„Abyssinia, Henry” – była to „wypowiedź-pożegnanie” lekarzy z serialu MASH oraz nazwa ostatniego (i jednego z najlepszych) odcinków 3. sezonu.
https://en.wikipedia.org/wiki/Abyssinia,_HenryPost scriptum do poprzedniego posta. W kontroli paszportowej w Addis koleś sprawdza mój paszport, mówi „Polska”, a potem rzuca: „U was tak niebezpiecznie tam, nie jak u nas.” Zatyka mnie, chcę mu powiedzieć, że u nas Kaszuby czy Ślązacy nie rozpoczęli żadnej wojny o niepodległość jak w Tigraju, ale przytakuję mu. Niech się chłop cieszy.
Jedna z fajnych rzeczy na forum Flaja to to, że jest spora szansa, że spotkasz kogoś znajomego w różnych zakątkach świata, i Addis to nie wyjątek. Przy wyjściu z busika @JanuszOnTour czekał cierpliwie, aż dotrę do hotelu.
Check-in dość kuriozalny. Trzy biurka, jakaś kolejka jest, ale mało kto ją respektuje. U mnie jest tak samo. Już gotów jestem dać paszport i kartę zakwaterowania, a tu znienacka wyskakuje Kameruńczyk Fulani z tymi samymi dokumentami oraz banknotem 20 USD w środku.
Pani mnie przeprasza, mówi, że on był pierwszy, ale ja mam to gdzieś – niech idzie.
Dostaję kartę, vouchery na jedzenie i kieruję się do wind. A tam wkurzony Fulani, bo nie wie, jak się obsługuje windę (a stał dobre 10 minut).
Karma is a bitch, habibi.
Zostawiam graty w hotelu, część papierów i wracam do Janusza, żeby pokierować się do lokalnego baru na zimny trunek.
Wieczór spędzamy przy lokalnym browarku. Nie Habesha, lecz Saint George, a tu ciekawostka – pani wymawia nazwę tego piwa jako „Ai Giorgi”, dokładnie jak po grecku. Dziwi mnie to, ale zimne piwo i wymiana tekstów o tym, co kto robił, są ważniejsze.
Umawiamy się na następny dzień na wspólny spacer po Addis.
Po tragicznym śniadaniu kieruję się do hotelu Janusza, gdzie rozpoczynamy nasz poranny challenge – znaleźć kawę, zarówno do picia, jak i do kupienia.
Nie mógłbym odpuścić okazji, żeby nie spróbować lokalnej parzonej kawy po etiopsku. Razem ze słynnym słodkim popcornem.
W sumie jedyną atrakcją, którą zaliczam w Addis, jest Katedra Medhane Alem. Budowę katedry rozpoczęto w 1924 r., a ukończono w 1931 r. Jej budową i stałym nadzorem budowlanym zajmował się cesarz Haile Selassie. Ze względu na swoje rozmiary, a zwłaszcza imponującą skalę i okazałość, główna sala może pomieścić ponad 5000 osób jednocześnie.
Niestety jesteśmy parę dni po Etiopskim Bożym Narodzeniu (świętują według kalendarza juliańskiego, czyli 7 stycznia), więc świątynia jest nieczynna i zostaje nam spacer dookoła kościoła.
Spacerujemy i szukamy sklepu (supermarketu) w celu kupienia kawy. Piękne budynki, ale kawy (w ziarnach) ni ma, albo są tylko w opakowaniach 0,5 kg i drogo.
Wchodzimy do ostatniego marketu, który reklamuje się jako hipermarket. Faktycznie jest to duży market (jak na ich warunki), ale hipermarket to nie jest. Bardziej bym powiedział – duży PSS Społem.
Są pamiątki, dość kontrowersyjne.
No i najważniejsze – małe torebki kawy z ziarnami!
Robimy dość dużą sensację wśród pracowników – przychodzą i pomagają nam w szukaniu torebek z ziarnami. Dość komicznie to wyglądało. A szczególnie, gdy Chińczyk przyszedł po nas i zrobił borutę, że nie ma 20 torebek tej kawy, widząc nas z kawą w koszykach.
Idziemy do kasy i tu dostaję największego mindducka. W Etiopii największy banknot to 200 birr, więc do zapłacenia rachunku około 4000 birr potrzeba ciut sporej ilości banknotów. W trakcie podawania hajsu do kasjerki pakujący mnie pyta, czy jestem z Grecji. Ja zaskoczony mówię do niego, że tak, ale skąd wiedziałeś? „A no, słyszałem, jak liczyłeś banknoty po grecku, bo w szkole mieliśmy grekę.” Mózg rozjechany…
Graty zostawiamy u mnie w hotelu i poszukujemy knajpy na mój pierwszy prawilny etiopski obiad oraz ostatni Janusza. Wpadamy do Habeshy 2000 (którą opisywałem tu: jedzenie-obok-lotniska-add-w-addis,476,180333).
Obżarci na maksa wracamy na szybki odpoczynek w hotelach przed naszym wykwaterowaniem i skierowaniem się na lotnisko.
Tam o mało co nie rozwalili mi ręki lokalsi przy pierwszym sprawdzeniu bagażu (ręka mi się zaklinowała między roletami, bo ludzie tak się pchali, że w końcu musiałem ich kopać, żeby mnie przepuścili). Po sprawdzeniu przez lekarza powiedział, że to nic, mogę iść, a nawet mogę im tipa zostawić. Dostał słowny tip, i po chwili spotykamy się ponownie z chłopakami, którzy wrócili z Bangui. Obgadujemy, co mnie ominęło w Bangui, przy drinkach i pakujemy się do Ethiopiana, który nas dowozi do Warszawy.
Lot spokojny, większość przesypiam/oglądam jakieś seriale, byle czas przeleciał i dostać się do Wawy, gdzie żegnam się z chłopakami i kieruję się na pierwsze prawilne piwo po dwóch tygodniach detoxu.
Ostatni lot do Krakowa także spokojny, i okazja, by pooglądać Tatry przy czystym powietrzu nad Krakowem.
I tak, odbierając bagaż w Krakowie, kończy się moja pierwsza prawilna podróż po Afryce. Ale będzie jeszcze słowo końcowe o wyjeździe.
Zeus napisał:W Katowicach, na mini spotkaniu grupy Katowickiej (rozmawiamy na signalu z ekipą pociągu z Mauretanii ze może jakiś wspólny lot na Afrykę w 2025.No nie, nie dość że w towarzystwie, to nawet słowem nie pisnął... Foch
:evil:
;)
Korę nam nie dali...A mieliśmy swoje whiskeyCo do smaku pigmejski whiskey, ja piłem różne rzeczy, ale to, było obrzydliwe. Ciężko jakoś to porównać do czegoś. Jakbym pił jakiś diesel/kerozynę
Zeus napisał:Co do smaku pigmejski whiskey, ja piłem różne rzeczy, ale to, było obrzydliwe. Ciężko jakoś to porównać do czegoś. Jakbym pił jakiś diesel/kerozynęBardzo prosto porównać. Tani, podlaski bimber, który nienajlepiej się udał, ale jak wszystko inne się skończy...
Z tą kameruńską whisky palmową to nie tak. Jeszcze się w Dja nasze własne zapasy nie pokończyły. Ale chcieliśmy, wszyscy, spróbować lokalnego produktu bio (biologique), to po pierwsze. Po drugie, rdzenni Kameruńczycy bardzo zachęcali. Po trzecie Luc, nasz przewodnik, zdecydowanie był wielbicielem i jego postawa nas przekonała ostatecznie. Kosztowałem już gorszy bimber w życiu, raz, może nawet dwa razy. Nie uwieczniłem na zdjęciach, niestety, tego trunku. Mam za to legendarny omlet z suszoną rybą, serwowany w przybytku w Somalomo na śniadanie. Spożycie omleta wywoływało skrajnie odmienne odczucia w naszej grupce. Bez innych następstw, zdrowo, organicznie.
Apocalipse napisał:Zeus napisał:Co do smaku pigmejski whiskey, ja piłem różne rzeczy, ale to, było obrzydliwe. Ciężko jakoś to porównać do czegoś. Jakbym pił jakiś diesel/kerozynęBardzo prosto porównać. Tani, podlaski bimber, który nienajlepiej się udał, ale jak wszystko inne się skończy...Widzimy tu roznice w gustach lub tez stopien wypalenia kubkow smakowych. Mi smakowalo
:)
pabien napisał:@Zeus czy pozostali pasażerowie pierogi też tak przeżywali tę podróż, czy tylko Ty. Nie będę ukrywał, że byłem jednym z tych "trzycyfrowych" na pirodze @Zeusa. Każdy z nas przeżywał podróż nieco inaczej. Czułem się jak w drewnianej kanadyjce, która jest grubo przeciążona i stopniowo nabiera wody z powodu zbyt dużego zanurzenia. Ławeczki w canoe były niedbale włożonymi sękatymi kawałami drewna, tak więc wkrótce po starcie siedziałem na dnie łodzi ze zdrętwiałym, obolałym i kompletnie mokrym zadem. Z drugiej strony, poziom zagrożenia w mojej głowie nie był alarmujący. Po brzegu rzeki Dja nie szwędały się niedźwiedzie - co zdarzyło się w kanadyjskiej głuszy na wyprawie canoe. Krokodyle, jeśli w ogóle były, to miały być niegroźne. A drobnoustrojów, o których trochę rozmyślałem, jednak gołym okiem ne widać. Rzeczywiście, przypomniała mi się Bilharcja. Ale w wodzie płynącej oraz daleko od większych ludzkich siedlisk prawdopodobieństwo zakażenia jest dużo mniejsze niż w takim np. Jeziorze Malawi. Na koniec wszyscy się zamoczyliśmy, ale po prawdzie to nasz sternik i nasz wioślarz zmoczyli się dużo bardziej, bo podczas 2 godzinnej wyprawy kilkanaście razy spychali pirogę z mielizny. W sumie super wycieczka. Koledzy z drugiej, suchej pirogi patrzyli z zazdrością. Jak pół godziny po nich dotarliśmy do Somalomo.
@sko1czek przygoda super! W mojej głowie nie ma czegoś takiego jak nieszkodliwe krokodyle mogące pływać w mętnej wodzie, wiec w sumie umysł różne może plątać figle
:D
Zeus - czy dodasz więcej zdjęć lokalnych kolei plus czy podzielisz się szerszymi wrażeniami z przejazdu pociągiem (jaki standard, składy, ceny etc).Bardzo nietypowy kraj na taką atrakcję
Bilet 1 klasy na trasie Yaounde - Douala kosztował tuż przed odjazdem 9000 XAF, czyli 58 PLN. Trochę to trwało, bo było nas 8. Dla pasażerów 1 klasy była osobna poczekalnia (klimatyzowana) z barkiem w którym można było zakupić różne produkty spożywcze.Wagony już lekko przechodzone, ale fotele były całkiem wygodne. Dostępny był także wagon restauracyjny z całkiem smacznymi jak się okazało daniami.Klika zdjęć z pociągu, jedno z wagonu 1 klasy, pozostałe z wagonu restauracyjnego.
M_Karol napisał:Zeus - czy dodasz więcej zdjęć lokalnych kolei plus czy podzielisz się szerszymi wrażeniami z przejazdu pociągiem (jaki standard, składy, ceny etc).Bardzo nietypowy kraj na taką atrakcjęPisałem tu
:)kolej-kamerunska,580,176373&p=1747959#p1747959
W przerwie relacji podrzucę cos do obejrzenia (nasz hotel czasami w tle, szczególnie pod koniec). Na youtube jest masa dobrych reportaży o wojnie w RSA, ale niewiele o zwykłym życiu miejscowych. Ostatni znalazłem taka perełkę:https://www.youtube.com/watch?v=sY1buvsWwW8Maly spoiler alert a jednocześnie przykład poziomu cen na miejscu: dłubane drewniane canoe kosztuje prawie 400 usd. Sredni roczny dochód w kraju to 520 usd.
Zeus napisał:Niestety @cart zepsuł zabawę twierdząc ze nie można to zaliczyć jako nowy kraj według Nomadmanii
:([/i]Tak z ciekawości, kiedy można zaliczyć?
O jest listahttps://nomadmania.com/minimal-visit/Leaving the port area, even a little bit, is accepted as a visit – accepted by 60% even in the most minimal departure from the port. This contradicts the stricter principle of railway and vehicle travel, however, the argument can be made that boat travel by definition is often ‘freer’ and outdoors, and results in a better understanding of a place.In the event that there is no established port area, ‘putting a foot’ on the region when disembarking the vessel is considered a minimal visit.Stopę postawiłem na lądzie (na leżąco, ale stopa to stopa), ale to była wysepka w RŚA: https://maps.app.goo.gl/U8jy5o4JdxQF7mwE9
@Zeus w żadnym przypadku nie zaliczone. @cart ostrzegał, że wyspa rzeczna jest po stronie RŚA - wbrew twierdzeniom zalogi łajby - a lokalizacja na twojej mapce to potwierdza.
No to i słowo końcowe.Tak jak pisałem na początku, dla mnie Afryka to terra incognita. Oczywiście, byłem w Tanzanii (ale to bardziej turystyczna Afryka) oraz w Mauretanii, Maroku i Algierii (ale to z kolei Maghreb).Kamerun może jako tako obił mi się o uszy, coś tam wiedziałem i tyle. Parę lat temu nie było opcji, żebym powiedział cokolwiek o tym kraju.Ale o Republice Środkowoafrykańskiej to już na 1000% nie wiedziałbym, co powiedzieć. Kraj, który mógł być potęgą w Afryce ze względu na swoje położenie – dokładnie w centrum kontynentu – dziś jest jednym z najbiedniejszych państw świata, funkcjonującym niemal wyłącznie dzięki pomocy NGO.Zupełnie inaczej spojrzałem na ten kraj po przeczytaniu świetnej książki od mojego ulubionego wydawnictwa Czarne: Karawana kryzysu. Za kulisami przemysłu pomocy humanitarnej (https://czarne.com.pl/katalog/ksiazki/karawana-kryzysu), która pokazuje, jak funkcjonuje wiele krajów dzięki ogromnej patologii w systemie pomocy humanitarnej.Czy mi się podobało? TAK. Byłem przygotowany na najgorsze, a wyszedł z tego naprawdę dobry wyjazd. Wyjazd z podtytułem: Kochanie, nie będzie mnie dwa tygodnie, bo mamy męski/chłopski wypad.Sporo śmiechu, dobre cytaty i niesamowity flow.Niestety, przez ten wyjazd zaraziłem się Afryką i wiem, że w 2026 roku tam wrócę. Czy to będzie Angola, VFA, czy jakiś inny dziwny kraj – zobaczymy.Dziękuję wszystkim za czytanie mojej relacji oraz Lufthansie za „prezent” 600 euro i dofinansowanie mojego wyjazdu do Ameryki Środkowej w tym roku.Wielkie dzięki za wspólny wyjazd @novart @kamo375 @Apocalipse @sko1czek @pbak @pawfazi @cart @JanuszOnTour Myślę ze wyjazd nie byłby tak udany jakby nie wy.A na koniec, święte słowa mędrca z Kamerunu. Odpowiedz na każde pytanie to:TakTrzy
„Abyssinia, Henry” – była to „wypowiedź-pożegnanie” lekarzy z serialu MASH oraz nazwa ostatniego (i jednego z najlepszych) odcinków 3. sezonu.
https://en.wikipedia.org/wiki/Abyssinia,_HenryPost scriptum do poprzedniego posta.
W kontroli paszportowej w Addis koleś sprawdza mój paszport, mówi „Polska”, a potem rzuca: „U was tak niebezpiecznie tam, nie jak u nas.”
Zatyka mnie, chcę mu powiedzieć, że u nas Kaszuby czy Ślązacy nie rozpoczęli żadnej wojny o niepodległość jak w Tigraju, ale przytakuję mu. Niech się chłop cieszy.
Jedna z fajnych rzeczy na forum Flaja to to, że jest spora szansa, że spotkasz kogoś znajomego w różnych zakątkach świata, i Addis to nie wyjątek. Przy wyjściu z busika @JanuszOnTour czekał cierpliwie, aż dotrę do hotelu.
Check-in dość kuriozalny. Trzy biurka, jakaś kolejka jest, ale mało kto ją respektuje. U mnie jest tak samo. Już gotów jestem dać paszport i kartę zakwaterowania, a tu znienacka wyskakuje Kameruńczyk Fulani z tymi samymi dokumentami oraz banknotem 20 USD w środku.
Pani mnie przeprasza, mówi, że on był pierwszy, ale ja mam to gdzieś – niech idzie.
Dostaję kartę, vouchery na jedzenie i kieruję się do wind. A tam wkurzony Fulani, bo nie wie, jak się obsługuje windę (a stał dobre 10 minut).
Karma is a bitch, habibi.
Zostawiam graty w hotelu, część papierów i wracam do Janusza, żeby pokierować się do lokalnego baru na zimny trunek.
Wieczór spędzamy przy lokalnym browarku. Nie Habesha, lecz Saint George, a tu ciekawostka – pani wymawia nazwę tego piwa jako „Ai Giorgi”, dokładnie jak po grecku. Dziwi mnie to, ale zimne piwo i wymiana tekstów o tym, co kto robił, są ważniejsze.
Umawiamy się na następny dzień na wspólny spacer po Addis.
Po tragicznym śniadaniu kieruję się do hotelu Janusza, gdzie rozpoczynamy nasz poranny challenge – znaleźć kawę, zarówno do picia, jak i do kupienia.
Nie mógłbym odpuścić okazji, żeby nie spróbować lokalnej parzonej kawy po etiopsku. Razem ze słynnym słodkim popcornem.
W sumie jedyną atrakcją, którą zaliczam w Addis, jest Katedra Medhane Alem. Budowę katedry rozpoczęto w 1924 r., a ukończono w 1931 r. Jej budową i stałym nadzorem budowlanym zajmował się cesarz Haile Selassie. Ze względu na swoje rozmiary, a zwłaszcza imponującą skalę i okazałość, główna sala może pomieścić ponad 5000 osób jednocześnie.
Niestety jesteśmy parę dni po Etiopskim Bożym Narodzeniu (świętują według kalendarza juliańskiego, czyli 7 stycznia), więc świątynia jest nieczynna i zostaje nam spacer dookoła kościoła.
Spacerujemy i szukamy sklepu (supermarketu) w celu kupienia kawy. Piękne budynki, ale kawy (w ziarnach) ni ma, albo są tylko w opakowaniach 0,5 kg i drogo.
Wchodzimy do ostatniego marketu, który reklamuje się jako hipermarket. Faktycznie jest to duży market (jak na ich warunki), ale hipermarket to nie jest. Bardziej bym powiedział – duży PSS Społem.
Są pamiątki, dość kontrowersyjne.
No i najważniejsze – małe torebki kawy z ziarnami!
Robimy dość dużą sensację wśród pracowników – przychodzą i pomagają nam w szukaniu torebek z ziarnami. Dość komicznie to wyglądało. A szczególnie, gdy Chińczyk przyszedł po nas i zrobił borutę, że nie ma 20 torebek tej kawy, widząc nas z kawą w koszykach.
Idziemy do kasy i tu dostaję największego mindducka. W Etiopii największy banknot to 200 birr, więc do zapłacenia rachunku około 4000 birr potrzeba ciut sporej ilości banknotów. W trakcie podawania hajsu do kasjerki pakujący mnie pyta, czy jestem z Grecji. Ja zaskoczony mówię do niego, że tak, ale skąd wiedziałeś? „A no, słyszałem, jak liczyłeś banknoty po grecku, bo w szkole mieliśmy grekę.” Mózg rozjechany…
Graty zostawiamy u mnie w hotelu i poszukujemy knajpy na mój pierwszy prawilny etiopski obiad oraz ostatni Janusza. Wpadamy do Habeshy 2000 (którą opisywałem tu: jedzenie-obok-lotniska-add-w-addis,476,180333).
Obżarci na maksa wracamy na szybki odpoczynek w hotelach przed naszym wykwaterowaniem i skierowaniem się na lotnisko.
Tam o mało co nie rozwalili mi ręki lokalsi przy pierwszym sprawdzeniu bagażu (ręka mi się zaklinowała między roletami, bo ludzie tak się pchali, że w końcu musiałem ich kopać, żeby mnie przepuścili). Po sprawdzeniu przez lekarza powiedział, że to nic, mogę iść, a nawet mogę im tipa zostawić. Dostał słowny tip, i po chwili spotykamy się ponownie z chłopakami, którzy wrócili z Bangui. Obgadujemy, co mnie ominęło w Bangui, przy drinkach i pakujemy się do Ethiopiana, który nas dowozi do Warszawy.
Lot spokojny, większość przesypiam/oglądam jakieś seriale, byle czas przeleciał i dostać się do Wawy, gdzie żegnam się z chłopakami i kieruję się na pierwsze prawilne piwo po dwóch tygodniach detoxu.
Ostatni lot do Krakowa także spokojny, i okazja, by pooglądać Tatry przy czystym powietrzu nad Krakowem.
I tak, odbierając bagaż w Krakowie, kończy się moja pierwsza prawilna podróż po Afryce. Ale będzie jeszcze słowo końcowe o wyjeździe.