nido, w sezonie, nie jest łatwo o dobry i do tego jeszcze nie za drogi nocleg. Poszukiwania zacząłem jak tylko skończyłem zamieszanie z zakupem biletów lotniczych i najpierw udało mi się znaleźć dość ładny i niedrogi hotel, ale dość daleko od centrum. Zakupiłem go w wersji z możliwością anulowania, ale co jakiś czas zaglądałem na różne strony szukając czegoś lepszego. W końcu miał to być nasz najdłuższy pobyt w jednym miejscu w czasie tego wyjazdu - całe cztery noce.
:) "Szukajcie, a znajdziecie". Najwyraźniej ktoś odwołał przyjazd, być może w związku z covid-19, bo pewnego dnia pojawiła mi się świetna okazja. W samym centrum, tuż przy plaży, pokój "o podwyższonym standardzie" i do tego w niezłej cenie. (ok. 780 PLN za 4 nocki ze śniadaniami). Co nas przekonało najbardziej - ten balkon!
Kiedy zajechaliśmy, było już dość ciemno. Musieliśmy jeszcze dojść kawałek z buta, bo busik wysadził nas na dworcu. Widok miłej pani w recepcji nie zapowiadała żadnych problemów, a jednak... Oczekiwania kontra rzeczywistość. Pokój może i nie był ostatecznie taki zły, ale też zupełnie nie był taki, jak na zdjęciach. Przede wszystkim był na parterze, więc widok był trochę inny. Rano okazało się, że też niezły, ale wieczorem trochę się Asia zdenerwowała, że główny atut pokoju poszedł... Troszkę na też rozczarował balkon. Raczej nie było opcji, żeby sobie na nim posiedzieć. Sami zobaczcie:
W oczy rzucało się też sporo drobnych usterek: rozwalające się drzwi do balkonu i wypadająca z sufitu lampa. Powierzchnia pokoju była porównywalna z powierzchnią łóżka, co z jednej strony dobrze świadczy o łóżku, ale z drugiej strony nie najlepiej o samym pokoju. Z umeblowania były jeszcze jakieś mikroskopijne szafeczki przy łóżku, deska na ścianie robiąca za szafę i telewizor. Oczywiści poszedłem natychmiast do recepcji z żądaniem wymiany na "pokój o podwyższonym standardzie". Pani zupełnie nie rozumiała o co mi chodzi, bo przecież mam "pokój o podwyższonym standardzie". A poza tym, to wszystkie inne pokoje są zajęte, żaden się nie zwalnia ani jutro, ani w tym tygodniu i żadna wymiana nie jest możliwa. Inaczej mówiąc "Nie mamy Pańskiego płaszcza i co Pan nam zrobisz!". Co do usterek, to obiecała przysłać kogoś rano. Co zrobisz, jak nic nie zrobisz. Przyszło nam polubić nasz pokój, tym bardziej, że w sumie wcale nie był taki zły. Gdyby nie te rozbuchane oczekiwania... Po czasie dostrzegam, że miał wiele cech wspólnych z naszym pokojem w Hongkongu: składał się głównie z łóżka przy oknie i widoku za oknem. Reszta to nieistotne dodatki.
;)
Do tego pięknie szumiące morze tuż za oknem.... UWAGA!!! Nie dajcie się zwieść!!! Jak ktoś Wam powie, że to wspaniały pokój tuż przy plaży i za oknem słychać szum fal, to uciekajcie jak najdalej. Chyba, że już się zaopatrzyliście w zatyczki do uszu przeciw kotom, ptakom i budowom. Przeciw falom pewnie też się nadadzą. My niestety nie mieliśmy i przez cztery noce jakoś nie zdążyliśmy się przyzwyczaić. Nawet dzisiaj, jak słucham swoich nagrań przypominających mi co się działo na tym wyjeździe, to w tle słyszę ten okropny szum fal...
;)
Śniadanie po raz kolejny zdecydowanie poprawiło nam humory. Tym razem jednak nie swoją treścią, a formą. Podawane było dokładnie nad naszym pokojem, tylko o 2 piętra wyżej. A widoki były tam właśnie takie:
Hotel nazywa się Aqua Travel Lodge i ostatecznie też go polecam. Tylko wiecie, nie oczekujcie zbyt wiele. I zatyczki. Najważniejsze są zatyczki. Po śniadaniu odwiedziła nas ekipa remontowa w celu usunięcia usterek. Składała się z jednego fachowca i dwóch śmieszków. Nie wiem, o co chodziło, ale Fachowiec faktycznie dość sprawnie usunął wszystkie wskazane usterki, nie mam tylko pojęcia, po co z nim było tych dwóch. Nie pomagali, nie przyuczali się do zawodu. Głównie się uśmiechali. Jak już wszystko nam ponaprawiali, to poszliśmy załatwić wycieczkę na następny dzień oraz pojechaliśmy na plażę, ale o tym będzie w następnej części. Tu już tylko na zakończenie widok z okna wieczorem.
Bez problemu znaleźliśmy tuk-tuka na plażę. Żeby trzymać się tytułu, to mógłbym, zresztą zgodnie z prawdą, napisać, że problemem była raczej wuchta naganiaczy do wuchty tuk-tuków, ale już nie przesadzajmy...
Naszym celem na ten dzień była Las Cabañas Beach. 5 kilometrów od centrum El Nido. Plaża, jak plaża. Na Seszelach, w Tajlandii czy w Kołobrzegu plaże ładniejsze.
;) Sporo leżaków, barów czy sprzedawców różnych mniej lub bardziej niepotrzebnych rzeczy. Wejście bardzo cywilizowane, jakieś sklepiki, salony masażu i knajpy. "Już nie ma dzikich plaż..." no przynajmniej nie tutaj.
Jeszcze nie weszliśmy na plażę, wśród tych sklepików przy wejściu, usłyszeliśmy język ojczysty. Jak się okazało, dwie Polki właśnie wśród tych sklepików przy wejściu szukały salonu kosmetycznego, bo wiecie... - ... jesteśmy tu już 2 tygodnie i pazury się zniszczyły... Trzeba coś z tym zrobić, przecież nie można tak chodzić... Asia jakoś wyjątkowo nie chciała podtrzymywać rozmowy. Życzyliśmy sobie nawzajem z Rodaczkami miłego dnia i rozeszliśmy się w różnych kierunkach. - Można? - spojrzałem w kierunku Asi i... nie dokończyłem. - To może chodźmy wreszcie na tę plażę - zmieniłem szybciutko temat... Gdyby ktoś nie pamiętał, to jednym z "problemów" przed wyjazdem były "niezrobione paznokcie"..
Na plaży każdy spędzał czas, jak lubi. Asia porobiła trochę zdjęć oraz zażywała kąpieli słonecznych i relaksu. Ja próbowałem jakoś opanować latanie dronem. Niestety, żadnych efektów tego opanowywania nie zobaczycie, bo jak się okazało, jednak jestem debilem. Nie dość, że nie kupiłem sobie karty pamięci do drona ani przed wyjazdem w Polsce (bo bez sensu tak na zapas), ani przy okazji zakupu drona w Puerto Princesa (bo zapomniałem o tym szczególe), to i w El Nido nie kupiłem (bo za drogie i niepewnej jakości). Ale przecież dron ma możliwość działania bez karty pamięci, a zdjęcia i filmy nagrywają się bezpośrednio w telefonie. Oczywiście. Filmy są co prawda słabej jakości, ale zdjęcia normalne. Skorzystałem z tej możliwości, tyle tylko że kilka tygodni temu zmieniałem telefon i go bardzo dokładnie wyczyściłem, będąc przekonany, że mam kopię tych zdjęć zarówno w chmurze, jak i na laptopie.
Nie wiem, jak mi się to udało, ale nie, nie mam.
Jedną z atrakcji plaży Las Cabañas jest tyrolka (Palawan Zipline Adventure). Niedroga ( ok.50 PLN) i ludzie chwalą, ale nas jakoś nie skusiła. Za to skusiliśmy się na godzinny masaż za 35 PLN. Asia twierdzi, że w czasie tego masażu usnąłem i chrapałem, wzbudzając ogólną wesołość wśród personelu, ale są to pomówienia niepotwierdzone żadnymi dowodami, które chciałbym niniejszym stanowczo zdementować. Skusiliśmy się też na jakieś jedzonko. Taka jakby maca, z jakimiś warzywami na wierzchu i koktajle owocowe do picia. Asia wybrała koktajl z owoców mango, ja z szyszek chmielu.
Wróciliśmy do miasta tuk-tukiem i rozpoczęliśmy poszukiwania najlepszej oferty na dwie usługi: wycieczka po okolicznych wyspach oraz transport do San Vicente.
San Vicente, to malutka miejscowość, mniej więcej w połowie drogi z El Nido do Puerta Princesa (z tym, że raczej mniej, niż więcej). Miejscowość bardzo nieturystyczna, ale pewnie wkrótce się to zmieni, a to za sprawą urody okolicy i lotniska, które w tym San Vicente się znajduje. Nas to lotnisko zupełnie nie interesowało, bardziej chodziło o zobaczenie miejsca, które jest jeszcze w miarę nieskażone masową turystyką. Nastąpiła zmiana pierwotnych planów. Ostatnia nocka na Palawanie miała być w Puerto Princesa, żeby się nie spóźnić na samolot, ale ponieważ samolot mieliśmy późnym popołudniem, a już wiedzieliśmy, że w Puerto Princesa nie ma co robić, to postanowiłem zaryzykować i wziąć ten nocleg w San Vicente. Posprawdzałem sobie wcześniej w internetach jakie są opcje transportu z El Nido do San Vicente i z San Vicente do Puerto Princesa i wyglądało, że wszystko jest OK. Na wszelki wypadek kontaktowałem się nawet z hotelem w San Vicente, żeby potwierdzić informacje z internetu, i oni też mówili, że nie będzie problemów. No niestety, tytuł relacji zobowiązuje...
Wedle wszelkich znaków na niebie i w sieci busy z El Nido do San Vicente miały wyjeżdżać o 8:00 i o 13:00. Zdecydowaliśmy, że o 8:00 będzie w sam raz, żeby jeszcze zdążyć coś zrobić tego dnia w San Vicente. Pierwszy punkt sprzedający takie przejazdy nie znał aktualnej ceny, musiał zadzwonić, żeby ją potwierdzić. Zadzwonił i dowiedział się, że właśnie w tym tygodniu zmienił się rozkład lotów z lotniska w San Vicente, a godziny jazdy busików są z nim skorelowane. Poranny bus jedzie, ale startuje o 4:00 rano. Czyli w sumie w nocy. "Popołudniowy" też jedzie, tyle, że też bardziej jako nocny. Start o 18:00. Jedna i druga opcja do... niczego. No, ale może to tylko jakiś pechowy punkt, w innym mają lepsze godziny odjazdów.
Nie mieli.
Sprawdziliśmy kilkanaście punktów z busami, i nawet kilka razy już się wydawało, że jest OK. W niektórych nawet chcieli nam od ręki bilety wypisywać na 8:00, ale za każdym razem prosiłem o telefoniczne potwierdzenie u przewoźnika. I za każdym razem sprzedawcy byli mocno zdziwieni, że jednak, niestety, to ja mam rację. W końcu tego biletu nie kupiliśmy, postanowiliśmy się jeszcze zastanowić nad tym San Vicente. Może lepiej jechać do Port Barton...
Po dzisiejszych masażach Asia, jak sama stwierdziła, "włosy miała tak tłuste od olejku, że wisiały jak strąki, a fryzura wyglądała jak chryzantema drobnokwiatowa". Jeżeli ktoś nie wie, jak wygląda taka chryzantema, to niech sobie wygoogluje. Moim zdaniem Asi fryzura bardziej przypominała rabarbar po burzy, ale co ja się tam znam. No w każdym razie plan był taki, że jak wrócimy z plaży, to szybciutko, po drodze do hotelu, kupimy ten bilet do San Vicente i tę wycieczkę na jutro, a później Asia włosy sobie umyje. Wycieczkę kupiliśmy, ale z biletami wcale tak szybciutko nie poszło. Wróciliśmy do hotelu, ale głód wygrał z estetyką i wraz z Asią i jej chryzantemą drobnokwiatową poszliśmy szybciutko coś zjeść. Oczywiście z tym "szybciutko" znowu nie wyszło.
Na ten wieczór wygrzebałem jakąś mocno polecaną na google i nie tylko knajpę. Jako znani zwolennicy kosztowania lokalnych specjałów poszliśmy do pizzerii, a jako znani miłośnicy tradycyjnej, włoskiej pizzy, zamówiliśmy hawajską. Ale to dopiero za chwilę, bo okazało się, że nie tylko ja wpadłem na pomysł, żeby zjeść kolację w pizzerii, która ma najlepsze notowania w okolicy. Nie licząc wszystkich, którzy już byli w środku, to jeszcze kilkanaście osób czekało w kolejce na ulicy, aż będą mogły wejść. Niektórzy to się nawet wystroili, na tą kolację, dziewczyny makijaże wieczorowe porobiły... Ale takiej awangardy na głowie, jak Asia, to nikt nie miał. Bardzo byłem dumny, tak stojąc obok niej. jednak Asia czuła się chyba jakoś nieswojo. To pewnie z wrodzonej skromności. Nawet coś wspominała, żeby kupić kilka bananów i je zjeść w hotelu, ale ją przekonałem, że skoro wszyscy czekają, to pewnie warto.
No i było warto. Pizza była rewelacyjna. Gdyby ktoś chciał skosztować, to niech się kieruje na "Trattoria Altrove". Ciekawostka: Przy wejściu zdejmuje się buty i dalej na boso.
Najedzeni wróciliśmy do hotelu. Asia umyła głowę. Dwukrotnie. Ja zagłębiłem się w czeluście internetu, aby z powodzi fake newsów wyłowić jakieś prawdziwe informacje.
Quote:
Dane oficjalne, 30.01: Zarażonych na świecie: 8 234 Zarażonych w Hongkongu: 10 Zarażonych na Filipinach: 1 Zarażonych w Europie: 9
Lufthansa zawiesza loty do Chin, ale jednocześnie nie uwzględnia w tym Hongkongu i Makao. Ufff, mamy czym wrócić....
Cebu kasuje część lotów do Chin, również niektóre, na trasie Puerto Princesa - Hongkong. Nasz na szczęście nie jest ruszony. Ufff, nadal mamy czym wrócić...
Wirus ma coraz większy wpływ na sytuację na świecie, ze szczególnym uwzględnieniem podróżowania. Część osób kombinuje, co by tu zrobić, żeby bezkosztowo anulować lot i nigdzie nie lecieć. Inni, wręcz przeciwnie - jak się zabezpieczyć, żeby lot się jednak odbył i długo wyczekiwane wakacje nie przepadły.
Z Chin, zwłaszcza z Wuhan, dochodzą jakieś dziwne wieści o ludziach umierających na korytarzach w szpitalach, o zaspawywaniu wejść do mieszkań czy całych budynków, o aresztowaniach ludzi, chodzących bez maseczek. Co z tego jest prawdą, co tanią sensacją i nakręcaniem paniki... ?
A co do naszych planów - nie no, chyba nam taki mały wirusek planów nie pokrzyżuje... Na razie nie jest źle...
Na razie...Tym na bank zarządza jakaś mafia. Gdzieś w głębi dżungli, w wypasionej willi siedzi przy basenie jakiś miejscowy Ojciec Chrzestny, a jego ludzie pilnują, żeby przypadkiem nikt nie skorzystał rano z pomostu. Ale zacznijmy ten dzień od początku...
Spaliśmy jak zwykle nie za dobrze. Wśród swoich nagrań z wyjazdu znalazłem właśnie prawdziwą perełkę - Asia, osoba bardzo kulturalna i dobrze wychowana, bardzo emocjonalnie opisuje swoje wrażenia z noclegów tuż przy plaży.. Oto wersja lekko ocenzurowana
:lol: :
- Wspaniały hotel na plaży... Gdyby nam kiedykolwiek w życiu przyszło do głowy zamówić hotel na plaży, to musimy wziąć koło i walnąć się w czoło. I to tak konkretnie. Na plaży fale nie szemrzą, nie szumią, nie kołyszą do snu tylko napierdzielają tak, że ja kładę się spać od dwóch nocy z watą w uszach, a mimo to słyszę te pierdzielone fale, które nie dają nam spać. Nigdy więcej!. Gdyby nam przyszło kiedyś do głowy, to przypomnijmy sobie to: Nigdy więcej nie zamawiajmy żadnego hotelu na plaży...
Zatem niewyspani, wyjmujemy watę z uszu i idziemy na wczesne śniadanie. O 9:00 ma po nas ktoś przyjść i jedziemy na wycieczkę. Jak zapewne wszyscy wiedzą, w El Nido zamiast romantycznych nazw o dużej wartości marketingowej, jak na przykład "Spektakl łapania pierwszych promieni o wschodzie słońca w sekretnej lagunie" czy "Pieszczota fal na pięciu najpiękniejszych plażach Filipin" organizatorzy postawili na prostotę i łatwość w komunikacji. Najważniejsze i najczęściej wybierane wycieczki są trzy i nazywają się: "Tour A", "Tour B" oraz, jak nietrudno odgadnąć, "Tour C". My wybraliśmy "Tour A".
Kilka minut przed czasem, wyposażeni w drona, aparat, maski do nurkowania, kremy do opalania i ręczniki meldujemy się na recepcji. Niemal punktualnie, bo o 9:10 zjawia się jakiś młodzieniec, by nas zaprowadzić na plażę, na miejsce zbiórki przed wycieczką. Na plaży tłum ludzi. Wszyscy czekają na rozpoczęcie wycieczek. I tak sobie czekają, i czekają... Do godziny 10:30 nic w sprawie wycieczek się nie dzieje, za to uaktywniają się obwoźni (obchodowi?) sprzedawcy wszystkiego. Biżuterii, pamiątek, okularów przeciwsłonecznych i przede wszystkim worków wodoodpornych. Myślę, że tu jest moment, gdzie widać wpływ tej tajemniczej mafii. Bo jaki może być inny powód, żeby zagonić ludzi na plażę i kazać im bez sensu tam przez półtorej godziny czekać? No chyba tylko po to, żeby napuścić na nich sprzedawców. Po godzinie nudy tylko najtwardsi niczego nie kupią. I Ci, co nie mają przy sobie kasy. Najbardziej aktywni byli sprzedawcy worków wodoodpornych. - Kup pan worek, bo się panu wszystko zmoczy przy wsiadaniu do łódki! My nasze graty mieliśmy spakowane w dwie torby. Aparat i dron w worku wodoodpornym, reszta w zwykłej torbie. Worek wodoodporny kupiłem na aliexpres po tym, jak się nam na Bali skąpał aparat fotograficzny w morzu. Ma już kilka lat, ale nadal jest szczelny. Mimo to próbowali nam wcisnąć jeszcze jeden, ale jak usłyszałem za ile, to pogoniłem od razu. Tak z pięć razy tyle, co u Chińczyka. Zatem kupcie worek, ale najlepiej jeszcze przed wyjazdem. Z ciekawości, wieczorem sprawdziłem ceny takich worków na ulicznych straganach. Były minimalnie tańsze, niż na plaży, ale po cenie widać, że mafia i tu pobiera haracz.
No ale jeżeli w cenie był haracz dla mafii, to można to zrozumieć...
Około 10:30 wreszcie zaczyna się coś dziać. Pierwsze grupy zaczynają wsiadać na łodzie. I tu lekki szok - po prostu schodzisz z plaży i idziesz w wodzie po kolana, po pas, po szyję... aż dojdziesz do swojej łodzi. Od razu sobie pomyślałem, że przy moim szczęściu, to nasza łódka będzie gdzieś przy brzegu i się za bardzo nie pomoczymy. Normalnie pewnie by tak było, ale ten wyjazd jest raczej nienormalny. Jak coś może pójść nie tak, to zapewne pójdzie.
Ruszamy za naszym przewodnikiem. Ja biorę obie torby, żeby Asi było wygodniej iść. Na początku wygląda dobrze, bo idziemy w kierunku jednej z bliższych brzegowi łodzi. Niestety, nasz przewodnik ją omija i już widać, że będzie ciekawie, bo następne łodzie w kierunku, w którym idziemy są naprawdę daleko. Do tego woda nie jest całkowicie spokojna. Te same fale, które nie dawały spać w nocy, teraz zaczynają zalewać oczy. Uwielbiam "przeskakiwać" fale, ale niekoniecznie w wodzie po szyję i z dwoma torbami nad głową... W końcu docieramy do naszej łodzi. Na ostatnich metrach już zupełnie nie dotykam dna, i płynę zanurzając w wodzie ten wodoodporny worek, ale walcząc do końca, żeby zachować suchy ten drugi. Udaje się. Asia, w końcu posiadaczka "żółtego czepka", też jakoś dotarła, nieszczególnie szczęśliwa z takiego sposobu wsiadania na łódkę. Myślicie, że od razu odpłynęliśmy? Oczywiście, że nie. Jak się okazało kilka osób z naszego składu nie dało rady dojść do łódki i zawrócili. Po ok. 20 minutach dowieziono ich kajakami.
Daruję Wam opis poszczególnych miejsc, które odwiedziliśmy. W sieci jest mnóstwo filmów i opisów z tych wycieczek, wystarczy wpisać "El Nido Tour A" (ewentualnie B lub C) i możecie sobie pooglądać. Nasze wrażenia - było pięknie i na pewno warto się na taki tour wybrać. Nawet więcej - nie warto się nie wybierać.
;) Napiszę za to o kilku rzeczach nieoczywistych, o których możecie nie usłyszeć lub nie wyczytać: Na łodzi płynął z nami kucharz, miał kuchnię wielkości metr na metr i przez większość rejsu miał zajęcie. W jedną stronę smażył i smrodził, w drugą stronę zmywał i hałasował. Jedzenie przy okazji postoju na którejś z wysepek. Bardzo dobre i dużo.
W dwóch miejscach snurkowaliśmy. Rafa ładna, ale już widywaliśmy ładniejszą. Strasznie wkurzające, że każda przypływająca łódź rzuca kotwicę i niszczy przy okazji rafę. Mam nadzieję, że w końcu wpadną na to, żeby zrobić kilka bojek w tych typowych miejscach i przy nich cumować. Sekretna laguna jest tak sekretna, że na wejście do niej czeka się kilkanaście minut w kolejce. Na wyjście też. Jeśli jest możliwość wzięcia kajaka i popływania gdzieś, to nie zastanawiajcie się, bierzcie. Asia stwierdziła, że w tak pięknych okolicznościach przyrody, to ona będzie pozować do zdjęć.
W drodze powrotnej kapitan naszej łajby postanowił chyba przetestować moc silnika, bo lecieliśmy niemal nad wodą. Od tej prędkości to się nawet chłodno zrobiło. Na zakończenie wycieczki wielka niespodzianka. Przybijamy do pomostu i suchą stopą schodzimy na ląd. Można? Można! Jak już mafia skończy sprzedawać worki... Wieczorem poszliśmy jeszcze na kolację. W ramach poznawania lokalnej kuchni, tego dnia poznawaliśmy ją w wersji ukraińskiej w lokalu o nazwie "Odessa Mama Cafe and Boodmo Brewery". W drodze powrotnej do hotelu kupiliśmy transport do San Vicente na 4:00 rano następnej nocy. Jednak ta opcja wygrała.
Ponieważ coś nie za wiele problemów w tym odcinku, to dorzucam: Z niewiadomego powodu wyskoczyło mi limo pod okiem i wyglądało, jakbym solidnie od kogoś oberwał. Czy mnie coś uchlało, czy się uderzyłem - nie mam pojęcia. Jakby nam było lokalnych problemów mało, to dostajemy jeszcze wieści z domu. U Asi mamy lis zagryzł wszystkie kury, a córka zaspała na egzamin z prodziekanem.
Nagranie z tego dnia Asia zakończyła zdaniem "Jutro będzie spokojny dzień..." A bodaj by się w język ugryzła...
@tarman Ktoś tu widzę uważnie czyta i kojarzy fakty.
:) Ogrodzenie zrobione, stado już odtworzone, czekamy na pierwsze jaja. Jakkolwiek dziwnie by to nie zabrzmiało, nikt nie ma takich jaj, jak moja teściowa.
:lol:
cccc napisał:
@marcinsss rzadko czytam relacje, ale Twoja jest ciekawie, szczerze pisana
Dziękuję. Staram się. Jeśli się spodobało, to polecam pozostałe moje dzieła, zwłaszcza Kirgistan.
@jekyll Też bym wrócił.
8-)@mk89 to, co dałeś, to jest taki fajny, jednostajny szum. Ten by chyba nie przeszkadzał. To, co było u nas, za oknem, to było takie "sru, przerwa, przerwa, sru, przerwa, przerwa,..." Może dlatego było takie wkurzające...Miał to być najspokojniejszy dzień w czasie całego wyjazdu. Żadnego "musimy", żadnego stresu, żadnych zorganizowanych atrakcji. I żadnych problemów.
Udawało się aż do wieczora...
Po (jak zwykle) umiarkowanie smacznym śniadaniu, z (jak zwykle) cudownym widokiem nieśpiesznie opuszczamy hotel. Plan był taki, że nie ma planu. Wcześniej braliśmy pod uwagę taką opcję, że jak nam się "Island hopping" bardzo spodoba, to wykupimy tour z którąś z kolejnych literek (B, C). Spodobało nam się, ale nie aż tak. Zgodnie uznaliśmy, że na kolejnym tourze nie zobaczymy nic, co byłoby znacząco różne od tego, co już widzieliśmy na pierwszym. W dodatku takie toury tanie nie są. Co innego wycieczka na plażę, zwłaszcza pieszo.
Wybieramy Corong Corong Beach. Bo najbliżej. Po drodze oddajemy ciuchy do pralni. Wydaje mi się, że lepszym pomysłem jest oddanie ich bezpośrednio do miejsca, gdzie piorą, niż do jednego z wielu pośredników. Tu sprawdziło się to świetnie. Oddaliśmy w punkcie, gdzie już z ulicy widać było kilkanaście pralek i suszarek, a dookoła roznosił się zapach Lenora czy innego Cocolino. Gdy wracaliśmy z plaży odebraliśmy ciuchy suche, czyste i pachnące.
Drugą sprawą do załatwienia był zakup biletów do San Vincent. Po rozważeniu wielu opcji uznaliśmy, że to jest najlepsza opcja, pomimo konieczności wyjazdu o 4:00 rano. I już, wszystkie sprawy ważne na ten dzień załatwione.
Od tego momentu wyłącznie palmy, plaża i relaks...
W dniu, kiedy wybuchł wulkan Taal i zamknęli lotnisko w Manili, czekałem od 6 rano na lotnisku Baiyun w Kantonie na lot do Manili (lot miał być planowo o 8:30) i.... doczekałem się, o 15:30 samolot wystartował:-). W czasie oczekiwania na lot Linia China Southern stanęła na wysokości zadania i przy bramce zaraz pojawiły się krakersy i woda w butelce, a za 2 godziny był ciepły posiłek. Wystarczyło okazanie biletu.
A jak miałem lot powrotny o 17:30 z Manili 3 lutego to czekając na lotnisku już od 1:00 w nocy (wcześniej przyleciałem z Cebu) obserwowałem z przerażeniem, jak po kolei są kasowane loty do Chin. Pierwszy, który w tym dniu poleciał to ten o 17:30 do Kantonu. Cieszyłem się jak dziecko:-)
I ten dziki tłum na Międzynarodowym Terminalu 1 w Manili, zostanie mi jeszcze na długo w pamięci.
W dniu, kiedy wybuchł wulkan Taal i zamknęli lotnisko w Manili, czekałem od 6 rano na lotnisku Baiyun w Kantonie na lot do Manili (lot miał być planowo o 8:30) i.... doczekałem się, o 15:30 samolot wystartował:-). W czasie oczekiwania na lot Linia China Southern stanęła na wysokości zadania i przy bramce zaraz pojawiły się krakersy i woda w butelce, a za 2 godziny był ciepły posiłek. Wystarczyło okazanie biletu.
A jak miałem lot powrotny o 17:30 z Manili 3 lutego to czekając na lotnisku już od 1:00 w nocy (wcześniej przyleciałem z Cebu) obserwowałem z przerażeniem, jak po kolei są kasowane loty do Chin. Pierwszy, który w tym dniu poleciał to ten o 17:30 do Kantonu. Cieszyłem się jak dziecko:-)
I ten dziki tłum na Międzynarodowym Terminalu 1 w Manili, zostanie mi jeszcze na długo w pamięci.
marcinsss napisał: A w Hongkongu mamy znajomych, którzy kiedyś u nas nocowali (Couchsurfing) w trakcie swojej podróży rowerem z Hongkongu do Barcelony. Jeszcze powiedz mi, że to był młody chłopak, do którego ojciec dołączył już w Europie i był to rok gdzieś 2013?
:shock: p.
Ciąg dalszy będzie, tylko przerwy między odcinkami mogą być długie. Proszę o wyrozumiałość.
:D Na razie powrót do pracy po okresie pracy zdalnej z jednej strony, a remonty i wymiana ogrodzenia u teściowej na wsi z drugiej określają moje priorytety i zajmują cały (niemal) wolny czas.
Fanklub mi rośnie, a ja się opierdzielam...
:cry: Obiecuje się wkrótce zabrać za dalszy ciąg. Może w weekend? W sobotę planujemy uroczyste zakończenie ogrodzenia, to jak w niedzielę nie będzie zbyt dużego kaca, to coś skrobnę.
:)@gemmab jak się ma najlepszą na świecie teściową, to niestety, ale nawet najlepsze na świecie forum o lataniu musi poczekać
;)
@gemmab Tak sobie założyłem, żeby przynajmniej raz w tygodniu popchnąć tę opowieść do przodu.
:)W przerwach między nowościami polecam poprzednie "seriale", zwłaszcza Kirgistan. Tam to się dopiero działo - skorumpowani policjanci, nieprzekupni pogranicznicy, świstaki i żyrandole.
;)
@Martinuss Dziękuję. Fajnie, że się podoba.Co do zdjęć, to zacytuję sam siebie z poprzedniej relacji:Quote:Do robienia zdjęć służyło nam kilka urządzeń.Najbardziej podręczne i najrzadziej używane, to mój chiński telefon, z półki raczej niższej, niż wyższej. Jakość zdjęć słaba.Niewiele lepsze są zdjęcia z iPada. Przy dobrym oświetleniu jeszcze całkiem, całkiem, ale jak zrobi się ciemniej, to słabo.Kolejny na liście to stary Pentax MX-1. Kilka lat temu przeżył straszliwą przygodę na Bali - kąpiel w morzu. Woda nie służy urządzeniom elektronicznym, ale woda morska jest dla nich wręcz zabójcza. Nasz Pentax jakoś przeżył. Reanimowałem go (z pomocą kolegi Radka) i ostatecznie straty ograniczyły się do tego, że nie działa lampa błyskowa i bateria podtrzymująca pamięć. Każdorazowo po wymianie akumulatora trzeba od nowa ustawiać datę, godzinę i jeszcze kilka rzeczy. Ale robi świetne makro (jak na kompaktowy aparat), a pozostałe zdjęcia też są OK. Nieduży, lekki, jeździ więc z nami, jako drugi aparat.I wreszcie aparat podstawowy: Sony a6300 z dwoma obiektywami (Sony 18-105 F4.0 oraz Samyang 12 mm F2.0).Obróbka tylko bardzo podstawowa w DxO (wersja nr 11, stara, ale dawali za darmo
;) ). Zresztą i tak głównie korzystam z .jpg Może czas to wreszcie zmienić...
marcinsss napisał:Tony wziął jeszcze część cięższych rzeczy do siebie, odciążając ojca i wyruszyli w dalszą trasę. Jak się okazuje, ich kolejnym gospodarzem był @puhacz Bardzo jestem ciekawy, czy coś z tej historii mu przekazali. A może powstała jakaś nowa, równie ciekawa?Będzie bez fajerwerków
;) Zaakceptowałem zapytanie ale uprzedziłem, że będę na weselu poza miastem. Do mieszkania wpuściła ich znajoma, panowie zjedli mój cały zapas ryżu (to nie żart
:) ale oczywiście nie bez zgody - wyraźnie zaznaczyłem, że co w kuchni to można jeść) i jak wróciłem następnego dnia to już ich nie było bo wyruszyli w dalszą trasę. Chociaż byli moimi gośćmy z CS to osobiście się nie poznaliśmy ale cieszę się, że mogłem im trochę tą podróż ułatwić.p.
Ale się uśmiałem. Dawno nie czytałem tak fajnego opowiadania z podróży. Szczególnie "ptaszydło" mnie rozbawiło. Miałem ostatnio podobne wrażenia ale z Tajlandii.
@marcinsss świetne masz pióro... ale im dalej czytam, tym mniej wierzę, że wróciliście cali, w jednym kawałku, nic Was nie zjadło i nie napotkaliście żadnego niedającego się przezwyciężyć problemu
:)
@Raphael problemy są po to, żeby je rozwiązywać. Zaufaj mi, wiem co mówię. Jestę inżynierę.A co do powrotu - czy fakt, że piszę tę relację nie daje Ci do myślenia?
:lol:
Przecież ta relacja to majstersztyk
:shock: czyta się ją jak dobrą książkę. Z niecierpliwością czekam na kolejny epizod, jak z lat młodzieńczych gdzie czekało się na nowy odcinek Zagubionych czy Prison Break
:)
@tarman @mk89 Dzięki.
:)"Prison Break" nigdy mnie nie wciągnęło, ale na kolejne odcinki "Zagubionych" też czekałem z niecierpliwością i nadzieję, że się coś w końcu wyjaśni. Niestety, zawsze okazywało się, że rozwiązanie jednej zagadki generowało trzy kolejne i ostatecznie straciłem cierpliwość do tego serialu. Do tej pory nie wiem, jak się to skończyło. I czy się w ogóle skończyło.
:lol: U mnie na szczęście nie będzie kilku sezonów, a wszystkie "zagadki" zostaną rozwiązane przed zakończeniem relacji.
8-) No i jeżeli to Wam się podoba, a nie czytaliście moich poprzednich "wypocin", to polecam, zwłaszcza Kazachstan, Kirgistan - moim zdaniem ciekawsza niż ta.
:)
"...to dostajemy jeszcze wieści z domu. U Asi mamy lis zagryzł wszystkie kury..."to już wiemy dlaczego ten płot u teściowej był taki ważny...został jeszcze kogut
;)czekamy na cd relacji, najlepsze najgorsze jeszcze chyba przed nami...
@tarman Ktoś tu widzę uważnie czyta i kojarzy fakty.
:)Ogrodzenie zrobione, stado już odtworzone, czekamy na pierwsze jaja. Jakkolwiek dziwnie by to nie zabrzmiało, nikt nie ma takich jaj, jak moja teściowa.
:lol:
@marcinsss rzadko czytam relacje, ale Twoja jest ciekawie, szczerze pisana i jak widac potrafisz sobie poradzic w roznych sytuacjach.
:) Czekam na CD i bede glosowal w konkursie. marcinsss napisał:Ja głęboko wierzę, że dobro wraca. Zgadza sie , dobro powraca
:) i tak trzymaj. marcinsss napisał:Z tych rozmów najbardziej zapamiętałem dysonans poznawczy Raymonda, który nie mógł ogarnąć jak to jest w ogóle możliwe, że obcy ludzie tak wiele dla nich zrobili i nie chcą nic w zamian. I jak bardzo był przejęty, kiedy nam tłumaczył, że on znał pojęcie "gościnność", że w Chinach też się podejmuje gościSmiem twierdzic, ze Chinczycy potrafia ugoscic i zajac sie gosciem, tak jak juz wczesniej wspominalem. cccc napisał:bedac w Belgradzie poznalem mila i sympatyczna osobke, ktora to zaprosila mnie do HK i tak serdecznego przyjecia to sie nawet w najlepszych snach nie spodziewalem.
:) Byla okazja poznac HK od innej strony i spedzic fantastyczny czas ze slodka, mloda Chinka. @Handsome spoko, zdjecia zobaczysz. Zreszta bardzo ciekawe okolicznosci samego poznania....
Też spałam w hotelu Aqua w El Nido ale bez balkonu
:lol: W ogóle nie słyszeliśmy szumu fal a wieczorami siadaliśmy na tarasie(tam gdzie były serwowane śniadania) przy bezalkoholowym i patrzyliśmy w ciemność
:) Wróciłabym tam choćby jutro
:D Pierwszy tour, to też był dla nas szok
:P
cccc napisał:@marcinsss rzadko czytam relacje, ale Twoja jest ciekawie, szczerze pisanaDziękuję. Staram się. Jeśli się spodobało, to polecam pozostałe moje dzieła, zwłaszcza Kirgistan.@jekyll Też bym wrócił.
8-)
marcinsss napisał:Jeśli się spodobało, to polecam pozostałe moje dzieła, zwłaszcza Kirgistan.Tak wlasnie zaczalem czytac lekture o Kirgistanie i fajnie sie czyta, potrafisz zaciekawic.Btw podobaja mi sie cytaty w j. rosyjskim.
Ja uwielbiam szum fal, sam sobie często do spania puszczam cichutko na głośnikach to: https://www.youtube.com/watch?v=E29TkWp8PGIPS. Kolejny świetny odcinek, czekam na więcej
:)
@mk89 to, co dałeś, to jest taki fajny, jednostajny szum. Ten by chyba nie przeszkadzał. To, co było u nas, za oknem, to było takie "sru, przerwa, przerwa, sru, przerwa, przerwa,..." Może dlatego było takie wkurzające...
Hweeee! Bede gwiazda drugiego (albo trzeciego, czwartego?) planu!
:lol: Dlugopis do autografow i "garnek" na glowe do zdjec juz mam gotowe.Ale tak na serio. Swietna relacja i super zdjecia.A przy okazji, moj dron lezy w kacie, bo wszedzie gdzie jezdze jest zakaz dronowania. Czekalam na Twoje zdjecia, i szkoda, ze ich nie ma.
Ciekawe, tym bardziej, że przypomina mi się i moja podróż do Hongkongu dwa lata temu (potem była Kambodża a nie Filipiny), i tegoroczny wyjazd około połowy stycznia (Sri Lanka i Malediwy). Wylatywałem z polski 17.01. i temat wirusa był wówczas zdecydowanie odległy a głowę zaprzątały wtedy inne potencjalnie newralgiczne kwestie, jak zabicie irańskiego generała i zestrzelenie samolotu kilka dni później. Przejmowałem się, że jeśli byłoby napięcie w tym regionie i ograniczenia, to ja mam bilety na linię, która lata nad Iranem i Irakiem, bo nie ma innego wyjścia z uwagi na konflikt z sąsiadami. Na szczęście te kwestie nie przerodziły się w jakikolwiek realny problem.Gdy autor relacji wylatywał z Polski, to ja dzień wcześniej leciałem na Malediwy, po kilku dniach linie zaczęły odwoływać loty do Chin ale moje miejsce wakacyjne było odległe od centrum problemu, więc jedynie z małej i sennej malediwskiej wysepki śledziłem, co się dzieje. Szybko zaczęło się to zmieniać.... Oby zmiana pozwalająca na powrót do tego co było przedtem również wkrótce nastąpiła.
Zachod slonca - przedni!Na Filipiny nigdy mnie nie ciagnelo. W tym roku mialam leciec na Sinulog ze znajomymi z Legionu, ale szef nie dal wolnego.Ale takie super zdjecia jak Twoje zachecaja mnie do zmiany zdania odnosnie Filipin.
:D Moze po pandemii...Na zdjecie kremu czekam z zapartym tchem. Jako osoba, ktora jest w stanie leciec calkiem daleko, tylko po to, zeby kupic super krem, to dla mnie wazna czesc tej relacji.
:twisted:
Ja wiem, że dla zaawansowanego podróżnika Filipiny to żadna egzotyka, ale bym ich nie skreślał. To, co my widzieliśmy, to jest nic. Tam jest naprawdę wiele do zobaczenia. Ciekawa kultura, mili ludzie, piękna natura. I stosunkowo tanio. Jak ma być egzotycznie, to można poszukać jakichś ciekawych miejsc, gdzie turyści to większa atrakcja dla miejscowych, niż oni dla nas.
;) Wśród 880 zamieszkałych wysp coś by się wybrało.A co do kremu - balonik widzę mocno napompowany... Obawiam się, że to, co jest super kremem z odległej Japonii dla polskiej nauczycielki na wakacjach może się okazać standardowym kremem ze średniej półki, dostępnym w sklepie za rogiem dla szturmowca (szturmowczyni? szturmówki?) mieszkającej w Japonii.
;)
Wiem, wiem... Mnie jakos nie ciagnie w tamte rejony. Choc zesmy z mezem rozmyslali nad ewentualna emerytura gdzies w okolicach Leyte. Kto wie...Ojtam ojtam... super krem moze byc i z najbardziej dolnej polki, o ile dobrze dziala. A na nastepny raz, to moge Asi polecic co kupic. Zeby bylo i super dla twarzy i dla portfela. Co nie???
:twisted:
A jednak ktoś zauważył...
:)Zgłosiłem się na męża zaufania na niedzielne wybory i dlatego nie było kolejnego odcinka.Co prawda mnie na tego męża nie powołali, więc kiepska to wymówka, ale zawsze lepsza, niż to, że mi się po prostu nie chciało.
Bardzo dziękuję za tą relacje!! Zazdraszczam nieziemsko bo dla nas byłyby to idealne wakacje! 3 nowoczesne miasta z "wieżowcami" dla mojego chlopa i piękne plaże oraz cudowni ludzie na Filipinach dla mnie... [emoji16] Mimo że byłam w tych miejscach osobno i nie miałam "wuchta" problemów (tylko troszkę) to miałam podobne odczucia i spostrzeżenia i dzięki twojej relacji na chwilę mogłam tam wrócić... Dziękuję jeszcze raz ! I oczywiście czekam na podsumowanie a także inne relacje bo czyta się to jak własne myśli[emoji16]
Spaghetti??? W Tokio??? Why?????A Aqualabel znam! A jakze!
:-)Ha! O Locie mam zupelnie odmienne zdanie. Na krotkich trasach mozna przezyc (choc ostatni raz latalam nimi 2 lata temu jak bylam w PL), ale na dlugich? Zdecydowanie nie.Choc pewnie jak pozwola nam znowu podrozowac, to mam tyle M&M, ze pewnie na podroz do Polski sie skusze. Zobaczymy...
Akurat spaghetti doskonale rozumiem[emoji23] My też podczas pierwszej wizyty przytłoczeni różnorodnością wyboru a także cenami wylądowaliśmy na spaghetti. Z tym, że było to najbardziej japońskie spaghetti jakie można sobie wyobrazić![emoji6] W okolicach parku Ueno była wtedy (bo chyba już jej nie ma) stylizowana na niemiecką karczmę knajpa w której obsluga w strojach alpejskich lała piwo do wielkich kufli, na ścianach wisiały zdjęciach niemieckich żołnierzy a w tle przygrywały bawarskie przeboje! [emoji23] Dostaliśmy wtedy najsmaczniejsze w życiu spaghetti - makaron w sosie pomidorowym z parówkami oraz jajkiem sadzonym na wierzchu! [emoji28] Cała sutuacja wyglądała jak wyjęta z filmu Wakacje w krzywym zwierciadle z Chevy Chasem [emoji1787]
@olajaw @2catstrooper tak jak pisałem, i tak, jak prawidłowo rozszyfrowała @gemmab wpływ miały ceny i niepewność, czym są pozostałe potrawy, widoczne w gablotach czy na zdjęciach. Podstawową potrzebą było najeść się w rozsądnej cenie i to udało się zrealizować. Ciekawość nowych smaków była na dalszym planie. Poza tym jedyne japońskie potrawy, jakie kojarzę, to ramen i sushi - jakimś wielkim fanem obu nie jestem. Gdybyśmy mieli więcej czasu, gdybyśmy byli w miejscu, gdzie ceny były bardziej przyjazne... Pewnie bym się na coś egzotycznego skusił, ale nie tym razem.
Świetna relacja, w dobie uziemienia i niepewności lotów, fajnie poczytać o takich przygodach (zwłaszcza z happy endem)
:) Pytanko o punkt widokowy w Tokio - z tego co wyczytałem w internetach to wejście jest za darmo, rejestrowaliście się wcześniej czy można to było zrobić z marszu?
Najpierw dogadujemy się w recepcji, że nie ma potrzeby jechania na dworzec - busik do El Nido zabierze nas z hotelu, a cena będzie dokładnie ta sama. Zamówiliśmy wyjazd na 13:00 i ruszyliśmy w miasto. Nic ciekawego nie udało nam się po drodze zobaczyć, poza tym, co zawsze jest ciekawe w tym rejonie świata: ruch uliczny i przydrożne stragany, za to Robinsons Place to takie miejsce bardziej w europejskim stylu.
Namierzam sklep z elektronikę i już przed wejściem widzę GO. Moja najnowsza zabawka - DJI Mavic Mini. No, jeszcze nie moja, ale to kwestia minut. Jak się za chwile okazało dość dużej ilości minut bo zakupy tam nie są takie proste, zwłaszcza jak ktoś kupuje takie dziwadło, zamiast normalnie: pralkę, lodówkę czy telewizor. Cena za wersję kombo (czyli z dodatkowymi2 akumulatorami, ładowarką i futerałem na całość): ok. 1.840 PLN. W Polsce ten sam zestaw wtedy kosztował 2.399 PLN. :)
Dość długie oczekiwanie na wydanie z magazynu a następnie wypisanie wszystkich kwitów umiliła nam rozmowa z jednym ze sprzedawców. Po standardowym zestawie skąd, dokąd i na ile czasu oraz czy nam się podoba na Filipinach padło wreszcie oryginalne pytanie:
- Przepraszam, że pytam, ale po co Ty właściwie kupujesz tego drona?
- No jak po co? Będę nim robił zdjęcia, filmy... Taka pamiątka z wakacji...
- Łoooooo....!!!! Super!!!! Świetny miałeś pomysł!!! To będzie wspaniała pamiątka takie zdjęcia!!! - powiedział gość zajmujący się zawodowo sprzedażą tego sprzętu... Choć może on był akurat z działu lodówek...
Nastroje (przynajmniej mój) poszybowały wysoko. Nie ma śladów po porannym złym humorze. Wracamy na spokojnie do hotelu. Warto tu chyba wspomnieć, że hotel nazywa się Balay Inato Pension, kosztował 90 PLN za nockę ze śniadaniem dla dwojga i w sumie, to go polecam. Pamiętajcie tylko o zatyczkach do uszu.
Bus do El Nido przyjeżdża 20 minut przed czasem. Od razu powinno mi to dać do myślenia (patrz powyżej - lądowanie przed czasem), ale ja głupi ucieszyłem się, że wyjeżdżamy wcześniej. Wyjechaliśmy, ale tylko do następnego hotelu, po kolejnego pasażera. I jeszcze jeden hotel i kolejni pasażerowie. I jeszcze jeden... Ostatecznie z Puerto Princesa wyjechaliśmy z półgodzinnym opóźnieniem. Na szczęście droga bez żadnych przygód, auto w dobrym stanie, kierowca jechał dość szybko, ale nie szalał nadmiernie. Po drodze dwa postoje, na jednym skusiliśmy się na jakieś ciepłe bułki. Ja wziąłem z żółtym serem i wanilią, do tego koktajl z mango - pycha!
W El Nido, w sezonie, nie jest łatwo o dobry i do tego jeszcze nie za drogi nocleg. Poszukiwania zacząłem jak tylko skończyłem zamieszanie z zakupem biletów lotniczych i najpierw udało mi się znaleźć dość ładny i niedrogi hotel, ale dość daleko od centrum. Zakupiłem go w wersji z możliwością anulowania, ale co jakiś czas zaglądałem na różne strony szukając czegoś lepszego. W końcu miał to być nasz najdłuższy pobyt w jednym miejscu w czasie tego wyjazdu - całe cztery noce. :)
"Szukajcie, a znajdziecie". Najwyraźniej ktoś odwołał przyjazd, być może w związku z covid-19, bo pewnego dnia pojawiła mi się świetna okazja. W samym centrum, tuż przy plaży, pokój "o podwyższonym standardzie" i do tego w niezłej cenie. (ok. 780 PLN za 4 nocki ze śniadaniami). Co nas przekonało najbardziej - ten balkon!
Kiedy zajechaliśmy, było już dość ciemno. Musieliśmy jeszcze dojść kawałek z buta, bo busik wysadził nas na dworcu. Widok miłej pani w recepcji nie zapowiadała żadnych problemów, a jednak... Oczekiwania kontra rzeczywistość. Pokój może i nie był ostatecznie taki zły, ale też zupełnie nie był taki, jak na zdjęciach. Przede wszystkim był na parterze, więc widok był trochę inny. Rano okazało się, że też niezły, ale wieczorem trochę się Asia zdenerwowała, że główny atut pokoju poszedł... Troszkę na też rozczarował balkon. Raczej nie było opcji, żeby sobie na nim posiedzieć. Sami zobaczcie:
W oczy rzucało się też sporo drobnych usterek: rozwalające się drzwi do balkonu i wypadająca z sufitu lampa. Powierzchnia pokoju była porównywalna z powierzchnią łóżka, co z jednej strony dobrze świadczy o łóżku, ale z drugiej strony nie najlepiej o samym pokoju. Z umeblowania były jeszcze jakieś mikroskopijne szafeczki przy łóżku, deska na ścianie robiąca za szafę i telewizor. Oczywiści poszedłem natychmiast do recepcji z żądaniem wymiany na "pokój o podwyższonym standardzie". Pani zupełnie nie rozumiała o co mi chodzi, bo przecież mam "pokój o podwyższonym standardzie". A poza tym, to wszystkie inne pokoje są zajęte, żaden się nie zwalnia ani jutro, ani w tym tygodniu i żadna wymiana nie jest możliwa. Inaczej mówiąc "Nie mamy Pańskiego płaszcza i co Pan nam zrobisz!". Co do usterek, to obiecała przysłać kogoś rano.
Co zrobisz, jak nic nie zrobisz. Przyszło nam polubić nasz pokój, tym bardziej, że w sumie wcale nie był taki zły. Gdyby nie te rozbuchane oczekiwania... Po czasie dostrzegam, że miał wiele cech wspólnych z naszym pokojem w Hongkongu: składał się głównie z łóżka przy oknie i widoku za oknem. Reszta to nieistotne dodatki. ;)
Do tego pięknie szumiące morze tuż za oknem.... UWAGA!!! Nie dajcie się zwieść!!! Jak ktoś Wam powie, że to wspaniały pokój tuż przy plaży i za oknem słychać szum fal, to uciekajcie jak najdalej. Chyba, że już się zaopatrzyliście w zatyczki do uszu przeciw kotom, ptakom i budowom. Przeciw falom pewnie też się nadadzą. My niestety nie mieliśmy i przez cztery noce jakoś nie zdążyliśmy się przyzwyczaić. Nawet dzisiaj, jak słucham swoich nagrań przypominających mi co się działo na tym wyjeździe, to w tle słyszę ten okropny szum fal... ;)
Śniadanie po raz kolejny zdecydowanie poprawiło nam humory. Tym razem jednak nie swoją treścią, a formą. Podawane było dokładnie nad naszym pokojem, tylko o 2 piętra wyżej. A widoki były tam właśnie takie:
Hotel nazywa się Aqua Travel Lodge i ostatecznie też go polecam. Tylko wiecie, nie oczekujcie zbyt wiele. I zatyczki. Najważniejsze są zatyczki.
Po śniadaniu odwiedziła nas ekipa remontowa w celu usunięcia usterek. Składała się z jednego fachowca i dwóch śmieszków. Nie wiem, o co chodziło, ale Fachowiec faktycznie dość sprawnie usunął wszystkie wskazane usterki, nie mam tylko pojęcia, po co z nim było tych dwóch. Nie pomagali, nie przyuczali się do zawodu. Głównie się uśmiechali.
Jak już wszystko nam ponaprawiali, to poszliśmy załatwić wycieczkę na następny dzień oraz pojechaliśmy na plażę, ale o tym będzie w następnej części. Tu już tylko na zakończenie widok z okna wieczorem.
Bez problemu znaleźliśmy tuk-tuka na plażę.
Żeby trzymać się tytułu, to mógłbym, zresztą zgodnie z prawdą, napisać, że problemem była raczej wuchta naganiaczy do wuchty tuk-tuków, ale już nie przesadzajmy...
Naszym celem na ten dzień była Las Cabañas Beach. 5 kilometrów od centrum El Nido. Plaża, jak plaża. Na Seszelach, w Tajlandii czy w Kołobrzegu plaże ładniejsze. ;) Sporo leżaków, barów czy sprzedawców różnych mniej lub bardziej niepotrzebnych rzeczy. Wejście bardzo cywilizowane, jakieś sklepiki, salony masażu i knajpy. "Już nie ma dzikich plaż..." no przynajmniej nie tutaj.
Jeszcze nie weszliśmy na plażę, wśród tych sklepików przy wejściu, usłyszeliśmy język ojczysty. Jak się okazało, dwie Polki właśnie wśród tych sklepików przy wejściu szukały salonu kosmetycznego, bo wiecie...
- ... jesteśmy tu już 2 tygodnie i pazury się zniszczyły... Trzeba coś z tym zrobić, przecież nie można tak chodzić...
Asia jakoś wyjątkowo nie chciała podtrzymywać rozmowy. Życzyliśmy sobie nawzajem z Rodaczkami miłego dnia i rozeszliśmy się w różnych kierunkach.
- Można? - spojrzałem w kierunku Asi i... nie dokończyłem.
- To może chodźmy wreszcie na tę plażę - zmieniłem szybciutko temat... Gdyby ktoś nie pamiętał, to jednym z "problemów" przed wyjazdem były "niezrobione paznokcie"..
Na plaży każdy spędzał czas, jak lubi. Asia porobiła trochę zdjęć oraz zażywała kąpieli słonecznych i relaksu. Ja próbowałem jakoś opanować latanie dronem. Niestety, żadnych efektów tego opanowywania nie zobaczycie, bo jak się okazało, jednak jestem debilem.
Nie dość, że nie kupiłem sobie karty pamięci do drona ani przed wyjazdem w Polsce (bo bez sensu tak na zapas), ani przy okazji zakupu drona w Puerto Princesa (bo zapomniałem o tym szczególe), to i w El Nido nie kupiłem (bo za drogie i niepewnej jakości).
Ale przecież dron ma możliwość działania bez karty pamięci, a zdjęcia i filmy nagrywają się bezpośrednio w telefonie. Oczywiście. Filmy są co prawda słabej jakości, ale zdjęcia normalne. Skorzystałem z tej możliwości, tyle tylko że kilka tygodni temu zmieniałem telefon i go bardzo dokładnie wyczyściłem, będąc przekonany, że mam kopię tych zdjęć zarówno w chmurze, jak i na laptopie.
Nie wiem, jak mi się to udało, ale nie, nie mam.
Jedną z atrakcji plaży Las Cabañas jest tyrolka (Palawan Zipline Adventure). Niedroga ( ok.50 PLN) i ludzie chwalą, ale nas jakoś nie skusiła. Za to skusiliśmy się na godzinny masaż za 35 PLN. Asia twierdzi, że w czasie tego masażu usnąłem i chrapałem, wzbudzając ogólną wesołość wśród personelu, ale są to pomówienia niepotwierdzone żadnymi dowodami, które chciałbym niniejszym stanowczo zdementować.
Skusiliśmy się też na jakieś jedzonko. Taka jakby maca, z jakimiś warzywami na wierzchu i koktajle owocowe do picia. Asia wybrała koktajl z owoców mango, ja z szyszek chmielu.
Wróciliśmy do miasta tuk-tukiem i rozpoczęliśmy poszukiwania najlepszej oferty na dwie usługi: wycieczka po okolicznych wyspach oraz transport do San Vicente.
San Vicente, to malutka miejscowość, mniej więcej w połowie drogi z El Nido do Puerta Princesa (z tym, że raczej mniej, niż więcej). Miejscowość bardzo nieturystyczna, ale pewnie wkrótce się to zmieni, a to za sprawą urody okolicy i lotniska, które w tym San Vicente się znajduje. Nas to lotnisko zupełnie nie interesowało, bardziej chodziło o zobaczenie miejsca, które jest jeszcze w miarę nieskażone masową turystyką. Nastąpiła zmiana pierwotnych planów. Ostatnia nocka na Palawanie miała być w Puerto Princesa, żeby się nie spóźnić na samolot, ale ponieważ samolot mieliśmy późnym popołudniem, a już wiedzieliśmy, że w Puerto Princesa nie ma co robić, to postanowiłem zaryzykować i wziąć ten nocleg w San Vicente. Posprawdzałem sobie wcześniej w internetach jakie są opcje transportu z El Nido do San Vicente i z San Vicente do Puerto Princesa i wyglądało, że wszystko jest OK.
Na wszelki wypadek kontaktowałem się nawet z hotelem w San Vicente, żeby potwierdzić informacje z internetu, i oni też mówili, że nie będzie problemów. No niestety, tytuł relacji zobowiązuje...
Wedle wszelkich znaków na niebie i w sieci busy z El Nido do San Vicente miały wyjeżdżać o 8:00 i o 13:00. Zdecydowaliśmy, że o 8:00 będzie w sam raz, żeby jeszcze zdążyć coś zrobić tego dnia w San Vicente. Pierwszy punkt sprzedający takie przejazdy nie znał aktualnej ceny, musiał zadzwonić, żeby ją potwierdzić. Zadzwonił i dowiedział się, że właśnie w tym tygodniu zmienił się rozkład lotów z lotniska w San Vicente, a godziny jazdy busików są z nim skorelowane. Poranny bus jedzie, ale startuje o 4:00 rano. Czyli w sumie w nocy. "Popołudniowy" też jedzie, tyle, że też bardziej jako nocny. Start o 18:00. Jedna i druga opcja do... niczego. No, ale może to tylko jakiś pechowy punkt, w innym mają lepsze godziny odjazdów.
Nie mieli.
Sprawdziliśmy kilkanaście punktów z busami, i nawet kilka razy już się wydawało, że jest OK. W niektórych nawet chcieli nam od ręki bilety wypisywać na 8:00, ale za każdym razem prosiłem o telefoniczne potwierdzenie u przewoźnika. I za każdym razem sprzedawcy byli mocno zdziwieni, że jednak, niestety, to ja mam rację. W końcu tego biletu nie kupiliśmy, postanowiliśmy się jeszcze zastanowić nad tym San Vicente. Może lepiej jechać do Port Barton...
Po dzisiejszych masażach Asia, jak sama stwierdziła, "włosy miała tak tłuste od olejku, że wisiały jak strąki, a fryzura wyglądała jak chryzantema drobnokwiatowa". Jeżeli ktoś nie wie, jak wygląda taka chryzantema, to niech sobie wygoogluje. Moim zdaniem Asi fryzura bardziej przypominała rabarbar po burzy, ale co ja się tam znam. No w każdym razie plan był taki, że jak wrócimy z plaży, to szybciutko, po drodze do hotelu, kupimy ten bilet do San Vicente i tę wycieczkę na jutro, a później Asia włosy sobie umyje.
Wycieczkę kupiliśmy, ale z biletami wcale tak szybciutko nie poszło. Wróciliśmy do hotelu, ale głód wygrał z estetyką i wraz z Asią i jej chryzantemą drobnokwiatową poszliśmy szybciutko coś zjeść. Oczywiście z tym "szybciutko" znowu nie wyszło.
Na ten wieczór wygrzebałem jakąś mocno polecaną na google i nie tylko knajpę. Jako znani zwolennicy kosztowania lokalnych specjałów poszliśmy do pizzerii, a jako znani miłośnicy tradycyjnej, włoskiej pizzy, zamówiliśmy hawajską. Ale to dopiero za chwilę, bo okazało się, że nie tylko ja wpadłem na pomysł, żeby zjeść kolację w pizzerii, która ma najlepsze notowania w okolicy. Nie licząc wszystkich, którzy już byli w środku, to jeszcze kilkanaście osób czekało w kolejce na ulicy, aż będą mogły wejść. Niektórzy to się nawet wystroili, na tą kolację, dziewczyny makijaże wieczorowe porobiły... Ale takiej awangardy na głowie, jak Asia, to nikt nie miał. Bardzo byłem dumny, tak stojąc obok niej. jednak Asia czuła się chyba jakoś nieswojo. To pewnie z wrodzonej skromności. Nawet coś wspominała, żeby kupić kilka bananów i je zjeść w hotelu, ale ją przekonałem, że skoro wszyscy czekają, to pewnie warto.
No i było warto. Pizza była rewelacyjna. Gdyby ktoś chciał skosztować, to niech się kieruje na "Trattoria Altrove".
Ciekawostka: Przy wejściu zdejmuje się buty i dalej na boso.
Najedzeni wróciliśmy do hotelu. Asia umyła głowę. Dwukrotnie.
Ja zagłębiłem się w czeluście internetu, aby z powodzi fake newsów wyłowić jakieś prawdziwe informacje.
Zarażonych na świecie: 8 234
Zarażonych w Hongkongu: 10
Zarażonych na Filipinach: 1
Zarażonych w Europie: 9
Lufthansa zawiesza loty do Chin, ale jednocześnie nie uwzględnia w tym Hongkongu i Makao. Ufff, mamy czym wrócić....
Cebu kasuje część lotów do Chin, również niektóre, na trasie Puerto Princesa - Hongkong. Nasz na szczęście nie jest ruszony. Ufff, nadal mamy czym wrócić...
Wirus ma coraz większy wpływ na sytuację na świecie, ze szczególnym uwzględnieniem podróżowania. Część osób kombinuje, co by tu zrobić, żeby bezkosztowo anulować lot i nigdzie nie lecieć. Inni, wręcz przeciwnie - jak się zabezpieczyć, żeby lot się jednak odbył i długo wyczekiwane wakacje nie przepadły.
Z Chin, zwłaszcza z Wuhan, dochodzą jakieś dziwne wieści o ludziach umierających na korytarzach w szpitalach, o zaspawywaniu wejść do mieszkań czy całych budynków, o aresztowaniach ludzi, chodzących bez maseczek. Co z tego jest prawdą, co tanią sensacją i nakręcaniem paniki... ?
A co do naszych planów - nie no, chyba nam taki mały wirusek planów nie pokrzyżuje... Na razie nie jest źle...
Na razie...Tym na bank zarządza jakaś mafia.
Gdzieś w głębi dżungli, w wypasionej willi siedzi przy basenie jakiś miejscowy Ojciec Chrzestny, a jego ludzie pilnują, żeby przypadkiem nikt nie skorzystał rano z pomostu. Ale zacznijmy ten dzień od początku...
Spaliśmy jak zwykle nie za dobrze. Wśród swoich nagrań z wyjazdu znalazłem właśnie prawdziwą perełkę - Asia, osoba bardzo kulturalna i dobrze wychowana, bardzo emocjonalnie opisuje swoje wrażenia z noclegów tuż przy plaży.. Oto wersja lekko ocenzurowana :lol: :
- Wspaniały hotel na plaży... Gdyby nam kiedykolwiek w życiu przyszło do głowy zamówić hotel na plaży, to musimy wziąć koło i walnąć się w czoło. I to tak konkretnie. Na plaży fale nie szemrzą, nie szumią, nie kołyszą do snu tylko napierdzielają tak, że ja kładę się spać od dwóch nocy z watą w uszach, a mimo to słyszę te pierdzielone fale, które nie dają nam spać. Nigdy więcej!. Gdyby nam przyszło kiedyś do głowy, to przypomnijmy sobie to: Nigdy więcej nie zamawiajmy żadnego hotelu na plaży...
Zatem niewyspani, wyjmujemy watę z uszu i idziemy na wczesne śniadanie. O 9:00 ma po nas ktoś przyjść i jedziemy na wycieczkę. Jak zapewne wszyscy wiedzą, w El Nido zamiast romantycznych nazw o dużej wartości marketingowej, jak na przykład "Spektakl łapania pierwszych promieni o wschodzie słońca w sekretnej lagunie" czy "Pieszczota fal na pięciu najpiękniejszych plażach Filipin" organizatorzy postawili na prostotę i łatwość w komunikacji. Najważniejsze i najczęściej wybierane wycieczki są trzy i nazywają się: "Tour A", "Tour B" oraz, jak nietrudno odgadnąć, "Tour C". My wybraliśmy "Tour A".
Kilka minut przed czasem, wyposażeni w drona, aparat, maski do nurkowania, kremy do opalania i ręczniki meldujemy się na recepcji. Niemal punktualnie, bo o 9:10 zjawia się jakiś młodzieniec, by nas zaprowadzić na plażę, na miejsce zbiórki przed wycieczką. Na plaży tłum ludzi. Wszyscy czekają na rozpoczęcie wycieczek. I tak sobie czekają, i czekają...
Do godziny 10:30 nic w sprawie wycieczek się nie dzieje, za to uaktywniają się obwoźni (obchodowi?) sprzedawcy wszystkiego. Biżuterii, pamiątek, okularów przeciwsłonecznych i przede wszystkim worków wodoodpornych. Myślę, że tu jest moment, gdzie widać wpływ tej tajemniczej mafii. Bo jaki może być inny powód, żeby zagonić ludzi na plażę i kazać im bez sensu tam przez półtorej godziny czekać? No chyba tylko po to, żeby napuścić na nich sprzedawców. Po godzinie nudy tylko najtwardsi niczego nie kupią. I Ci, co nie mają przy sobie kasy.
Najbardziej aktywni byli sprzedawcy worków wodoodpornych.
- Kup pan worek, bo się panu wszystko zmoczy przy wsiadaniu do łódki!
My nasze graty mieliśmy spakowane w dwie torby. Aparat i dron w worku wodoodpornym, reszta w zwykłej torbie. Worek wodoodporny kupiłem na aliexpres po tym, jak się nam na Bali skąpał aparat fotograficzny w morzu. Ma już kilka lat, ale nadal jest szczelny. Mimo to próbowali nam wcisnąć jeszcze jeden, ale jak usłyszałem za ile, to pogoniłem od razu. Tak z pięć razy tyle, co u Chińczyka. Zatem kupcie worek, ale najlepiej jeszcze przed wyjazdem.
Z ciekawości, wieczorem sprawdziłem ceny takich worków na ulicznych straganach. Były minimalnie tańsze, niż na plaży, ale po cenie widać, że mafia i tu pobiera haracz.
No ale jeżeli w cenie był haracz dla mafii, to można to zrozumieć...
Około 10:30 wreszcie zaczyna się coś dziać. Pierwsze grupy zaczynają wsiadać na łodzie. I tu lekki szok - po prostu schodzisz z plaży i idziesz w wodzie po kolana, po pas, po szyję... aż dojdziesz do swojej łodzi. Od razu sobie pomyślałem, że przy moim szczęściu, to nasza łódka będzie gdzieś przy brzegu i się za bardzo nie pomoczymy. Normalnie pewnie by tak było, ale ten wyjazd jest raczej nienormalny. Jak coś może pójść nie tak, to zapewne pójdzie.
Ruszamy za naszym przewodnikiem. Ja biorę obie torby, żeby Asi było wygodniej iść. Na początku wygląda dobrze, bo idziemy w kierunku jednej z bliższych brzegowi łodzi. Niestety, nasz przewodnik ją omija i już widać, że będzie ciekawie, bo następne łodzie w kierunku, w którym idziemy są naprawdę daleko. Do tego woda nie jest całkowicie spokojna. Te same fale, które nie dawały spać w nocy, teraz zaczynają zalewać oczy. Uwielbiam "przeskakiwać" fale, ale niekoniecznie w wodzie po szyję i z dwoma torbami nad głową...
W końcu docieramy do naszej łodzi. Na ostatnich metrach już zupełnie nie dotykam dna, i płynę zanurzając w wodzie ten wodoodporny worek, ale walcząc do końca, żeby zachować suchy ten drugi. Udaje się.
Asia, w końcu posiadaczka "żółtego czepka", też jakoś dotarła, nieszczególnie szczęśliwa z takiego sposobu wsiadania na łódkę. Myślicie, że od razu odpłynęliśmy? Oczywiście, że nie.
Jak się okazało kilka osób z naszego składu nie dało rady dojść do łódki i zawrócili. Po ok. 20 minutach dowieziono ich kajakami.
Daruję Wam opis poszczególnych miejsc, które odwiedziliśmy. W sieci jest mnóstwo filmów i opisów z tych wycieczek, wystarczy wpisać "El Nido Tour A" (ewentualnie B lub C) i możecie sobie pooglądać.
Nasze wrażenia - było pięknie i na pewno warto się na taki tour wybrać. Nawet więcej - nie warto się nie wybierać. ;)
Napiszę za to o kilku rzeczach nieoczywistych, o których możecie nie usłyszeć lub nie wyczytać:
Na łodzi płynął z nami kucharz, miał kuchnię wielkości metr na metr i przez większość rejsu miał zajęcie. W jedną stronę smażył i smrodził, w drugą stronę zmywał i hałasował. Jedzenie przy okazji postoju na którejś z wysepek. Bardzo dobre i dużo.
W dwóch miejscach snurkowaliśmy. Rafa ładna, ale już widywaliśmy ładniejszą. Strasznie wkurzające, że każda przypływająca łódź rzuca kotwicę i niszczy przy okazji rafę. Mam nadzieję, że w końcu wpadną na to, żeby zrobić kilka bojek w tych typowych miejscach i przy nich cumować.
Sekretna laguna jest tak sekretna, że na wejście do niej czeka się kilkanaście minut w kolejce. Na wyjście też.
Jeśli jest możliwość wzięcia kajaka i popływania gdzieś, to nie zastanawiajcie się, bierzcie.
Asia stwierdziła, że w tak pięknych okolicznościach przyrody, to ona będzie pozować do zdjęć.
W drodze powrotnej kapitan naszej łajby postanowił chyba przetestować moc silnika, bo lecieliśmy niemal nad wodą. Od tej prędkości to się nawet chłodno zrobiło.
Na zakończenie wycieczki wielka niespodzianka. Przybijamy do pomostu i suchą stopą schodzimy na ląd. Można? Można! Jak już mafia skończy sprzedawać worki...
Wieczorem poszliśmy jeszcze na kolację. W ramach poznawania lokalnej kuchni, tego dnia poznawaliśmy ją w wersji ukraińskiej w lokalu o nazwie "Odessa Mama Cafe and Boodmo Brewery".
W drodze powrotnej do hotelu kupiliśmy transport do San Vicente na 4:00 rano następnej nocy. Jednak ta opcja wygrała.
Ponieważ coś nie za wiele problemów w tym odcinku, to dorzucam:
Z niewiadomego powodu wyskoczyło mi limo pod okiem i wyglądało, jakbym solidnie od kogoś oberwał. Czy mnie coś uchlało, czy się uderzyłem - nie mam pojęcia.
Jakby nam było lokalnych problemów mało, to dostajemy jeszcze wieści z domu. U Asi mamy lis zagryzł wszystkie kury, a córka zaspała na egzamin z prodziekanem.
Nagranie z tego dnia Asia zakończyła zdaniem "Jutro będzie spokojny dzień..." A bodaj by się w język ugryzła...
@tarman Ktoś tu widzę uważnie czyta i kojarzy fakty. :)
Ogrodzenie zrobione, stado już odtworzone, czekamy na pierwsze jaja. Jakkolwiek dziwnie by to nie zabrzmiało, nikt nie ma takich jaj, jak moja teściowa. :lol:
Dziękuję. Staram się. Jeśli się spodobało, to polecam pozostałe moje dzieła, zwłaszcza Kirgistan.
@jekyll Też bym wrócił. 8-)@mk89 to, co dałeś, to jest taki fajny, jednostajny szum. Ten by chyba nie przeszkadzał. To, co było u nas, za oknem, to było takie "sru, przerwa, przerwa, sru, przerwa, przerwa,..." Może dlatego było takie wkurzające...Miał to być najspokojniejszy dzień w czasie całego wyjazdu. Żadnego "musimy", żadnego stresu, żadnych zorganizowanych atrakcji.
I żadnych problemów.
Udawało się aż do wieczora...
Po (jak zwykle) umiarkowanie smacznym śniadaniu, z (jak zwykle) cudownym widokiem nieśpiesznie opuszczamy hotel. Plan był taki, że nie ma planu. Wcześniej braliśmy pod uwagę taką opcję, że jak nam się "Island hopping" bardzo spodoba, to wykupimy tour z którąś z kolejnych literek (B, C). Spodobało nam się, ale nie aż tak. Zgodnie uznaliśmy, że na kolejnym tourze nie zobaczymy nic, co byłoby znacząco różne od tego, co już widzieliśmy na pierwszym. W dodatku takie toury tanie nie są. Co innego wycieczka na plażę, zwłaszcza pieszo.
Wybieramy Corong Corong Beach. Bo najbliżej.
Po drodze oddajemy ciuchy do pralni. Wydaje mi się, że lepszym pomysłem jest oddanie ich bezpośrednio do miejsca, gdzie piorą, niż do jednego z wielu pośredników. Tu sprawdziło się to świetnie. Oddaliśmy w punkcie, gdzie już z ulicy widać było kilkanaście pralek i suszarek, a dookoła roznosił się zapach Lenora czy innego Cocolino. Gdy wracaliśmy z plaży odebraliśmy ciuchy suche, czyste i pachnące.
Drugą sprawą do załatwienia był zakup biletów do San Vincent. Po rozważeniu wielu opcji uznaliśmy, że to jest najlepsza opcja, pomimo konieczności wyjazdu o 4:00 rano. I już, wszystkie sprawy ważne na ten dzień załatwione.
Od tego momentu wyłącznie palmy, plaża i relaks...