Oraz liczne kory i korzenie na impotencję lub erekcję. Z tego wszystkiego nasz przewodnik zjadł to ostatnie i od tej pory trzymaliśmy się od niego na dystans.
Po dwóch godzinach wracamy do obozu, gdzie mamy wolne do końca dnia. Wracamy więc do naszego National Geographica.
Obserwujemy dziecko, które wraca z lasu z "szczurem/myszką" w rękach i chwali się swoim znaleziskiem.
Bierze sznurek, przywiązuje zwierzątko, a my myślimy: "Ah, joj, dziecko zrobiło sobie zabawkę, jakie słodkie". Po chwili wrzuca je do ognia, skrobie skórę i zjada.
No cóż, życie.
Nam też podano kolację (również bardzo dobrą).
Pokazują nam namioty, w których spędzimy noc. Nam z @Apocalipse wylosowano namiot bez maty, ale za to zamykany na całej powierzchni, co uratowało nam skórę. Dosłownie. Wieczór kończy się pokazem tańca pigmejskiego i degustacją pigmejskiego whiskey (destylatu wina palmowego).
Noc nie była może najbardziej komfortowa na świecie – spanie na ziemi do super wygodnych nie należy – ale udało się. Przeżyliśmy i nikogo nie straciliśmy w lesie.
Śniadanko (to samo, czyli omlet z suszoną rybą) i znów ruszamy do lasu, tym razem w poszukiwaniu zwierząt.
Niestety, zwierząt brak. Jest pora sucha, a upał sprawia, że nie wychodzą z buszu.
Zostaje nam więc jedynie pokaz różnych drzew i skutków działalności słoni w porze deszczowej.
Z całego safari wyszło na to, że mieliśmy po prostu mini-spacer po lesie, odpoczynek na górce, gdzie według przewodnika zobaczył trzy małpy (ogólnie on miał coś z numerem trzy), oraz przeprawę przez rzekę.
Na koniec odwiedzamy mini plantację kakao, orzeszków i owoców palmowych (do produkcji wina palmowego). Nasza wizyta kończy się fochem nabombanej babci właściciela plantacji, bo nie chcieliśmy z nią pić pigmejskiego whiskey.
Na zakończenie pobytu w parku zaoferowano nam godzinną wycieczkę pirogą po rzece Dja.
Niestety, jak to w Afryce, nikt się nie przejął kwestią wagową. Do jednej łodzi wsadzili samych chudzielców, a do mojej samych facetów blisko trzycyfrowych wagowo. Już na starcie zauważyłem, że jesteśmy ledwie kilka centymetrów nad wodą.
Na wszelki wypadek przypominam sobie modlitwę "Ojcze nasz" i odpływamy.
Oczywiście co chwilę, z powodu wagi i promili naszego kapitana, zaklinowaliśmy się gdzieś i trzeba było schodzić i pchać. A woda sukcesywnie przybywała w pirodze.
Po godzinie rzucam: "E, ta kłoda wygląda jak głowa krokodyla". Na to Luc: "Tak, tak, tu żyją krokodyle. A dokładnie krokodyl nilowy. Czasami można je zobaczyć".
No żesz ku…ż! Nie dość, że już ⅓ pirogi pełna wody, to jeszcze mamy kawał drogi do "portu" i mini-wodospad przed sobą…Co parę metrów wody w pirodze było coraz więcej. Buty miałem już całkowicie mokre, próbowałem ratować elektronikę, a nasz lekarz pokładowy informował nas, jakie choroby możemy złapać z tej wody, np. schistosomatozę, gorączkę Lassa i inne. Brzmiało to trochę jak piosenka Billy'ego Joela We Didn't Start the Fire.
Nie powiem – nie była to najprzyjemniejsza wycieczka mojego życia. Chyba naprawdę przestanę marudzić na ciasnotę w Wizz Airze.
Po licznych słowach na „k…”, greckich przekleństwach i pijanym Messi od kapitana (zamiast merci) zobaczyliśmy z daleka nasz port. Radość – nasze męczarnie zaraz się skończą. Tylko miniwodospad i będziemy na stałym lądzie.
Wodospad? Mniejszy niż wylana woda na schodach. Pikuś. Nie takie rzeczy na kajakach i pontonach się robiło.
Long story short – utonęliśmy calutcy, dosłownie 100 metrów od końca. Wychodzimy z wody na ląd, a tam nasz kapitan Messi przeprasza za końcówkę. Chciałbym mu podarować książkę z fizyki o rozkładzie wagi, ale chyba i tak by nie zrozumiał.
Czołgamy się do głównej kwatery, gdzie po chwili spotykamy się z ekipą chudych i suchych, po czym kierujemy się do naszego noclegu.
Plan był taki, że wykąpiemy się dopiero w Douali, gdzie będzie bieżąca ciepła woda, ale załamujemy się (szczególnie grupa mokrych) i bierzemy byle jaki prysznic, bylebyśmy wyglądali i nie śmierdzieli.
Kolacja i śpimy jak niemowlaki w „normalnych” łóżkach.
Poranna pobudka. Musimy wyjechać na czas, żeby zdążyć na pociąg do Douali z Jaunde, a droga daleka. Sprawdzamy ubrania – no szlag, dalej mokre. A największy ból to buty. No nic, jedziemy w klapkach.
Śniadanko (oczywiście nie o porze, jaką chcieliśmy/powiedzieliśmy), pakujemy się do auta jak w Tetrisie i ruszamy.
Ledwo co wyjechaliśmy ze wsi, jakieś 10–15 km (około 40 minut jazdy), gdy jeden z ekipy przypomina sobie, że zostawił w toalecie saszetkę z pieniędzmi i paszportem.
Szybka rozmowa z kierowcą i Luciem – co robić? Dobra, niech on i auto jadą do auberge, a my albo poczekamy, albo przejdziemy pieszo do następnej wsi.
I tak 5 białych spaceruje środkiem lasu, po drodze, 3 z nich w klapkach.
Docieramy do wsi, machamy do ludzi i po chwili słyszymy krzyki w naszym kierunku. Pierwsza myśl: „No to teraz wyciągną maczety i będą nas ścigać”. Przyspieszamy kroku, ale za nami starszyzna wsi macha, żebyśmy podeszli.
Okazało się, że byli mega zachwyceni, że biali się u nich zatrzymali, i proszą o fotkę.
Po chwili stajemy się wielką sensacją wsi. Jedni zapraszają nas na wino beaujolo-kartonowe, inni pokazują, co upolowali na kolację. Dobrze, że nasze auto przyjechało na czas, bo spora szansa, że bylibyśmy dobrze zrobieni z rana.
Po drodze upierdliwe checkpointy, ściganie się z lokalnym Paris Saint-Germain…
I tak docieramy do Jaunde bez żadnych problemów, z postojami na delektowanie się zimnymi napojami.
Kupujemy dosłownie na ostatnią chwilę ostatnie bilety na pociąg do Douali i wchodzimy do salonki dla pasażerów pierwszej klasy.
Trzeba przyznać, że byliśmy najgorzej ubranymi i najbardziej brudnymi pasażerami tej sali. Ale za to cieszymy się, że jest lodówka z zamrożonymi napojami.
Boarding opóźniony, ale jak na warunki afrykańskie – bardzo wzorowy. Nie ma nacisku (jak na dawne boardingi do PolskiBusa), wszystko kulturalnie.
Najbliższe 4–5 godzin spędzamy albo oglądając kameruńskie chrześcijańskie teledyski, które lecą w TV, albo śmiejąc się z tego, jakie zabobony pokazują – np. zakaz rzucania kamieni w pociągi.
Do czasu, aż przechodzimy obok jednego okna, w którym wybita jest szyba… przez kamienie.
M_Karol napisał:
Zeus - czy dodasz więcej zdjęć lokalnych kolei plus czy podzielisz się szerszymi wrażeniami z przejazdu pociągiem (jaki standard, składy, ceny etc). Bardzo nietypowy kraj na taką atrakcję
Przez chwilę podziwiam interesująco kolorowy dworzec
i kierujemy się na zewnątrz, żeby złapać lokalnego Ubera do naszego noclegu. Pierwsze wrażenie? W Douali jest okropnie duszno w porównaniu do Jaunde. Drugie? Drogi są tutaj gorsze niż w stolicy. A trzecie? Na ulicach panuje ogromny chaos, zwłaszcza w porównaniu do stosunkowo spokojnego Jaunde.
Nasz nocleg na najbliższe dni to lokalny Ibis w Douali. Pragniemy w końcu czegoś dobrego, europejskiego, po kilku dniach w buszu. Tutaj ogromne ukłony dla @novart za załatwienie nam noclegu w dobrej cenie.
Na miejscu dostajemy dwie dobre wiadomości. Po pierwsze, śniadania są dostępne już od 6 rano (a kolejnego dnia mieliśmy spotkanie z przewodnikiem o 06:30). Po drugie, ciepła i bieżąca woda dostępna jest 24h. Więcej do szczęścia nie potrzebowaliśmy.
Wstajemy o 6 i idziemy na śniadanie. Po trzydniowej diecie opartej na mielonce i jajecznicy z suszoną rybą, dostanie świeżo pieczonych bułeczek to luksus najwyższej klasy.
O 06:30 pakujemy się do busa i ruszamy do kolejnego hotelu, gdzie czeka na nas delegacja z Malabo.
Dziś kierujemy się na południe, a dokładniej nad najdłuższą rzekę Kamerunu – Sanagę. Tam, na wysepkach przy ujściu rzeki, znajduje się Rezerwat Szympansów Pongo-Songo, zarządzany przez stowarzyszenie Papaye. Jego celem jest zapewnienie bezpiecznej przestrzeni życiowej dla naszych kuzynów hominidów oraz opieka nad młodymi, których rodzice padli ofiarą kłusownictwa.
Spotykamy się tam z pracownikami rezerwatu – lokalną kierowniczką (która przypomina Jane Goodall) oraz kapitanem. Tym razem pakujemy się do normalnej łodzi. Ba, nawet wiedzą, jak rozlokować nas wagowo, i dostajemy kapoki!
Po boardingu płyniemy do jednej z dwóch wysp. Po drodze mijamy „sanktuarium/szpital” dla szympansów, ale nasza trasa prowadzi na wyspę Songo.
Na wyspie Songo mieszkają nastolatkowie – to drugi klan, który jest już prawie kompletny, po tym jak wypełniła się wyspa Pongo.
Cumujemy, a nasz kapitan zaczyna wydawać szympansowe odgłosy i rzuca w kierunku wyspy jedzenie – owoce oraz lokalne pączki.
Po chwili wyłania się „samiec alfa”, który przejmuje pierwsze kąski.
Po chwili reszta klanu również wychodzi i zaczyna zbierać rzutki.
(Wiadomo, w relacji @cart fotki będą 2137 razy lepsze od moich).
Powiem szczerze – jestem bardziej zachwycony niż kiedykolwiek. To moje pierwsze spotkanie z szympansami na wolności, a nie przez kraty w zoo. Sorry, ale małpki w Angkor Wat czy Batu Caves to jak gołębie z kciukami.
Po chwili zostawiamy szympansy z Songo
i kierujemy się do wyspy Pongo.
Na wyspie Pongo mieszka około 30 dorosłych szympansów. To pierwsza rodzina, która zaczęła rozmnażać się na wolności, dlatego nie można już dodawać innych osobników – klan by ich odrzucił.
Niestety, te szympansy są bardziej kapryśne i doskonale wiedzą, kiedy pojawić się po jedzenie – dosłownie w momencie, gdy motorówka odpływa. Widujemy ledwie jednego szympansa, a większość czasu spędzamy w motorówce, wypatrując ich na lewo i prawo. Jako że tour dobiega końca, wracamy do portu.
Mamy jeszcze trochę wolnego czasu, więc idziemy do pobliskiego kościoła.
To pierwszy katolicki kościół w Kamerunie, zbudowany przez niemieckich duchownych, a dokładniej przez Ojców Pallotynów. Do dziś miejscowość nazywa się Marienberg, co po niemiecku oznacza „Góra Maryi”.
Kościół jest prosty w środku, ale przytulny, z wieloma lokalnymi akcentami – na przykład bongo zamiast organów. Nadal odbywają się tu codzienne msze.
Wychodzimy na zewnątrz, łapiemy naszego przewodnika i pytamy, co możemy robić jutro, bo mamy dzień wolny. Chłopakom z Malabo najbardziej podobał się pomysł wycieczki do Limbé, Buea oraz zwiedzenia lokalnego targu z rękodziełem. – Spoko, spoko, mam wasz WhatsApp, będziemy w kontakcie – mówi przewodnik. I tu popełniamy duży błąd… ale o tym innym razem.
Pakujemy się do auta i ruszamy do Edéi, gdzie zostawimy chłopaków, którzy jadą dalej na wodospady Kribi, a my wracamy do Douali.
Po drodze robimy krótki postój przy pladze XXI wieku –
czyli przy sprzedaży oleju palmowego.
Obok widzimy drzewa kauczuku.
Zostawiamy chłopaków i wracamy do Douali przez Most Japoma, znany również jako Most Niemiecki Edea (niestety, to strategiczny punkt i całkowicie zakazane jest robienie zdjęć). Wpadamy prosto w popołudniowy ruch.
Od wielu miesięcy @zbyhu pisał mi, że jeśli będę w Kamerunie, obowiązkowo muszę spróbować Ndolé. Ndolé to kameruńska potrawa składająca się z duszonych orzechów, ndoleh oraz ryb, wołowiny lub owoców morza. Tradycyjnie podaje się ją z bananami, bobolo lub miondo (kameruńska potrawa z fermentowanego, mielonego manioku zawiniętego w liście).
Najedzeni na maksa, żegnamy się z przesympatyczną kelnerką oraz właścicielką i postanawiamy wrócić do hotelu pieszo, po drodze robiąc pamiątkowo-kulinarne zakupy.
Trafiamy do mini marketu i piekarni. Patrząc na nazwę, śmieję się, że to jakiś niedorobiony Zeus.
Po chwili @novart woła mnie, żebym wszedł ponownie i sprawdził typka za ladą, bo nie wygląda na Francuza. I tak, zupełnym przypadkiem, trafiam na honorowego konsula Grecji w Kamerunie, który prowadzi francuską piekarnię z greckimi literami.
- Do roboty tu przyjechałeś? (chodzi o Kamerun) - Nie no. Nie. - To może delegacja? - Też nie. - E, no to 100% love imigrant! (jest takie przysłowie w Grecji: Ερωτικός μετανάστης / erotikos metanastis – zakochany imigrant) (po sprawdzeniu Tindera, gdzie mógłbym powiedzieć, że tak) Też nie. - To w takim razie jak?! - No, turystycznie. - Kto normalny przylatuje na turystykę do Kamerunu?
Gadamy chwilkę i robimy zakupy w Sparze
i wracamy do hotelu na odpoczynek po całym dniu w trasie.Technicznie mieliśmy lecieć do Bangui, ale nasz kochany (s)Camair postanowił, że lepiej, żebyśmy zostali dłużej w Kamerunie. Dlatego kierujemy się do kolejnego regionu Kamerunu – Południowo-Zachodniego. Profil w Nomadmanii trzeba wypełnić nowymi regionami.
Parę dobrych kilometrów, przy złych/tragicznych dziurach.
Kierując się na zachód, z każdym kilometrem zmienia się lokalny krajobraz. Nie chodzi o naturę, ale o ludzi.
Reklamy francuskie zmieniają się na angielskie, co paręset metrów pojawia się reklama lokalnych ewangelistów/anglikanów i umundurowanych. Ci ostatni są ciężko uzbrojeni i bardziej przypominają wojsko.
A wszystko to spowodowane jest wojną o niepodległość/autonomię anglojęzycznej części Kamerunu:
Nawet parę godzin przed naszym przyjazdem miał miejsce atak nigeryjskich paramilitarnych Fulani na żołnierzy Kamerunu.
Oraz przyszłe wybory prezydenckie (czyli gwarantowana wygrana lokalnego despoty, Paula Biya, który rządzi nieprzerwanie od 1972 roku – od czasów zjednoczenia dwóch Kamerunów w Zjednoczoną Republikę Kamerunu).
Po ponad godzinie jazdy pojawiają się pierwsze problemy z naszym fixerem – dokładnie na skrzyżowaniu w miejscowości Mutengene. Tam kierowca jest zaskoczony, że mamy jechać do Buéi, bo podobno nie było to uzgodnione. Niestety – stety, uzgodnione było, ale ustnie, a nie na papierze czy WhatsAppie. Szybki telefon do „kierownika”: „Spoko-spoko, możecie jechać, ale musicie dać kierowcy tipa na paliwo” (mowa o dodatkowych 30 kilometrach). Szybka narada – 20-30 euro na 6 osób to pikuś.
Buéa to stolica Regionu Południowo-Zachodniego oraz dawna stolica niemieckiego Kamerunu. Leży na zboczach wulkanu Kamerun, na wysokości 1500 m n.p.m., co tworzy piękny i przyjemny klimat w porównaniu do dusznej Douali.
Znajduje się tu Uniwersytet w Buéi, a także liczne firmy IT, tworząc mini „Krzemową Dolinę”. Jeden z najważniejszych punktów miasta to jedyny pomnik Otto von Bismarcka, który istnieje do dziś na Czarnym Kontynencie.
Obok pomnika znajduje się pierwszy budynek poczty w Kamerunie.
Zeus napisał:W Katowicach, na mini spotkaniu grupy Katowickiej (rozmawiamy na signalu z ekipą pociągu z Mauretanii ze może jakiś wspólny lot na Afrykę w 2025.No nie, nie dość że w towarzystwie, to nawet słowem nie pisnął... Foch
:evil:
;)
Korę nam nie dali...A mieliśmy swoje whiskeyCo do smaku pigmejski whiskey, ja piłem różne rzeczy, ale to, było obrzydliwe. Ciężko jakoś to porównać do czegoś. Jakbym pił jakiś diesel/kerozynę
Zeus napisał:Co do smaku pigmejski whiskey, ja piłem różne rzeczy, ale to, było obrzydliwe. Ciężko jakoś to porównać do czegoś. Jakbym pił jakiś diesel/kerozynęBardzo prosto porównać. Tani, podlaski bimber, który nienajlepiej się udał, ale jak wszystko inne się skończy...
Z tą kameruńską whisky palmową to nie tak. Jeszcze się w Dja nasze własne zapasy nie pokończyły. Ale chcieliśmy, wszyscy, spróbować lokalnego produktu bio (biologique), to po pierwsze. Po drugie, rdzenni Kameruńczycy bardzo zachęcali. Po trzecie Luc, nasz przewodnik, zdecydowanie był wielbicielem i jego postawa nas przekonała ostatecznie. Kosztowałem już gorszy bimber w życiu, raz, może nawet dwa razy. Nie uwieczniłem na zdjęciach, niestety, tego trunku. Mam za to legendarny omlet z suszoną rybą, serwowany w przybytku w Somalomo na śniadanie. Spożycie omleta wywoływało skrajnie odmienne odczucia w naszej grupce. Bez innych następstw, zdrowo, organicznie.
Apocalipse napisał:Zeus napisał:Co do smaku pigmejski whiskey, ja piłem różne rzeczy, ale to, było obrzydliwe. Ciężko jakoś to porównać do czegoś. Jakbym pił jakiś diesel/kerozynęBardzo prosto porównać. Tani, podlaski bimber, który nienajlepiej się udał, ale jak wszystko inne się skończy...Widzimy tu roznice w gustach lub tez stopien wypalenia kubkow smakowych. Mi smakowalo
:)
pabien napisał:@Zeus czy pozostali pasażerowie pierogi też tak przeżywali tę podróż, czy tylko Ty. Nie będę ukrywał, że byłem jednym z tych "trzycyfrowych" na pirodze @Zeusa. Każdy z nas przeżywał podróż nieco inaczej. Czułem się jak w drewnianej kanadyjce, która jest grubo przeciążona i stopniowo nabiera wody z powodu zbyt dużego zanurzenia. Ławeczki w canoe były niedbale włożonymi sękatymi kawałami drewna, tak więc wkrótce po starcie siedziałem na dnie łodzi ze zdrętwiałym, obolałym i kompletnie mokrym zadem. Z drugiej strony, poziom zagrożenia w mojej głowie nie był alarmujący. Po brzegu rzeki Dja nie szwędały się niedźwiedzie - co zdarzyło się w kanadyjskiej głuszy na wyprawie canoe. Krokodyle, jeśli w ogóle były, to miały być niegroźne. A drobnoustrojów, o których trochę rozmyślałem, jednak gołym okiem ne widać. Rzeczywiście, przypomniała mi się Bilharcja. Ale w wodzie płynącej oraz daleko od większych ludzkich siedlisk prawdopodobieństwo zakażenia jest dużo mniejsze niż w takim np. Jeziorze Malawi. Na koniec wszyscy się zamoczyliśmy, ale po prawdzie to nasz sternik i nasz wioślarz zmoczyli się dużo bardziej, bo podczas 2 godzinnej wyprawy kilkanaście razy spychali pirogę z mielizny. W sumie super wycieczka. Koledzy z drugiej, suchej pirogi patrzyli z zazdrością. Jak pół godziny po nich dotarliśmy do Somalomo.
@sko1czek przygoda super! W mojej głowie nie ma czegoś takiego jak nieszkodliwe krokodyle mogące pływać w mętnej wodzie, wiec w sumie umysł różne może plątać figle
:D
Zeus - czy dodasz więcej zdjęć lokalnych kolei plus czy podzielisz się szerszymi wrażeniami z przejazdu pociągiem (jaki standard, składy, ceny etc).Bardzo nietypowy kraj na taką atrakcję
Bilet 1 klasy na trasie Yaounde - Douala kosztował tuż przed odjazdem 9000 XAF, czyli 58 PLN. Trochę to trwało, bo było nas 8. Dla pasażerów 1 klasy była osobna poczekalnia (klimatyzowana) z barkiem w którym można było zakupić różne produkty spożywcze.Wagony już lekko przechodzone, ale fotele były całkiem wygodne. Dostępny był także wagon restauracyjny z całkiem smacznymi jak się okazało daniami.Klika zdjęć z pociągu, jedno z wagonu 1 klasy, pozostałe z wagonu restauracyjnego.
M_Karol napisał:Zeus - czy dodasz więcej zdjęć lokalnych kolei plus czy podzielisz się szerszymi wrażeniami z przejazdu pociągiem (jaki standard, składy, ceny etc).Bardzo nietypowy kraj na taką atrakcjęPisałem tu
:)kolej-kamerunska,580,176373&p=1747959#p1747959
W przerwie relacji podrzucę cos do obejrzenia (nasz hotel czasami w tle, szczególnie pod koniec). Na youtube jest masa dobrych reportaży o wojnie w RSA, ale niewiele o zwykłym życiu miejscowych. Ostatni znalazłem taka perełkę:https://www.youtube.com/watch?v=sY1buvsWwW8Maly spoiler alert a jednocześnie przykład poziomu cen na miejscu: dłubane drewniane canoe kosztuje prawie 400 usd. Sredni roczny dochód w kraju to 520 usd.
Zeus napisał:Niestety @cart zepsuł zabawę twierdząc ze nie można to zaliczyć jako nowy kraj według Nomadmanii
:([/i]Tak z ciekawości, kiedy można zaliczyć?
O jest listahttps://nomadmania.com/minimal-visit/Leaving the port area, even a little bit, is accepted as a visit – accepted by 60% even in the most minimal departure from the port. This contradicts the stricter principle of railway and vehicle travel, however, the argument can be made that boat travel by definition is often ‘freer’ and outdoors, and results in a better understanding of a place.In the event that there is no established port area, ‘putting a foot’ on the region when disembarking the vessel is considered a minimal visit.Stopę postawiłem na lądzie (na leżąco, ale stopa to stopa), ale to była wysepka w RŚA: https://maps.app.goo.gl/U8jy5o4JdxQF7mwE9
@Zeus w żadnym przypadku nie zaliczone. @cart ostrzegał, że wyspa rzeczna jest po stronie RŚA - wbrew twierdzeniom zalogi łajby - a lokalizacja na twojej mapce to potwierdza.
No to i słowo końcowe.Tak jak pisałem na początku, dla mnie Afryka to terra incognita. Oczywiście, byłem w Tanzanii (ale to bardziej turystyczna Afryka) oraz w Mauretanii, Maroku i Algierii (ale to z kolei Maghreb).Kamerun może jako tako obił mi się o uszy, coś tam wiedziałem i tyle. Parę lat temu nie było opcji, żebym powiedział cokolwiek o tym kraju.Ale o Republice Środkowoafrykańskiej to już na 1000% nie wiedziałbym, co powiedzieć. Kraj, który mógł być potęgą w Afryce ze względu na swoje położenie – dokładnie w centrum kontynentu – dziś jest jednym z najbiedniejszych państw świata, funkcjonującym niemal wyłącznie dzięki pomocy NGO.Zupełnie inaczej spojrzałem na ten kraj po przeczytaniu świetnej książki od mojego ulubionego wydawnictwa Czarne: Karawana kryzysu. Za kulisami przemysłu pomocy humanitarnej (https://czarne.com.pl/katalog/ksiazki/karawana-kryzysu), która pokazuje, jak funkcjonuje wiele krajów dzięki ogromnej patologii w systemie pomocy humanitarnej.Czy mi się podobało? TAK. Byłem przygotowany na najgorsze, a wyszedł z tego naprawdę dobry wyjazd. Wyjazd z podtytułem: Kochanie, nie będzie mnie dwa tygodnie, bo mamy męski/chłopski wypad.Sporo śmiechu, dobre cytaty i niesamowity flow.Niestety, przez ten wyjazd zaraziłem się Afryką i wiem, że w 2026 roku tam wrócę. Czy to będzie Angola, VFA, czy jakiś inny dziwny kraj – zobaczymy.Dziękuję wszystkim za czytanie mojej relacji oraz Lufthansie za „prezent” 600 euro i dofinansowanie mojego wyjazdu do Ameryki Środkowej w tym roku.Wielkie dzięki za wspólny wyjazd @novart @kamo375 @Apocalipse @sko1czek @pbak @pawfazi @cart @JanuszOnTour Myślę ze wyjazd nie byłby tak udany jakby nie wy.A na koniec, święte słowa mędrca z Kamerunu. Odpowiedz na każde pytanie to:TakTrzy
Oraz liczne kory i korzenie na impotencję lub erekcję. Z tego wszystkiego nasz przewodnik zjadł to ostatnie i od tej pory trzymaliśmy się od niego na dystans.
Po dwóch godzinach wracamy do obozu, gdzie mamy wolne do końca dnia. Wracamy więc do naszego National Geographica.
Obserwujemy dziecko, które wraca z lasu z "szczurem/myszką" w rękach i chwali się swoim znaleziskiem.
Bierze sznurek, przywiązuje zwierzątko, a my myślimy: "Ah, joj, dziecko zrobiło sobie zabawkę, jakie słodkie".
Po chwili wrzuca je do ognia, skrobie skórę i zjada.
No cóż, życie.
Nam też podano kolację (również bardzo dobrą).
Pokazują nam namioty, w których spędzimy noc. Nam z @Apocalipse wylosowano namiot bez maty, ale za to zamykany na całej powierzchni, co uratowało nam skórę. Dosłownie.
Wieczór kończy się pokazem tańca pigmejskiego i degustacją pigmejskiego whiskey (destylatu wina palmowego).
Noc nie była może najbardziej komfortowa na świecie – spanie na ziemi do super wygodnych nie należy – ale udało się. Przeżyliśmy i nikogo nie straciliśmy w lesie.
Śniadanko (to samo, czyli omlet z suszoną rybą) i znów ruszamy do lasu, tym razem w poszukiwaniu zwierząt.
Niestety, zwierząt brak. Jest pora sucha, a upał sprawia, że nie wychodzą z buszu.
Zostaje nam więc jedynie pokaz różnych drzew i skutków działalności słoni w porze deszczowej.
Z całego safari wyszło na to, że mieliśmy po prostu mini-spacer po lesie, odpoczynek na górce, gdzie według przewodnika zobaczył trzy małpy (ogólnie on miał coś z numerem trzy), oraz przeprawę przez rzekę.
Na koniec odwiedzamy mini plantację kakao, orzeszków i owoców palmowych (do produkcji wina palmowego). Nasza wizyta kończy się fochem nabombanej babci właściciela plantacji, bo nie chcieliśmy z nią pić pigmejskiego whiskey.
Na zakończenie pobytu w parku zaoferowano nam godzinną wycieczkę pirogą po rzece Dja.
Niestety, jak to w Afryce, nikt się nie przejął kwestią wagową. Do jednej łodzi wsadzili samych chudzielców, a do mojej samych facetów blisko trzycyfrowych wagowo. Już na starcie zauważyłem, że jesteśmy ledwie kilka centymetrów nad wodą.
Na wszelki wypadek przypominam sobie modlitwę "Ojcze nasz" i odpływamy.
Oczywiście co chwilę, z powodu wagi i promili naszego kapitana, zaklinowaliśmy się gdzieś i trzeba było schodzić i pchać. A woda sukcesywnie przybywała w pirodze.
Po godzinie rzucam:
"E, ta kłoda wygląda jak głowa krokodyla".
Na to Luc:
"Tak, tak, tu żyją krokodyle. A dokładnie krokodyl nilowy. Czasami można je zobaczyć".
No żesz ku…ż! Nie dość, że już ⅓ pirogi pełna wody, to jeszcze mamy kawał drogi do "portu" i mini-wodospad przed sobą…Co parę metrów wody w pirodze było coraz więcej. Buty miałem już całkowicie mokre, próbowałem ratować elektronikę, a nasz lekarz pokładowy informował nas, jakie choroby możemy złapać z tej wody, np. schistosomatozę, gorączkę Lassa i inne. Brzmiało to trochę jak piosenka Billy'ego Joela We Didn't Start the Fire.
Nie powiem – nie była to najprzyjemniejsza wycieczka mojego życia. Chyba naprawdę przestanę marudzić na ciasnotę w Wizz Airze.
Po licznych słowach na „k…”, greckich przekleństwach i pijanym Messi od kapitana (zamiast merci) zobaczyliśmy z daleka nasz port. Radość – nasze męczarnie zaraz się skończą. Tylko miniwodospad i będziemy na stałym lądzie.
Wodospad? Mniejszy niż wylana woda na schodach. Pikuś. Nie takie rzeczy na kajakach i pontonach się robiło.
Long story short – utonęliśmy calutcy, dosłownie 100 metrów od końca. Wychodzimy z wody na ląd, a tam nasz kapitan Messi przeprasza za końcówkę. Chciałbym mu podarować książkę z fizyki o rozkładzie wagi, ale chyba i tak by nie zrozumiał.
Czołgamy się do głównej kwatery, gdzie po chwili spotykamy się z ekipą chudych i suchych, po czym kierujemy się do naszego noclegu.
Plan był taki, że wykąpiemy się dopiero w Douali, gdzie będzie bieżąca ciepła woda, ale załamujemy się (szczególnie grupa mokrych) i bierzemy byle jaki prysznic, bylebyśmy wyglądali i nie śmierdzieli.
Kolacja i śpimy jak niemowlaki w „normalnych” łóżkach.
Poranna pobudka. Musimy wyjechać na czas, żeby zdążyć na pociąg do Douali z Jaunde, a droga daleka. Sprawdzamy ubrania – no szlag, dalej mokre. A największy ból to buty. No nic, jedziemy w klapkach.
Śniadanko (oczywiście nie o porze, jaką chcieliśmy/powiedzieliśmy), pakujemy się do auta jak w Tetrisie i ruszamy.
Ledwo co wyjechaliśmy ze wsi, jakieś 10–15 km (około 40 minut jazdy), gdy jeden z ekipy przypomina sobie, że zostawił w toalecie saszetkę z pieniędzmi i paszportem.
Szybka rozmowa z kierowcą i Luciem – co robić? Dobra, niech on i auto jadą do auberge, a my albo poczekamy, albo przejdziemy pieszo do następnej wsi.
I tak 5 białych spaceruje środkiem lasu, po drodze, 3 z nich w klapkach.
Docieramy do wsi, machamy do ludzi i po chwili słyszymy krzyki w naszym kierunku. Pierwsza myśl: „No to teraz wyciągną maczety i będą nas ścigać”. Przyspieszamy kroku, ale za nami starszyzna wsi macha, żebyśmy podeszli.
Okazało się, że byli mega zachwyceni, że biali się u nich zatrzymali, i proszą o fotkę.
Po chwili stajemy się wielką sensacją wsi. Jedni zapraszają nas na wino beaujolo-kartonowe, inni pokazują, co upolowali na kolację. Dobrze, że nasze auto przyjechało na czas, bo spora szansa, że bylibyśmy dobrze zrobieni z rana.
Po drodze upierdliwe checkpointy, ściganie się z lokalnym Paris Saint-Germain…
I tak docieramy do Jaunde bez żadnych problemów, z postojami na delektowanie się zimnymi napojami.
Kupujemy dosłownie na ostatnią chwilę ostatnie bilety na pociąg do Douali i wchodzimy do salonki dla pasażerów pierwszej klasy.
Trzeba przyznać, że byliśmy najgorzej ubranymi i najbardziej brudnymi pasażerami tej sali. Ale za to cieszymy się, że jest lodówka z zamrożonymi napojami.
Boarding opóźniony, ale jak na warunki afrykańskie – bardzo wzorowy. Nie ma nacisku (jak na dawne boardingi do PolskiBusa), wszystko kulturalnie.
Najbliższe 4–5 godzin spędzamy albo oglądając kameruńskie chrześcijańskie teledyski, które lecą w TV, albo śmiejąc się z tego, jakie zabobony pokazują – np. zakaz rzucania kamieni w pociągi.
Do czasu, aż przechodzimy obok jednego okna, w którym wybita jest szyba… przez kamienie.
Bardzo nietypowy kraj na taką atrakcję
Pisałem tu :)
kolej-kamerunska,580,176373&p=1747959#p1747959Do Douali dojeżdżamy lekko opóźnieni, ale bez żadnej większej tragedii.
Przez chwilę podziwiam interesująco kolorowy dworzec
i kierujemy się na zewnątrz, żeby złapać lokalnego Ubera do naszego noclegu. Pierwsze wrażenie? W Douali jest okropnie duszno w porównaniu do Jaunde.
Drugie? Drogi są tutaj gorsze niż w stolicy.
A trzecie? Na ulicach panuje ogromny chaos, zwłaszcza w porównaniu do stosunkowo spokojnego Jaunde.
Nasz nocleg na najbliższe dni to lokalny Ibis w Douali. Pragniemy w końcu czegoś dobrego, europejskiego, po kilku dniach w buszu. Tutaj ogromne ukłony dla @novart za załatwienie nam noclegu w dobrej cenie.
Na miejscu dostajemy dwie dobre wiadomości. Po pierwsze, śniadania są dostępne już od 6 rano (a kolejnego dnia mieliśmy spotkanie z przewodnikiem o 06:30). Po drugie, ciepła i bieżąca woda dostępna jest 24h. Więcej do szczęścia nie potrzebowaliśmy.
Wstajemy o 6 i idziemy na śniadanie. Po trzydniowej diecie opartej na mielonce i jajecznicy z suszoną rybą, dostanie świeżo pieczonych bułeczek to luksus najwyższej klasy.
O 06:30 pakujemy się do busa i ruszamy do kolejnego hotelu, gdzie czeka na nas delegacja z Malabo.
Dziś kierujemy się na południe, a dokładniej nad najdłuższą rzekę Kamerunu – Sanagę. Tam, na wysepkach przy ujściu rzeki, znajduje się Rezerwat Szympansów Pongo-Songo, zarządzany przez stowarzyszenie Papaye.
Jego celem jest zapewnienie bezpiecznej przestrzeni życiowej dla naszych kuzynów hominidów oraz opieka nad młodymi, których rodzice padli ofiarą kłusownictwa.
Spotykamy się tam z pracownikami rezerwatu – lokalną kierowniczką (która przypomina Jane Goodall) oraz kapitanem. Tym razem pakujemy się do normalnej łodzi. Ba, nawet wiedzą, jak rozlokować nas wagowo, i dostajemy kapoki!
Po boardingu płyniemy do jednej z dwóch wysp. Po drodze mijamy „sanktuarium/szpital” dla szympansów, ale nasza trasa prowadzi na wyspę Songo.
Na wyspie Songo mieszkają nastolatkowie – to drugi klan, który jest już prawie kompletny, po tym jak wypełniła się wyspa Pongo.
Cumujemy, a nasz kapitan zaczyna wydawać szympansowe odgłosy i rzuca w kierunku wyspy jedzenie – owoce oraz lokalne pączki.
Po chwili wyłania się „samiec alfa”, który przejmuje pierwsze kąski.
Po chwili reszta klanu również wychodzi i zaczyna zbierać rzutki.
(Wiadomo, w relacji @cart fotki będą 2137 razy lepsze od moich).
Powiem szczerze – jestem bardziej zachwycony niż kiedykolwiek. To moje pierwsze spotkanie z szympansami na wolności, a nie przez kraty w zoo. Sorry, ale małpki w Angkor Wat czy Batu Caves to jak gołębie z kciukami.
Po chwili zostawiamy szympansy z Songo
i kierujemy się do wyspy Pongo.
Na wyspie Pongo mieszka około 30 dorosłych szympansów. To pierwsza rodzina, która zaczęła rozmnażać się na wolności, dlatego nie można już dodawać innych osobników – klan by ich odrzucił.
Niestety, te szympansy są bardziej kapryśne i doskonale wiedzą, kiedy pojawić się po jedzenie – dosłownie w momencie, gdy motorówka odpływa.
Widujemy ledwie jednego szympansa, a większość czasu spędzamy w motorówce, wypatrując ich na lewo i prawo. Jako że tour dobiega końca, wracamy do portu.
Mamy jeszcze trochę wolnego czasu, więc idziemy do pobliskiego kościoła.
To pierwszy katolicki kościół w Kamerunie, zbudowany przez niemieckich duchownych, a dokładniej przez Ojców Pallotynów. Do dziś miejscowość nazywa się Marienberg, co po niemiecku oznacza „Góra Maryi”.
Kościół jest prosty w środku, ale przytulny, z wieloma lokalnymi akcentami – na przykład bongo zamiast organów. Nadal odbywają się tu codzienne msze.
Wychodzimy na zewnątrz, łapiemy naszego przewodnika i pytamy, co możemy robić jutro, bo mamy dzień wolny. Chłopakom z Malabo najbardziej podobał się pomysł wycieczki do Limbé, Buea oraz zwiedzenia lokalnego targu z rękodziełem.
– Spoko, spoko, mam wasz WhatsApp, będziemy w kontakcie – mówi przewodnik. I tu popełniamy duży błąd… ale o tym innym razem.
Pakujemy się do auta i ruszamy do Edéi, gdzie zostawimy chłopaków, którzy jadą dalej na wodospady Kribi, a my wracamy do Douali.
Po drodze robimy krótki postój przy pladze XXI wieku –
czyli przy sprzedaży oleju palmowego.
Obok widzimy drzewa kauczuku.
Zostawiamy chłopaków i wracamy do Douali przez Most Japoma, znany również jako Most Niemiecki Edea (niestety, to strategiczny punkt i całkowicie zakazane jest robienie zdjęć). Wpadamy prosto w popołudniowy ruch.
Za poleceniem przewodnika lądujemy w Le Fouquet.
I to był strzał w dziesiątkę.
Opis całego miejsca znajdziecie tutaj: duala,469,180437
Od wielu miesięcy @zbyhu pisał mi, że jeśli będę w Kamerunie, obowiązkowo muszę spróbować Ndolé. Ndolé to kameruńska potrawa składająca się z duszonych orzechów, ndoleh oraz ryb, wołowiny lub owoców morza. Tradycyjnie podaje się ją z bananami, bobolo lub miondo (kameruńska potrawa z fermentowanego, mielonego manioku zawiniętego w liście).
Najedzeni na maksa, żegnamy się z przesympatyczną kelnerką oraz właścicielką i postanawiamy wrócić do hotelu pieszo, po drodze robiąc pamiątkowo-kulinarne zakupy.
Trafiamy do mini marketu i piekarni. Patrząc na nazwę, śmieję się, że to jakiś niedorobiony Zeus.
Po chwili @novart woła mnie, żebym wszedł ponownie i sprawdził typka za ladą, bo nie wygląda na Francuza. I tak, zupełnym przypadkiem, trafiam na honorowego konsula Grecji w Kamerunie, który prowadzi francuską piekarnię z greckimi literami.
- Do roboty tu przyjechałeś? (chodzi o Kamerun)
- Nie no. Nie.
- To może delegacja?
- Też nie.
- E, no to 100% love imigrant! (jest takie przysłowie w Grecji: Ερωτικός μετανάστης / erotikos metanastis – zakochany imigrant)
(po sprawdzeniu Tindera, gdzie mógłbym powiedzieć, że tak) Też nie.
- To w takim razie jak?!
- No, turystycznie.
- Kto normalny przylatuje na turystykę do Kamerunu?
Gadamy chwilkę i robimy zakupy w Sparze
i wracamy do hotelu na odpoczynek po całym dniu w trasie.Technicznie mieliśmy lecieć do Bangui, ale nasz kochany (s)Camair postanowił, że lepiej, żebyśmy zostali dłużej w Kamerunie. Dlatego kierujemy się do kolejnego regionu Kamerunu – Południowo-Zachodniego. Profil w Nomadmanii trzeba wypełnić nowymi regionami.
Parę dobrych kilometrów, przy złych/tragicznych dziurach.
Kierując się na zachód, z każdym kilometrem zmienia się lokalny krajobraz. Nie chodzi o naturę, ale o ludzi.
Reklamy francuskie zmieniają się na angielskie, co paręset metrów pojawia się reklama lokalnych ewangelistów/anglikanów i umundurowanych. Ci ostatni są ciężko uzbrojeni i bardziej przypominają wojsko.
A wszystko to spowodowane jest wojną o niepodległość/autonomię anglojęzycznej części Kamerunu:
https://www.theguardian.com/global-deve ... ehind-bars
Nawet parę godzin przed naszym przyjazdem miał miejsce atak nigeryjskich paramilitarnych Fulani na żołnierzy Kamerunu.
Oraz przyszłe wybory prezydenckie (czyli gwarantowana wygrana lokalnego despoty, Paula Biya, który rządzi nieprzerwanie od 1972 roku – od czasów zjednoczenia dwóch Kamerunów w Zjednoczoną Republikę Kamerunu).
https://stooq.pl/n/?f=1659531
Po ponad godzinie jazdy pojawiają się pierwsze problemy z naszym fixerem – dokładnie na skrzyżowaniu w miejscowości Mutengene. Tam kierowca jest zaskoczony, że mamy jechać do Buéi, bo podobno nie było to uzgodnione. Niestety – stety, uzgodnione było, ale ustnie, a nie na papierze czy WhatsAppie.
Szybki telefon do „kierownika”: „Spoko-spoko, możecie jechać, ale musicie dać kierowcy tipa na paliwo” (mowa o dodatkowych 30 kilometrach). Szybka narada – 20-30 euro na 6 osób to pikuś.
Buéa to stolica Regionu Południowo-Zachodniego oraz dawna stolica niemieckiego Kamerunu. Leży na zboczach wulkanu Kamerun, na wysokości 1500 m n.p.m., co tworzy piękny i przyjemny klimat w porównaniu do dusznej Douali.
Znajduje się tu Uniwersytet w Buéi, a także liczne firmy IT, tworząc mini „Krzemową Dolinę”.
Jeden z najważniejszych punktów miasta to jedyny pomnik Otto von Bismarcka, który istnieje do dziś na Czarnym Kontynencie.
Obok pomnika znajduje się pierwszy budynek poczty w Kamerunie.
Nothing fancy, nothing great.
Oraz pomnik zjednoczenia Kamerunu.