Niestety czas nas trochę goni, więc odpuszczamy pobliskie wodospady i kierujemy się na Atlantyk.
Najważniejszą gałęzią lokalnej gospodarki Buéi, obok branży IT, jest uprawa herbaty. I to widać na ogromnych polach, które się tam roztaczają.
Niestety pogoda nie pozwala nam zobaczyć najwyższego szczytu Kamerunu, który do dziś jest czynnym wulkanem.
Ostatnia erupcja miała miejsce w 2012 roku, ale ważniejsza była ta z 1999 roku, kiedy lawa zatrzymała się zaledwie 200 metrów od morza – do dziś można zobaczyć jej fragmenty.
Fauna szybko wróciła do dawnych nawyków, anektując glebę lawy.
Z licznymi ananasami i papajami, które zaczęły rosnąć dziko.
Widoki przypominają te z Wysp Kanaryjskich, gdzie lawa styka się z ziemią nad oceanem.
Tak jak pobliska plaża Seme.
Tam odpoczywamy przy świeżych kokosach.
Przed powrotem do Douali zatrzymujemy się na plaży w Limbé. To nad tą zatoką (Zatoka Ambas) w 1882 roku Stefan Szolc-Rogoziński założył polską kolonię, kupując wyspę Mondoleh od lokalnego wodza za czarny tużurek, cylinder i trzy skrzynki dżinu. Niestety kolonia nie potrwała długo – w 1884 roku, kiedy na te tereny przybyli Niemcy i Anglicy, Rogoziński oddał ją Anglikom. (Polecam podcast Miłosza Szymańskiego o polskiej kolonii w Kamerunie: „Wyprawa do Kamerunu. Kolonializm po polsku 2” // Za Rubieżą - 318 - https://open.spotify.com/episode/4Hsvyke3tbKi1xaIkOLAkP)
Postój na kolację robimy nad plażą Boucareau. W sekundę zostajemy zaatakowani przez lokalnych naganiaczy knajp z rybami oraz przez kaznodzieję, który krzyczy do nas i rzuca (chyba) wodą święconą.
Wybór ryb i owoców morza jest ogromny.
Targujemy ceny, ilości i idziemy do naszego stolika nad wodą.
Niestety, plaga każdego dużego miasta w Afryce jest widoczna i tu – ogromne ilości śmieci porzucone na brzegu.
Rybki i owoce morza przychodzą na czas. Langustynka – palce lizać! (Tak bardzo, że poszliśmy osobiście podziękować kucharce).
Po powrocie do Douali fixer nagle rzuca nam bombę – tip dla kierowcy ma wynosić minimum 50 EUR. Wyśmialiśmy go, nazywając złodziejem, i wróciliśmy do piwkowania ostatniej nocy w Kamerunie.Wielką ulgą przyjmujemy ofertę darmowego transferu z hotelu na lotnisko. Ceny taksówek z aplikacji nie są wysokie, ale łatwiej, gdy nasza szóstka jedzie jednym transferem.
Po śniadaniu kierujemy się na lotnisko przez (o dziwo) niezapchane miasto i chwilę później jesteśmy już pod terminalem międzynarodowym.
Szybkie ostatnie zakupy
(nie mogłem wyjechać bez koszulki reprezentacji Les Lions Indomptables / Niezwyciężonych Lwów)
Odstajemy swoje w kolejce do odprawy RwandAir
i z boarding passem w ręku ruszamy w poszukiwaniu świętego Graala – salonki.
Jak na największe lotnisko kraju, to pozostawia wiele do życzenia. Brak klimatyzacji (po kilku minutach byłem dosłownie mokry od wilgoci), brak kierunkowskazów prowadzących do salonki czy nawet do gate’ów.
Boarding o czasie, lot o czasie, serwis taki sobie, ale widoki za to piękne przy zniżaniu do Bangui.
Demokratyczna Republika Konga
Rzeka Oubangui, dzieląca DRK i RŚA
Bangui
Touchdown. Muszę przyznać, że pierwszy raz widzę tak fatalnej jakości pas startowy, i to w stolicy kraju.
Po chwili dostrzegamy samoloty zaparkowane na płycie lotniska. Żaden z nich nie jest pasażerski – wszystkie należą do różnych organizacji NGO, które pomagają w utrzymaniu tego kraju.
Szybka kontrola sanitarna (sprawdzenie, czy mamy żółte książeczki ze szczepieniami, szczególnie na żółtą febrę) i zostajemy skierowani do terminala na kontrolę paszportową.
Zaskakująco, kontrola przebiega bardzo sprawnie. Spodziewaliśmy się, że będą nas długo trzymać (wiza była wyrobiona w ambasadzie Francji, a nie w RŚA), ale miła niespodzianka – wszystko poszło szybko. Jedyny minus to mini zig-zag ze sprawdzaniem dokumentów, ale i to odbyło się bez większych problemów.
Spotykamy tam naszego fixera, Williama. Powiem szczerze – gdybym zobaczył go w lesie z kałachem, to przysiągłbym, że to lokalny watażka. Kawał chłopa. Dogadujemy się na spotkanie wieczorem i ustalamy plan na najbliższe 2–3 dni.
Po wyjściu z lotniska
zderzamy się z realiami tego kraju i tym, co nas czeka.
Kraj od 2012 roku jest w stanie permanentnej wojny domowej.
Siły rządowe RŚA wspierane przez ONZ (MINUSCA), Rwandę, paramilitarne oddziały (tfu) Rosji (grupa Wagnera, Rosyjski Ruch Imperialny, Czarni Rosjanie, Azande Ani Kpi Gbe – „Zbyt wielu Azandejczyków zginęło”, czyli wagnerowska grupa ludu Azande z RŚA) walczą z licznymi innymi ugrupowaniami. Do dziś nie wiadomo, ile osób zginęło, a cały kraj żyje w permanentnym chaosie.
Chaos jest tak wielki, że w całym kraju jest tylko 23 810 km dróg, z czego jedynie 643 km to asfalt. A przecież krzyżują się tu główne autostrady kontynentu – Lagos–Mombasa oraz Trypolis–Kapsztad.
Były nawet plany budowy linii kolejowej z kameruńskiego portu Kribi do Bangui, zaproponowane w 2002 roku, ale na tym się skończyło.
RŚA jest jednym z pięciu najbiedniejszych krajów świata. Pomoc humanitarna to jedyna rzecz, która pozwala na jego funkcjonowanie.
Zeus napisał:W Katowicach, na mini spotkaniu grupy Katowickiej (rozmawiamy na signalu z ekipą pociągu z Mauretanii ze może jakiś wspólny lot na Afrykę w 2025.No nie, nie dość że w towarzystwie, to nawet słowem nie pisnął... Foch
:evil:
;)
Korę nam nie dali...A mieliśmy swoje whiskeyCo do smaku pigmejski whiskey, ja piłem różne rzeczy, ale to, było obrzydliwe. Ciężko jakoś to porównać do czegoś. Jakbym pił jakiś diesel/kerozynę
Zeus napisał:Co do smaku pigmejski whiskey, ja piłem różne rzeczy, ale to, było obrzydliwe. Ciężko jakoś to porównać do czegoś. Jakbym pił jakiś diesel/kerozynęBardzo prosto porównać. Tani, podlaski bimber, który nienajlepiej się udał, ale jak wszystko inne się skończy...
Z tą kameruńską whisky palmową to nie tak. Jeszcze się w Dja nasze własne zapasy nie pokończyły. Ale chcieliśmy, wszyscy, spróbować lokalnego produktu bio (biologique), to po pierwsze. Po drugie, rdzenni Kameruńczycy bardzo zachęcali. Po trzecie Luc, nasz przewodnik, zdecydowanie był wielbicielem i jego postawa nas przekonała ostatecznie. Kosztowałem już gorszy bimber w życiu, raz, może nawet dwa razy. Nie uwieczniłem na zdjęciach, niestety, tego trunku. Mam za to legendarny omlet z suszoną rybą, serwowany w przybytku w Somalomo na śniadanie. Spożycie omleta wywoływało skrajnie odmienne odczucia w naszej grupce. Bez innych następstw, zdrowo, organicznie.
Apocalipse napisał:Zeus napisał:Co do smaku pigmejski whiskey, ja piłem różne rzeczy, ale to, było obrzydliwe. Ciężko jakoś to porównać do czegoś. Jakbym pił jakiś diesel/kerozynęBardzo prosto porównać. Tani, podlaski bimber, który nienajlepiej się udał, ale jak wszystko inne się skończy...Widzimy tu roznice w gustach lub tez stopien wypalenia kubkow smakowych. Mi smakowalo
:)
pabien napisał:@Zeus czy pozostali pasażerowie pierogi też tak przeżywali tę podróż, czy tylko Ty. Nie będę ukrywał, że byłem jednym z tych "trzycyfrowych" na pirodze @Zeusa. Każdy z nas przeżywał podróż nieco inaczej. Czułem się jak w drewnianej kanadyjce, która jest grubo przeciążona i stopniowo nabiera wody z powodu zbyt dużego zanurzenia. Ławeczki w canoe były niedbale włożonymi sękatymi kawałami drewna, tak więc wkrótce po starcie siedziałem na dnie łodzi ze zdrętwiałym, obolałym i kompletnie mokrym zadem. Z drugiej strony, poziom zagrożenia w mojej głowie nie był alarmujący. Po brzegu rzeki Dja nie szwędały się niedźwiedzie - co zdarzyło się w kanadyjskiej głuszy na wyprawie canoe. Krokodyle, jeśli w ogóle były, to miały być niegroźne. A drobnoustrojów, o których trochę rozmyślałem, jednak gołym okiem ne widać. Rzeczywiście, przypomniała mi się Bilharcja. Ale w wodzie płynącej oraz daleko od większych ludzkich siedlisk prawdopodobieństwo zakażenia jest dużo mniejsze niż w takim np. Jeziorze Malawi. Na koniec wszyscy się zamoczyliśmy, ale po prawdzie to nasz sternik i nasz wioślarz zmoczyli się dużo bardziej, bo podczas 2 godzinnej wyprawy kilkanaście razy spychali pirogę z mielizny. W sumie super wycieczka. Koledzy z drugiej, suchej pirogi patrzyli z zazdrością. Jak pół godziny po nich dotarliśmy do Somalomo.
@sko1czek przygoda super! W mojej głowie nie ma czegoś takiego jak nieszkodliwe krokodyle mogące pływać w mętnej wodzie, wiec w sumie umysł różne może plątać figle
:D
Zeus - czy dodasz więcej zdjęć lokalnych kolei plus czy podzielisz się szerszymi wrażeniami z przejazdu pociągiem (jaki standard, składy, ceny etc).Bardzo nietypowy kraj na taką atrakcję
Bilet 1 klasy na trasie Yaounde - Douala kosztował tuż przed odjazdem 9000 XAF, czyli 58 PLN. Trochę to trwało, bo było nas 8. Dla pasażerów 1 klasy była osobna poczekalnia (klimatyzowana) z barkiem w którym można było zakupić różne produkty spożywcze.Wagony już lekko przechodzone, ale fotele były całkiem wygodne. Dostępny był także wagon restauracyjny z całkiem smacznymi jak się okazało daniami.Klika zdjęć z pociągu, jedno z wagonu 1 klasy, pozostałe z wagonu restauracyjnego.
M_Karol napisał:Zeus - czy dodasz więcej zdjęć lokalnych kolei plus czy podzielisz się szerszymi wrażeniami z przejazdu pociągiem (jaki standard, składy, ceny etc).Bardzo nietypowy kraj na taką atrakcjęPisałem tu
:)kolej-kamerunska,580,176373&p=1747959#p1747959
W przerwie relacji podrzucę cos do obejrzenia (nasz hotel czasami w tle, szczególnie pod koniec). Na youtube jest masa dobrych reportaży o wojnie w RSA, ale niewiele o zwykłym życiu miejscowych. Ostatni znalazłem taka perełkę:https://www.youtube.com/watch?v=sY1buvsWwW8Maly spoiler alert a jednocześnie przykład poziomu cen na miejscu: dłubane drewniane canoe kosztuje prawie 400 usd. Sredni roczny dochód w kraju to 520 usd.
Zeus napisał:Niestety @cart zepsuł zabawę twierdząc ze nie można to zaliczyć jako nowy kraj według Nomadmanii
:([/i]Tak z ciekawości, kiedy można zaliczyć?
O jest listahttps://nomadmania.com/minimal-visit/Leaving the port area, even a little bit, is accepted as a visit – accepted by 60% even in the most minimal departure from the port. This contradicts the stricter principle of railway and vehicle travel, however, the argument can be made that boat travel by definition is often ‘freer’ and outdoors, and results in a better understanding of a place.In the event that there is no established port area, ‘putting a foot’ on the region when disembarking the vessel is considered a minimal visit.Stopę postawiłem na lądzie (na leżąco, ale stopa to stopa), ale to była wysepka w RŚA: https://maps.app.goo.gl/U8jy5o4JdxQF7mwE9
@Zeus w żadnym przypadku nie zaliczone. @cart ostrzegał, że wyspa rzeczna jest po stronie RŚA - wbrew twierdzeniom zalogi łajby - a lokalizacja na twojej mapce to potwierdza.
No to i słowo końcowe.Tak jak pisałem na początku, dla mnie Afryka to terra incognita. Oczywiście, byłem w Tanzanii (ale to bardziej turystyczna Afryka) oraz w Mauretanii, Maroku i Algierii (ale to z kolei Maghreb).Kamerun może jako tako obił mi się o uszy, coś tam wiedziałem i tyle. Parę lat temu nie było opcji, żebym powiedział cokolwiek o tym kraju.Ale o Republice Środkowoafrykańskiej to już na 1000% nie wiedziałbym, co powiedzieć. Kraj, który mógł być potęgą w Afryce ze względu na swoje położenie – dokładnie w centrum kontynentu – dziś jest jednym z najbiedniejszych państw świata, funkcjonującym niemal wyłącznie dzięki pomocy NGO.Zupełnie inaczej spojrzałem na ten kraj po przeczytaniu świetnej książki od mojego ulubionego wydawnictwa Czarne: Karawana kryzysu. Za kulisami przemysłu pomocy humanitarnej (https://czarne.com.pl/katalog/ksiazki/karawana-kryzysu), która pokazuje, jak funkcjonuje wiele krajów dzięki ogromnej patologii w systemie pomocy humanitarnej.Czy mi się podobało? TAK. Byłem przygotowany na najgorsze, a wyszedł z tego naprawdę dobry wyjazd. Wyjazd z podtytułem: Kochanie, nie będzie mnie dwa tygodnie, bo mamy męski/chłopski wypad.Sporo śmiechu, dobre cytaty i niesamowity flow.Niestety, przez ten wyjazd zaraziłem się Afryką i wiem, że w 2026 roku tam wrócę. Czy to będzie Angola, VFA, czy jakiś inny dziwny kraj – zobaczymy.Dziękuję wszystkim za czytanie mojej relacji oraz Lufthansie za „prezent” 600 euro i dofinansowanie mojego wyjazdu do Ameryki Środkowej w tym roku.Wielkie dzięki za wspólny wyjazd @novart @kamo375 @Apocalipse @sko1czek @pbak @pawfazi @cart @JanuszOnTour Myślę ze wyjazd nie byłby tak udany jakby nie wy.A na koniec, święte słowa mędrca z Kamerunu. Odpowiedz na każde pytanie to:TakTrzy
Niestety czas nas trochę goni, więc odpuszczamy pobliskie wodospady i kierujemy się na Atlantyk.
Najważniejszą gałęzią lokalnej gospodarki Buéi, obok branży IT, jest uprawa herbaty.
I to widać na ogromnych polach, które się tam roztaczają.
Niestety pogoda nie pozwala nam zobaczyć najwyższego szczytu Kamerunu, który do dziś jest czynnym wulkanem.
Ostatnia erupcja miała miejsce w 2012 roku, ale ważniejsza była ta z 1999 roku, kiedy lawa zatrzymała się zaledwie 200 metrów od morza – do dziś można zobaczyć jej fragmenty.
Fauna szybko wróciła do dawnych nawyków, anektując glebę lawy.
Z licznymi ananasami i papajami, które zaczęły rosnąć dziko.
Widoki przypominają te z Wysp Kanaryjskich, gdzie lawa styka się z ziemią nad oceanem.
Tak jak pobliska plaża Seme.
Tam odpoczywamy przy świeżych kokosach.
Przed powrotem do Douali zatrzymujemy się na plaży w Limbé. To nad tą zatoką (Zatoka Ambas) w 1882 roku Stefan Szolc-Rogoziński założył polską kolonię, kupując wyspę Mondoleh od lokalnego wodza za czarny tużurek, cylinder i trzy skrzynki dżinu. Niestety kolonia nie potrwała długo – w 1884 roku, kiedy na te tereny przybyli Niemcy i Anglicy, Rogoziński oddał ją Anglikom.
(Polecam podcast Miłosza Szymańskiego o polskiej kolonii w Kamerunie: „Wyprawa do Kamerunu. Kolonializm po polsku 2” // Za Rubieżą - 318 - https://open.spotify.com/episode/4Hsvyke3tbKi1xaIkOLAkP)
Postój na kolację robimy nad plażą Boucareau. W sekundę zostajemy zaatakowani przez lokalnych naganiaczy knajp z rybami oraz przez kaznodzieję, który krzyczy do nas i rzuca (chyba) wodą święconą.
Wybór ryb i owoców morza jest ogromny.
Targujemy ceny, ilości i idziemy do naszego stolika nad wodą.
Niestety, plaga każdego dużego miasta w Afryce jest widoczna i tu – ogromne ilości śmieci porzucone na brzegu.
Rybki i owoce morza przychodzą na czas. Langustynka – palce lizać! (Tak bardzo, że poszliśmy osobiście podziękować kucharce).
Po powrocie do Douali fixer nagle rzuca nam bombę – tip dla kierowcy ma wynosić minimum 50 EUR. Wyśmialiśmy go, nazywając złodziejem, i wróciliśmy do piwkowania ostatniej nocy w Kamerunie.Wielką ulgą przyjmujemy ofertę darmowego transferu z hotelu na lotnisko. Ceny taksówek z aplikacji nie są wysokie, ale łatwiej, gdy nasza szóstka jedzie jednym transferem.
Po śniadaniu kierujemy się na lotnisko przez (o dziwo) niezapchane miasto i chwilę później jesteśmy już pod terminalem międzynarodowym.
Szybkie ostatnie zakupy
(nie mogłem wyjechać bez koszulki reprezentacji Les Lions Indomptables / Niezwyciężonych Lwów)
Odstajemy swoje w kolejce do odprawy RwandAir
i z boarding passem w ręku ruszamy w poszukiwaniu świętego Graala – salonki.
Jak na największe lotnisko kraju, to pozostawia wiele do życzenia. Brak klimatyzacji (po kilku minutach byłem dosłownie mokry od wilgoci), brak kierunkowskazów prowadzących do salonki czy nawet do gate’ów.
W końcu znajdujemy naszą. Dostaję groźbę wezwania policji za robienie zdjęć (więcej tu: opisz-swoj-pobyt-w-saloniku,15,117643&p=1749664&#p1749664), więc wracam pod gate do chłopaków, którzy nie mieli dostępu do salonki.
Boarding o czasie, lot o czasie, serwis taki sobie, ale widoki za to piękne przy zniżaniu do Bangui.
Demokratyczna Republika Konga
Rzeka Oubangui, dzieląca DRK i RŚA
Bangui
Touchdown. Muszę przyznać, że pierwszy raz widzę tak fatalnej jakości pas startowy, i to w stolicy kraju.
Po chwili dostrzegamy samoloty zaparkowane na płycie lotniska. Żaden z nich nie jest pasażerski – wszystkie należą do różnych organizacji NGO, które pomagają w utrzymaniu tego kraju.
Szybka kontrola sanitarna (sprawdzenie, czy mamy żółte książeczki ze szczepieniami, szczególnie na żółtą febrę) i zostajemy skierowani do terminala na kontrolę paszportową.
Zaskakująco, kontrola przebiega bardzo sprawnie. Spodziewaliśmy się, że będą nas długo trzymać (wiza była wyrobiona w ambasadzie Francji, a nie w RŚA), ale miła niespodzianka – wszystko poszło szybko. Jedyny minus to mini zig-zag ze sprawdzaniem dokumentów, ale i to odbyło się bez większych problemów.
Spotykamy tam naszego fixera, Williama. Powiem szczerze – gdybym zobaczył go w lesie z kałachem, to przysiągłbym, że to lokalny watażka. Kawał chłopa. Dogadujemy się na spotkanie wieczorem i ustalamy plan na najbliższe 2–3 dni.
Po wyjściu z lotniska
zderzamy się z realiami tego kraju i tym, co nas czeka.
Kraj od 2012 roku jest w stanie permanentnej wojny domowej.
Siły rządowe RŚA wspierane przez ONZ (MINUSCA), Rwandę, paramilitarne oddziały (tfu) Rosji (grupa Wagnera, Rosyjski Ruch Imperialny, Czarni Rosjanie, Azande Ani Kpi Gbe – „Zbyt wielu Azandejczyków zginęło”, czyli wagnerowska grupa ludu Azande z RŚA) walczą z licznymi innymi ugrupowaniami. Do dziś nie wiadomo, ile osób zginęło, a cały kraj żyje w permanentnym chaosie.
https://youtu.be/MZegdwVALtE
https://youtu.be/VoQAxQgevEA
Chaos jest tak wielki, że w całym kraju jest tylko 23 810 km dróg, z czego jedynie 643 km to asfalt. A przecież krzyżują się tu główne autostrady kontynentu – Lagos–Mombasa oraz Trypolis–Kapsztad.
Były nawet plany budowy linii kolejowej z kameruńskiego portu Kribi do Bangui, zaproponowane w 2002 roku, ale na tym się skończyło.
RŚA jest jednym z pięciu najbiedniejszych krajów świata. Pomoc humanitarna to jedyna rzecz, która pozwala na jego funkcjonowanie.
Zameldowujemy się w naszym „Sofitelu”